20 sierpnia 2020

Jacek Czaputowicz. Człowiek, którego nie było

(Źródło: Krystian Maj/Forum)

Nie wiadomo do końca dlaczego Jacek Czaputowicz został szefem MSZ, czym się tam w gruncie rzeczy zajmował i z jakiego powodu odchodzi właśnie teraz. W ogóle, szef polskiej dyplomacji to człowiek, który jest, ale jakby go w ogóle nie było.

 

Szef resortu dyplomacji jest jednym z tych polityków Zjednoczonej Prawicy, który został zaszczycony bon motem prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Jacek Czaputowicz to – jak powiedział swego czasu szef partii rządzącej – „eksperyment”, wszak szefem dyplomacji według wynurzeń naczelnika państwa miał zostać ktoś inny. No, ale wyszło jak wyszło i na czele MSZ stanął właśnie dawny opozycjonista, człowiek z nominacją – jeśli dobrze zrozumiałem wypowiedź prezesa – na przejściowego ministra spraw zagranicznych. Przyznacie państwo, że jest w tym pewna niekonsekwencja, bo przecież należy założyć, iż osławione wstawanie z kolan załatwiać miał nam człowiek od samego początku świadomy tego, że lada moment może spaść z – było nie było – prestiżowego stolca.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Ale tak się nie stało. Jacek Czaputowicz chyba nawet zdołał zadomowić się na fotelu szefa MSZ. Chyba, bo w gruncie rzeczy nie do końca wiadomo, czy w ogóle na nim kiedykolwiek usiadł. Jest to bowiem człowiek, którego tak naprawdę nie było.

 

Minister potrzebny od zaraz

Problem z obsadą szefa MSZ zaczął się wtedy, gdy został nim Witold Waszczykowski, czyli od zarania tzw. drugich rządów PiS. Ten doświadczony dyplomata po prostu nie udźwignął swojej funkcji. Zbyt często zamiast pokazywać oblicze ważącego słowa polityka, pozwalał sobie na publicystyczne wycieczki w kierunku opozycji czy rządów innych krajów. Nie wspominając już o słynnym „San Escobar”, czyli nie istniejącym państwie, z którego dyplomatami miał się Waszczykowski spotykać.

 

Czaputowicz okazał się na początku faktycznie nową jakością. Uważał na to, co mówi, nie wdawał się w niepotrzebne utarczki słowne, a z czasem stał się niemal niewidoczny. To ostatnie udało mu się jednak nie z uwagi na wyjątkową zręczność, lecz dlatego iż dał się całkowicie zwasalizować otoczeniu prezydenta. Bo też wraz z odejściem ministra Waszczykowskiego, główny ciężar działań dyplomatycznych spoczął na ramionach Mateusza Morawieckiego oraz Andrzeja Dudy. Czaputowicz słynął raczej z licznych, bardzo zresztą poprawnych politycznie, wypowiedzi. Komentował wszystko bardzo zdawkowo. I o ile z początku przyjmowano to z pewną ulgą (na tle poprzednika wydawał się niemal ideałem), później cała ta mowa trwała okazała się swoistym modus vivendi jego obecności w rządzie. Z czasem chyba nikogo nie interesowało już, co ma do powiedzenia jeden z najważniejszych ministrów w rządzie.

 

Tylko Ameryka

Nie oznacza to jednak, że należy go pominąć przy rozliczaniu polityki zagranicznej polskiego rządu, którą przecież – chcąc nie chcąc –żyrował. O ile zatem rząd Platformy Obywatelskiej i PSL całą dyplomatyczną energię koncentrował wokół Berlina, o tyle rząd PiS skupił się wyłącznie na relacjach z Waszyngtonem. To sojusz, mówiąc Mackiewiczem, egzotyczny, wszak nikt nie potrafi wytłumaczyć, dlaczego Amerykanie mieliby obronić nas w sytuacji realnego zagrożenia militarnego ze wschodu. Zaskakujące, że tak wielu Polaków – nawet wziąwszy pod uwagę proamerykańskie sympatie naszych rodaków – tak łatwo łapie się na ów propagandowy haczyk przyjaźni polsko-amerykańskiej. Kto choćby pobieżnie zna historię dyplomacji drugiej połowy lat 30. XX wieku, ten doskonale wie, że ówczesne działania Józefa Becka, owszem, na papierze wydawały się spektakularne, ale nie wytrzymywały zderzenia z rzeczywistością i wreszcie nie przetrwały próby, jaką okazał się niemiecki atak na Polskę. A wszystko dlatego, że w całej tej euforii powodowanej nowymi, sojuszniczymi umowami, niewielu stawiało jedno, podstawowe pytanie: po jakiego grzyba Brytyjczycy czy Francuzi mieliby nadstawiać głowy z nasz kraj?

 

W przypadku naszych stosunków ze Stanami Zjednoczonymi warto postawić zatem podobne pytanie. I, owszem, powie ktoś, że Waszyngton to światowe imperium, które nie pozwoli tknąć Polski chociażby dlatego, by nie okazać swojej słabości wobec innych, regionalnych potęg. Tyle, że Ameryka nie jest już dzisiaj tą samą Ameryką, która chełpiła się ostatecznym tryumfem nad Sowietami czy obecnością swojej armii niemal pod każdą szerokością geograficzną. Nie jest to ten sam kraj, który w głębokim poważaniu miał takie instytucje jak ONZ czy NATO, nie kryjąc się nawet z tym, iż stanowią one jedynie fasadę dla amerykańskiego imperializmu. Mniejsza o przyczyny tego upadku – jak to zwykle bywa często jest temu winne samo imperium – ale stał się on faktem. Dzisiaj Ameryka ma twarz prezydenta Trumpa, nieustannie gardłującego przeciwko kolejnym państwom Europy, które odmawiają deklarowanego wcześniej wsparcia dla NATO, wykłócającego się z dziennikarzami o rolę Chin w „rozsianiu” po całym świecie koronawirusa, a wreszcie: niekontrolującego instytucji międzynarodowych, które tworzyli jego poprzednicy.

 

A zatem polska dyplomacja rozgrywa grę na mapie świata, która właściwie przestała istnieć. Nie ma tu oczywiście jednej cezury, konkretnej daty upadku imperium, bo przecież nie tak upadają imperia. Symboliczna data zostanie określona w przyszłości przez historyków. Faktem jest jednak, iż nadzieja, że Stany Zjednoczone staną się naszym najważniejszym sojusznikiem, jest płonna. A inwestujemy w ten sojusz wiele, gotowi nawet skusić się na wykupienie od Waszyngtonu przestarzałej już technologii do budowy elektrowni atomowej.

 

Za sojusz z Ameryką płacimy zresztą nie tylko pieniędzmi, ale także wizerunkiem, by przypomnieć kwestię ustawy 447, która stanowi ważny element rozgrywki Waszyngtonu z Warszawą.

 

Gdy wyjdziemy z Białego Domu…

Poza Waszyngtonem, właściwie trudno dostrzec na horyzoncie innego sojusznika. Nie jest nim na pewno Izrael, który wygrał z nami – w dużej zresztą mierze na życzenie naszej dyplomacji – batalię o „politykę historyczną”, narzucając nam de facto zmianę głośnej nowelizacji ustawy o IPN.

 

Polski rząd z trudem radzi też sobie z Brukselą, licząc wyłącznie na wsparcie Węgrów, które mają nam pomagać w blokowaniu ewentualnych sankcji. A jeśli nie? Jeśli pragmatyczny do bólu Viktor Orban oceni, iż sojusz z Polską przestaje mu się opłacać, to co wtedy? Premier polskiego rządu będzie udawał się do Brukseli we włosienicy z pochwą od miecza przywiązaną do szyi, by otrzymać wsparcie finansowe w trudnych dla naszej gospodarki czasach?

 

Polska dyplomacja, a jest za to odpowiedzialny przede wszystkim Jacek Czaputowicz, nie zadbała o żadną sieć sojuszy, zabezpieczającą nas skutecznie przed ofensywą ideologiczną Brukseli. Trudno też mówić o jakimś „bezpieczniku” w postaci relacji z Niemcami. A przecież presja, jaką wywiera na nas Europa, także w zakresie tzw. zielonego ładu, jest ogromna. Nowa perspektywa budżetowa właściwie zmusza nas, do podjęcia działań na rzecz redukcji udziału węgla w polskie energetyce. Koszty tego procesu, z uwagi na nieprzygotowanie polskiego rządu, spadną zapewne na konsumentów. Niemcy zaś wydają się pionierami chociażby w zakresie badań nad paliwem wodorowym, który może być znacznie ciekawszą alternatywą niż wiatraki czy lansowane przez premiera Morawieckiego samochody elektryczne.

 

Dziwne dymisje

Właściwie wszystkie problemy, wobec których stoi obecnie Polska nie doczekały się odpowiedzi w postaci spójnej wizji ich rozwiązania, nakreślonej przez MSZ. A przynajmniej nic takiego nie daje się zauważyć w przestrzeni publicznej.

 

W dodatku, gdy tuż za polską granicą trzęsie się w posadach reżim Łukaszenki, minister Jacek Czaputowicz rzuca papierami, jak gdyby nigdy nic. To znak, że albo nie odgrywa on żadnej roli poza czysto administracyjną, albo ktoś zmusił go po prostu do ustąpienia w imię sprawnego przemodelowania politycznej układanki. Podobnie zresztą rzecz miała się z ministrem zdrowia, Łukaszem Szumowskim, który odszedł w momencie wielkiego kryzysu z jakim zmaga się cała służba zdrowia.

 

Jeśli zakładamy, że polityka wschodnia jest jednym z priorytetów naszej dyplomacji, dlaczego w trakcie dramatycznych wydarzeń na Białorusi ktokolwiek dopuścił, by szef polskich dyplomatów opuszczał stanowisko? Jeśli nawet stoją za tym pewne racje wizerunkowe, to nie sposób nie dostrzec, iż obecny ciąg dymisji na dwóch szalenie ważnych stołkach sprawia wrażenie, iż polski rząd jest całkowicie bezsilny wobec wyzwań, jakimi są troska o zdrowie Polaków czy wspomniana polityka wschodnia. Jedynym pomysłem dyplomacji wobec krajów znajdujących się za naszą wschodnią granicą, jest… kolejne porozumienie z Ameryką. No tak, z pewnością zwiększenie w Polsce ilości amerykańskiego wojska sprawi, że staniemy się liderem regionu.

 

Ten brak wizji w polskiej dyplomacji i kompletna nieporadność wręcz biją po oczach. Dymisja ministra Czaputowicza to ostatni akord, potwierdzający jakim rzeczywiście szefem MSZ był Jacek Czaputowicz. Był człowiekiem, którego nie było.

 

Tomasz Figura

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie