14 grudnia 2014

Jarosław i poplecznicy czarnoksiężnika

(Krystian Maj/FORUM )

Wielki marsz PiS-u w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego to kolejny etap prowadzenia ulicznej polityki przez Jarosława Kaczyńskiego. Daje mu szansę na polityczne przetrwanie. Jednak tym, którzy mają słoniową pamięć, maszerujący 13 grudnia lider PiS nie wydaje się wiarygodny.


Uliczne manifestacje Jarosław Kaczyński prowadził zawzięcie już w latach 90., gdy znalazł się poza głównym politycznym nurtem. By z rozgrywającego polskiej polityki po czerwcowych wyborach w roku 1989 nie stać się – a takie myśli go nawiedzały – właścicielem niewielkiego warszawskiego antykwariatu, nie tylko zapewnił uprzednio sobie i najbliższemu zapleczu finansowanie dzięki uwłaszczeniu, ale także, przestraszywszy się całkowitego zapomnienia, naciągnął czapkę na głowę i ruszył w lichą pogodę na czele antywałęsowskiej manifestacji. Hasłem tamtych demonstracji było wcale zgrabne hasło „Bolek do Tworek”.

Wesprzyj nas już teraz!

Od kilku lat Kaczyński hołduje podobnej metodzie politycznej. Ma ona umacniać jego pozycję jako bieguna politycznego w duopolu PiS-PO. Niosące się wśród zgromadzonych na takich wiecach gromkie „Jarosław, Jarosław” utwierdza w nim przekonanie, że kolejne przegrane wybory nie pozbawią go pozycji lidera najsilniejszej partii opozycyjnej. Z kolei mocne hasła polityczne, zarzucające PO winy najcięższego gatunku – włącznie z wiecowym okrzykiem „hańba” – przy sporej dozie szczęścia mogą w końcu przekonać większość karmionych cieplutkim, tefałonowskim przekazem wyborców, że faktycznie coś z tym państwem jest nie tak, a w związku z tym wypada poprzeć ugrupowanie gardłujące bez ogródek o niemal przestępczych działaniach rządzącej ekipy.

Nie warto poświęcać miejsca na to, ile w słowach prezesa PiS jest prawdy, a ile politycznej pozy. Pewne wydaje się jedno: marsz w obronie demokracji i wolnych mediów był kolejnym etapem jego mało subtelnej, politycznej gry. Co nie oznacza, że idący w nim ludzie to – jak twierdziły mainstreamowi media – hałastra gotowa podpalić Polskę. Wręcz przeciwnie – tysiące ludzi zapragnęło po prostu wyrazić swoje niezadowolenie ze stanu naszego państwa. Ów marsz bowiem nie tyle bronił demokracji, ile sprzeciwiał się trwającym od siedmiu lat rządom, które nakarmiwszy nas zrazu pięknymi słówkami o miłości i drugiej Irlandii, pozostawiają po każdym kolejnym roku rządów – by zacytować klasyka – coraz większą kamieni kupę.

Mimo wszystko animowany przez PiS marsz, hucznie przygotowywany od dwóch tygodni, nie zgromadził takiej liczby ludzi, która pozwoliłaby myśleć, że nabijani od siedmiu lat w butelkę Polacy są autentycznie wściekli. Jeśli ogromne struktury partyjne, przy dużej promocji medialnej – nawet jeśli spora część mediów uprawiała antyreklamę, to i tak nagłaśniała inicjatywę – zgromadziły najwyżej sto tysięcy ludzi, to, wziąwszy pod uwagę ogólną liczbę Polaków, skala protestu nie zaparła tchu w piersiach. Dla porównania, swego czasu spośród dziesięciomilionowej ludności Węgier, aż pół miliona potrafiło wyjść na ulice stolicy kraju, by udzielić poparcia Orbanowi. Takie proporcje naprawdę przygniatają.

Inna sprawa, że termin, w którym Kaczyński zdecydował się poprowadzić marsz, nie wydaje się dla niego zbyt wygodny. Z jednej strony jest on kojarzony oczywiście z antykomunistycznym nurtem politycznym i trudno odmówić mu wiarygodności, gdy mówi o zbrodniach dokonywanych na polskim wojsku przez komunistycznych bandytów nazywających siebie armią bądź służbą strzegącą w Polsce bezpieczeństwa. Z drugiej jednak strony, rząd Jarosława Kaczyńskiego, mimo upływu kilkunastu lat od transformacji ustrojowej, zatrudniał na wiceministerialnym etacie komunistycznego sędziego, zaś ministerialną tekę otrzymał w nim były członek PZPR, zastąpiwszy w dodatku na fotelu szefa MSW dawnego antykomunistycznego aktywistę, Ludwika Dorna. Wspominanie tych nominacji nie jest żadnym czepialstwem, wszak trudno uwierzyć, by obiecująca w 2005 roku moralną odnowę partia nie miała na zapleczu młodych, energicznych ludzi, mogących z powodzeniem zarządzać jednym czy drugim ministerstwem. Jednak zamiast owych „młodych, nieumoczonych”, upchano na ważnych rządowych stołkach pogrobowców komunistycznej partii.

Wybrana przez Kaczyńskiego data 13 grudnia nie wygląda też najlepiej, jeśli przypomnieć, że szef PiS w 2010 roku ciepło wypowiadał się o komunistycznym karierowiczu, Edwardzie Gierku, czy przedzierzgniętym w demokratę członku PZPR, Józefie Oleksym.

W absolutnie niewartych polecenia książkach o Harrym Potterze, autorka Joanne K. Rowling – chcąc lub nie chcąc – znakomicie ukazała mechanizm wybielania zła, mającego wymiar społeczny. Tam, niektórzy poplecznicy rozbitego w proch i pył terroru pewnego czarnoksiężnika, świetnie odnaleźli się w „nowych czasach”. Może spora część przeciwników owego terroru niespecjalnie ich szanowała, ale mieli za to pieniądze i wpływy. Jak udało im się wybielić swoje życiorysy? To proste: „coś mnie opętało”, „zostałem oszukany”, „nie wracajmy do tego”. Co ciekawe, owi poplecznicy przechodzą prędko na stronę terroru, gdy ów powraca. Czy czegoś nam to nie przypomina?

Kaczyński dołożył swego czasu swoje trzy grosze, by wybielić sługusów upadłego czarnoksiężnika komunizmu. Czy w przyszłości znów sięgnie po podobne metody? Trudno powiedzieć, wszak na zapleczu PiS znalazłoby się jeszcze kilku takich, którzy mają za sobą komunistyczne alianse, by przypomnieć Krzysztofa Czabańskiego.

Jeśli przyglądamy się kolejnym posunięciom politycznych liderów, warto mieć długą pamięć. Ich kapitałem są bowiem emocje zabijające nierzadko kojarzenie minionych faktów. To dlatego Jarosław Kaczyński jawił się 13 grudnia jako bezwzględny i ortodoksyjny antykomunista.

 

 

Krzysztof Gędłek

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie