4 grudnia 2019

Jakub Majewski: wybory w cieniu Brexitu [ANALIZA]

(źródło: pixabay.com)

Za mniej niż dziesięć dni, Brytyjczycy po raz trzeci w przeciągu czterech lat pójdą do wyborów. Wybory te niewątpliwie będą stanowić kolejny punkt zwrotny w kwestii Brexitu. Chciałoby się więc już teraz wskazać która opcja ma większą szansę wygrać. Tymczasem, po raz kolejny w długiej epopei Brexitu, im bliżej terminu, tym więcej niespodzianek…

 

Dziwne to wybory. Trudno o mniej podobnych do siebie premierów niż obecny, dynamiczny, popularny, ale kontrowersyjny i polaryzujący Boris Johnson, i jego poprzedniczka, flegmatyczna, nijaka, niepopularna, ale postrzegana jako solidną i wiarygodną Theresa May. Tymczasem, patrząc na wyniki sondaży, można by pomyśleć, że cofnęliśmy się w czasie do 2017 roku. Jak wówczas, konserwatyści zaczęli kampanię z miażdżącą przewagą w sondażach. Jak wówczas, laburzyści w trakcie kampanii skutecznie zmniejszają dystans. A to wszystko, pomimo iż obydwie partie obrały diametralnie inne strategie niż wówczas.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Wybory o Brexicie… czy jednak nie?

W 2017 roku, przekaz Partii Konserwatywnej koncentrował się wokół Brexitu: wybraliście Brexit, dajcie nam teraz odpowiednią większość, aby go przeprowadzić. Biorąc pod uwagę, iż wyniki referendum brexitowego dawały zwolennikom wyjścia większość w trzech czwartych okręgów wyborczych, wydawało się to jedyną sensowną strategią. Okazało się zgoła odwrotnie. Poza Szkocją, żadna z trzech głównych partii nie negowała wówczas wyniku referendum. Skoro tak, Brytyjczycy uznali temat Brexitu za zamknięty, a swój głos oddawali wedle upodobań polityki krajowej. Oddanie pola przez rządzącą partię w tej materii pozwoliło Partii Pracy na skuteczne kontruderzenie, właśnie dzięki bardziej rozbudowanemu programowi polityki krajowej. Więcej: prawdopodobnie, gdyby laburzystami dowodził bardziej popularny polityk niż pseudo-stalinista Jeremy Corbyn, partia mogła była wprost zwyciężyć.

 

Wyciągając wnioski z tamtej kampanii, tym razem konserwatyści mocno naciskają na politykę krajową. Nadal jednak mają tu problem: rządzą już od siedmiu lat, więc nie mogą krytykować status quo. Niemal uniwersalną cechą wyborców na całym świecie jest to, że bardziej do nich przemawia krytyka obecnego stanu rzeczy, niż krytyka proponowanych rozwiązań dla obecnego stanu rzeczy. Trudno wygrywać debaty mówiąc, że przecież wcale nie jest tak źle. Trudno też wygrywać groźbami co pójdzie nie tak jeśli tamci dojdą do władzy – nawet jeśli plany laburzystów faktycznie są absurdalnie wręcz nierealne.

 

O słuszności niekoncentrowania się na Brexicie świadczą losy dwóch partii, które na tym temacie się właśnie koncentrują. Z jednej strony, Partia Brexit właściwie mogłaby już nie startować. Gdy na początku kampanii jeszcze cieszyli się (nieco) lepszymi prognozami, pojawiły się obawy, że doprowadzą do przegranej kandydatów Partii Konserwatywnej, a i tak nie wprowadzą własnych kandydatów. W konsekwencji, pro-brexitowa część opinii publicznej zmusiła ich do wycofania części swoich kandydatów, co sprowadziło poparcie dla partii do okolic błędu statystycznego. Po przeciwnej stronie barykady, prognozy są kiepskie dla Partii Liberalnej, która zadeklarowała się przede wszystkim jako partia anty-Brexitu, która nawet nie będzie się bawić w kolejne referenda, tylko wprost odwoła całą sprawę. U progu kampanii, liberałowie – mający obecnie zaledwie kilkunastu posłów – byli tak przekonani do sukcesu tej strategii, że ich przywódczyni, Jo Swinson, mówiła o sobie jako o kandydatce na premiera. Przebieg kampanii brutalnie zweryfikował jej mrzonki. Liberałowie odetchną z ulgą, jeśli uda im się chociaż zachować obecny stan posiadania.

 

Pomimo że koncentracja debaty wokół Brexitu nie wydaje się skutkować większym poparciem, mimo wszystko niektórzy analitycy twierdzą, że ta kwestia będzie kluczowa, a brak poparcia dla liberałów i Partii Brexit wynika właśnie z zaognienia sporu, mobilizującego do wyboru jednej z dwóch najsilniejszych partii. Faktycznie, nastroje w społeczeństwie są bardzo zaognione. Ostatni rok unaocznił opinii publicznej, że Brexit nie jest tematem zamkniętym, a politycy, wbrew wcześniejszym deklaracjom, nie uznają głosu wyborców za wiążący. Parlament od wielu lat nie cieszył się tak niską oceną wśród wyborców. Dotyczy to nie tylko zwolenników Brexitu – wśród części umiarkowanych zwolenników Unii, rażące naruszenia zasad parlamentarnej gry przez remainerów wzbudziły ogromne oburzenie. Niewątpliwie obydwie główne partie mają świadomość tych napięć: stąd też konserwatyści, choć starają się nie mówić zbyt wiele o Brexicie, jednak listę swoich postulatów zaczynają sloganem get Brexit done – załatwić Brexit. Laburzyści z kolei, mają ten problem, iż partia jest zasadniczo przeciw Brexitowi, podczas gdy jej wyborcy już niekoniecznie. W konsekwencji, ich kampania to spacer po linie – zapewniają, że zamierzają dokończyć Brexit, ale najpierw wynegocjują (znowu!) inną umowę z Unią, a potem jeszcze przeprowadzą finalne referendum, które tym razem już naprawdę na pewno będzie wiążące.

 

Wielka niewiadoma

Oczywiście, najmocniejszych zwolenników Brexitu pozycja laburzystów nie przekona – ale celem nie jest przekonanie ich, tylko raczej umiarkowanych wyborców po obu stronach sporu, przede wszystkim zaś tych, którzy tradycyjnie głosują na Partię Pracy, i poróżnili się z nią wyłącznie na tle Brexitu. To ich muszą zatrzymać po swojej stronie laburzyści, aby mieć szansę na zwiększenie stanu posiadania. Sondaże wyborcze wydają się sugerować, że właśnie tak się dzieje. Analitycy zwracają uwagę na fakt, iż niezdecydowani wyborcy w miarę zbliżania się wyborów opowiadają się głównie po stronie Partii Pracy. Bardzo rzuca się w oczy również znaczny skok w rejestracji nowych wyborców – od wielu lat, żadne wybory nie zmotywowały tak wielkich rzesz młodych Brytyjczyków do wzięcia udziału w głosowaniu. Biorąc pod uwagę, iż młodzi są zwykle bardziej po stronie Unii, i ogólnie raczej na lewo w porównani do starszego pokolenia – jest spora szansa ze ci nowi wyborcy opowiedzą się po stronie Partii Pracy.

 

Czy po wyborach Jeremy Corbyn będzie więc premierem? I czy zacznie się wówczas stopniowe wygaszanie Brexitu? Żadną miarą nie jest to pewne. Po pierwsze – z każdym kolejnym dniem, laburzyści zaostrzają swój przekaz. Może to przynieść dokładnie taki skutek jaki w Polsce ostatnio przyniosły skrajne obietnice podwyżki płacy minimalnej. Stworzenie „darmowego” państwowego internetu szerokopasmowego, narzucenie drastycznych obniżek cen biletów kolejowych prywatnym przewoźnikom, niemalże wypowiedzenie wojny wielkim zagranicznym firmom z Amazonem na pierwszym miejscu, niebotyczne wydatki na dodatkowe wypłaty emerytalne… tego wszystkiego nijak nie da się sfinansować, co niepokoi bardzo wielu w tym narodzie pragmatycznych handlarzy.

 

Do tego dochodzi osobista reputacja Corbyna, którego ostatnio zaatakował naczelny rabin Wielkiej Brytanii, oraz anglikański prymas, zarzucając mu myślozbrodnię antysemityzmu. Media raportują – z pewnością na wyrost, ale liczy się rzeczywistość medialna – że wielu angielskich żydów (tradycyjnie wyborców lewicy!) zamierza wyjechać, jeśli Corbyn zwycięży. Z drugiej strony, Johnson też polaryzuje – równie wielu go uwielbia jak nie znosi, a jego osobiste życie i swobodny stosunek do prawdomówności też mocno rzutują na sprawę.

 

Tymczasem, brytyjski system bazuje na jednomandatowych okręgach wyborczych, gdzie narodowe sondaże często nie są celną prognozą dla lokalnych wyników. W 2015 r., nawet tuż przed głosowaniem sondaże sugerowały, że konserwatyści poniosą porażkę – zwyciężyli w sposób miażdżący. W 2017 roku, sondaże były bliższe ostatecznych wyników, ale nadal były na tyle odmienne, że porażka konserwatystów była zaskoczeniem. W każdym z 650 okręgów, kandydaci prowadzą lokalną kampanię, często osobiście chodząc od drzwi do drzwi – i czasem wystarczy jedna gafa czy jedna celna obietnica na poziomie lokalnym, zupełnie niezauważalna w narodowych sondażach, aby przechylić szalę w danym okręgu. I odwrotnie: niechęć do liderów partyjnych nie musi przekładać się na niechęć dla lokalnego kandydata, zwłaszcza jeśli jest znany od wielu lat.

 

Z tego wynika również, iż w brytyjskiej polityce, niewielu jest tzw. „spadochroniarzy”, kandydatów arbitralnie wrzuconych do danego okręgu przez partyjną centralę. Kandydat musi mieć lokalne poparcie, aby w ogóle zostać kandydatem – a co za tym idzie, może mieć poglądy nieco odmienne od kierownictwa partii. Toteż nawet jeśli zwyciężą laburzyści, nie gwarantuje to jednoznaczności w sprawie Brexitu. Jak boleśnie przekonała się Theresa May, większość parlamentarna jednej partii nie przekłada się na większość za lub przeciw Brexitowi.

 

I tak oto, po raz kolejny na przestrzeni tych długich trzech lat, zbliża się wydarzenie, które, po raz kolejny, będzie ważnym punktem zwrotnym dla sprawy Brexitu. I po raz kolejny, choć dzieli nas od tego wydarzenia zaledwie kilka dni, nie sposób z jakąkolwiek pewnością przewidzieć co właściwie się wydarzy. O wynikach bowiem zadecydują nie sondaże, ale to, po której stronie sporu będzie większe „wkurzenie”, i co za tym idzie – większa frekwencja pomimo zimowej pory. Cóż, zobaczymy wieczorem 12 grudnia…

 

Jakub Majewski

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie