18 października 2019

Jakub Majewski: to Brexit, or not to Brexit… [OPINIA]

(Fot. Pixabay)

…That, is the question! Rządy europejskie zatwierdziły umowę brexitową. Brytyjski premier i szef komisji europejskiej zgodnie zapewniają, że to ostatnia szansa. Parlament brytyjski musi ją ratyfikować albo wyjść bez umowy. Tylko… to wszystko już było…?

 

Faktycznie, wiele elementów obecnej sytuacji przypomina to, co widzieliśmy w grudniu ubiegłego roku, a potem jeszcze w marcu… i w kwietniu. Rząd Theresy May podpisał umowę brexitową jeszcze w grudniu; parlament ją odrzucił, więc próbowano ją przeforsować ponownie w marcu. Nie udało się, więc przełożono termin Brexitu. Kolejna próba też spaliła na panewce, więc znów przełożono Brexit na koniec października, a nazbyt ugodowa premier May wyleciała ze stanowiska, zastąpiona zdecydowanym zwolennikiem Brexitu, Borisem Johnsonem.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Teraz Johnson wraca do parlamentu z nową umową, i liczy na to że zostanie przegłosowana już w sobotę. Ale czy parlamentarna arytmetyka uległa zmianie? Wcześniejsza umowa była tak fatalna dla Brytyjczyków, że nawet większość rządzących konserwatystów głosowała przeciw. Czy to się zmieniło?

 

Nowa umowa jest lepsza?

Dotychczas najważniejszym problemem była Irlandia Północna. Unia Europejska upierała się, że nie może być powrotu do granicy celnej pomiędzy dwoma Irlandiami. Taki warunek, który de facto pozbawiał Wielką Brytanię suwerennych praw nad częścią kraju, a na dłuższą metę mógł doprowadzić do zupełnego oderwania Irlandii Północnej, był oczywiście nie do zaakceptowania dla mieszkańców tej części kraju. Wśród polityków chyba tylko Theresa May i jej szczupłe zaplecze polityczne uznawała, iż taki warunek jest do przełknięcia. Wprawdzie warunek ten miał być tymczasowy, dopóki Unia Europejska nie podpisze nowego traktatu handlowego z Wielką Brytanią (warto pamiętać: moment Brexitu to nie koniec, ale początek negocjacji o docelowych relacjach między stronami). Jednakże dla każdego – znowu, chyba poza Theresą May – było oczywiste, że skoro zmiana tymczasowego stanu mogłaby nastąpić tylko za zgodą Unii, to przecież ta nie miałaby żadnego powodu, aby dopiąć do finalnej umowy. Nie był to z resztą jedyny trudny warunek: w wielkim skrócie można stwierdzić, że Wielka Brytania miała być uzależniona w relacjach niemalże wasalnych wobec Unii Europejskiej.

 

Te warunki udało się faktycznie zmienić Johnsonowi. I tu trzeba przyznać – odkąd objął on władzę, wielu komentatorów powtarzało, że nic nie osiągnie, bo Unia absolutnie nie powróci do raz zamkniętych negocjacji. Znaczna zaś część brytyjskiego systemu władzy – większość parlamentarna, większość prasy i mediów, najważniejsze sądy – stanęła otwarcie przeciw własnemu rządowi. Kalkulacja była prosta: doprowadzić do kolejnego odroczenia Brexitu i do upadku rządu, a następnie albo wprost odwołać Brexit, albo doprowadzić do ponownego referendum, aby odwołać Brexit głosem ludu. Wprawdzie nie było pewności jak ten lud zagłosuje, ale po trzech latach urabiania opinii publicznej, widać było, że coś zaczyna pękać, i wielu przy ponownym referendum zagłosowałoby za pozostaniem, chociażby ze względu na zniecierpliwienie przeciąganą sytuacją.

Działania wielu brytyjskich polityków można było określić wprost kolaboracją z wrogim mocarstwem, mające na celu maksymalne osłabienie pozycji negocjacyjnej Johnsona. A jednak.

 

Brytyjczycy nie liczyli się chyba z faktem, iż w Unii Europejskiej, narasta zniecierpliwienie. Od lat już każdy szczyt europejski przeradza się w dyskusje wokół Brexitu. Francja i Niemcy chciałyby dalej „jednoczyć” Europę, a tu ciągle Brexit. I to w sytuacji, gdzie głównym celem negocjacyjnym było nie tyle zatrzymanie Wielkiej Brytanii a jedynie pokazowe ukaranie „dezertera”. Nic dziwnego, że nie widząc szans na szybkie zamknięcie sytuacji inaczej niż drogą małych ustępstw, Unia jednak wyszła Johnsonowi naprzeciw – w „dobrym” unijnym stylu, czyli w ostatniej chwili.

 

Oczywiście – nowa umowa nie jest dramatycznie lepsza. Ale zmieniło się wiele właśnie wokół najbardziej kluczowych spraw – Wielka Brytania nie pozostanie już w unii celnej po okresie przejściowym, nawet jeśli sprawa Północnej Irlandii nie zostanie rozwiązana. A Północna Irlandia? Zamiast „tymczasowego” rozwiązania, wymyślono kompromis, które może pozostać nawet na stałe, ale podlega decyzji tamtejszych, a nie unijnych, polityków. Rozwiązanie dziwne, pokraczne, bo sprowadza się do tego, że Irlandia Północna wraz z resztą Wielkiej Brytanii wychodzi poza europejską strefę celną… ale w niej pozostaje, gdyż towary wjeżdżające z Brytanii do Irlandii Północnej będą podlegać kontroli celnej, podczas gdy towary wjeżdżające z reszty Irlandii już nie.

 

Parlament za… a nawet przeciw?

Zmian jest więcej, nie wszystkie warto tu streszczać. Dosyć powiedzieć – pomimo że wiele z nich wydaje się kosmetyką, to jednak nowa umowa spotkała się ze znacznie cieplejszym przyjęciem przez parlamentarnych zwolenników Brexitu, tych samych którzy wcześniej walnie się przyczynili do odrzucenia umowy Theresy May. Ale nawet jeśli wszyscy konserwatyści w sobotę zagłosują za umową Johnsona… to przecież od paru miesięcy już nie mają większości parlamentarnej. Ba – wcześniej mieli większość dzięki poparciu Demokratycznej Partii Unionistycznej z Irlandii Północnej. Ci zaś ogłosili, że nie poprą nowej umowy, gdyż nadal widzą zbyt wiele niejasności, i zbyt wielkie ryzyko oderwania Północy wbrew woli mieszkańców od reszty Wielkiej Brytanii.

 

Na pierwszy rzut oka, sprawa jest przegrana – zwłaszcza gdy patrzymy polskimi oczami. Dla nas jest przecież oczywiste, że w kluczowej dla rządu sprawie, opozycja zawsze narzuca pełną dyscyplinę, i jak jeden mąż głosują przeciw. Tu jednak trzeba pamiętać o tym, iż wybierani w jednomandatowych okręgach brytyjscy posłowie są znacznie bardziej niezależni od naszych, którzy nieraz nawet nie fatygują się sprawdzić za czym głosują. Stąd wcześniej przeciw rządowi głosowali konserwatyści, co z resztą poskutkowało wyrzuceniem ponad dwudziestu parlamentarzystów z partii. Stąd, jednakże też poszczególni laburzyści głosowali z rządem w sprawach Brexitu. Partia Pracy pozostaje bowiem wewnętrznie podzielona. Jej władze coraz bardziej naciskają na powtórkę referendum i pozostanie w Unii, ale wielu indywidualnych posłów wie, że ich właśni wyborcy popierają Brexit, a odrzucenie umowy może oznaczać utratę mandatu. Z takimi posłami rząd będzie po cichu rozmawiał za plecami laburzystowskiej wierchuszki.

 

Arytmetyka parlamentarna jest tak niejasna, że nie odważyłbym się obstawiać, jak zagłosuje parlament brytyjski w sobotę. Więc pozostaje pytanie – co, jeśli parlament znów odrzuci umowę? Albo co, jeśli – taka opcja jest też brana pod uwagę – opozycja przeforsuje uzależnienie finalnej ratyfikacji od kolejnego referendum, którego wyników nie sposób przewidzieć?

 

Odroczenia nie będzie?

Kilka tygodni temu, większość parlamentarna – po części autentycznie anty-brexitowa, po części zaniepokojona możliwymi gospodarczymi kosztami wyjścia bez umowy – związała ręce Johnsonowi drogą specjalnej ustawy, bezwarunkowo obligując premiera do wnioskowania do Unii o kolejne odroczenie Brexitu jeśli właśnie do tej soboty nie dojdzie do ratyfikacji umowy przez parlament. Premier w tej sprawie nie może nawet wybrać słownictwa – list, który ma przekazać do szefa Komisji Europejskiej został już napisany, i jest częścią tej ustawy. Stąd właśnie tak wielki pośpiech Johnsona, aby dopiąć do umowy.

 

Wydawało się do niedawna, że Unia Europejska zaczyna wierzyć w realną możliwość utrzymania Wielkiej Brytanii i nawet zaczyna tego chcieć pomimo całej swej instytucjonalnej niechęci, wobec tego kraju. Tymczasem jednak w ostatnim miesiącu coś drgnęło. Pomimo wcześniejszego odrzucania renegocjacji, powrócono do rozmów i zmieniono warunki umowy. Do tego, już po zawarciu umowy, szef Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker powiedział reporterom, że teraz, gdy jest umowa, nie ma powodu, aby Unia zgadzała się na kolejne odroczenie Brexitu. Czyżby naprawdę brytyjski parlament stawał przed faktem dokonanym? Takie stanowisko, gdyby je brać na poważnie, oznaczałoby, że odrzucenie umowy w sobotnim głosowaniu pociągnie za sobą Brexit bez umowy. Na nic miałaby się zdać ustawa parlamentu zmuszająca Johnsona do proszenia o odroczenie – jeśli Unia nie zechce odraczać, to koniec.

 

Ale… od kiedy to Unia przegapiłaby szansę, aby trudny i niewygodny problem odroczyć o kolejne kilka miesięcy? Sprawa więc sprowadzi się do pytania – jak bardzo już mają dosyć tego tematu liderzy Francji i Niemiec? Czy są gotowi, aby w razie czego dopuścić do Brexitu bez umowy? Ważnym tu czynnikiem może być nowa Komisja Europejska – jeśli Brexit się odroczy, będzie musiał się pojawić nowy brytyjski eurokomisarz – a tego Unia zdecydowanie nie chce.

 

Co więc z tym Brexitem? Cóż. Nawet na dzień przed „ostatecznym” głosowaniem w brytyjskim parlamencie, wiemy głównie to, że nie wiemy co się wydarzy – ani w trakcie głosowania, ani po nim. Jedno tylko jest pewne: wiele wody upłynie zanim znowu ktoś odważy się powiedzieć, że brytyjska polityka jest stoicka, spokojna, i nudna. I jeśli mogę się zwierzyć, obserwując ten cały Brexit od samego początku, widząc jak z każdym kolejnym miesiącem sytuacja staje się bardziej chaotyczna i bałaganiarska, nie mogę się oprzeć… zazdrości. Bo w całym tym bałaganie, posłowie brytyjscy coś znaczą. Choć rzeczą dyskusyjną jest to, w jakim stopniu poszczególni posłowie szczerze starają się realizować interes społeczeństwa, a nie tylko biernie słuchać partii – to sam fakt, że mają taką możliwość jest czymś nie do przecenienia. Tego bowiem, o naszych własnych posłach nie sposób powiedzieć.

 

Jakub Majewski

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie