27 stycznia 2013

Ja tam z nimi po prostu jestem

(Fot. Adam Rostkowski)

Można człowieka trędowatego wyleczyć medykamentami, zoperować okaleczenia, zadbać od strony fizjoterapii, wygimnastykować, to jeszcze za mało do pełnej rehabilitacji. Dopiero gdy taki człowiek wie, że może w czymś współuczestniczyć, o czymś decydować, że po prostu czuje się potrzebny, to dopiero takie podejście warunkuje pełne wyzdrowienie.

 

 

Wesprzyj nas już teraz!

 

Dlaczego Indie? Co zadecydowało o tym, że pojechałaś do Indii?

 

23 lata minęły jak jeden dzień, a pomysł wyjazdu do Indii wcale się nie zrodził w mojej głowie. Takiej decyzji i takich planów nie można sobie samemu wymyślić. W którymś momencie życia usłyszałam o  miejscu, które w tamtym czasie było mi zupełnie nieznane. Usłyszałam, że jest tam polski lekarz, kapłan, misjonarz, który leczy trędowatych. Jednak stan jego zdrowia znacznie się pogarsza i po jego śmierci nikt nie zajmie się jego trędowatymi pacjentami. Rozumiałam sytuację. Wiedziałam, że w Indiach osoba trędowata znajduje się w dramatycznej sytuacji i z dnia na dzień zostaje całkowicie wykluczona ze społeczeństwa.  Nie otrzyma żadnej pomocy medycznej, bo indyjski lekarz, który uczy się, kształci za ciężkie pieniądze i musi zarabiać na życie i rodzinę, nie zajmie się człowiekiem, który nie jest akceptowany w społeczeństwie.

 

I ta jedna informacja o tym, że trędowaci w Indiach zostaną bez lekarza, wystarczyła do podjęcia tak radykalnej decyzji?

 

Słowa, jakie usłyszałam od polskiego pallotyna, który odwiedził Jeevodaya, że: „kilkanaście tysięcy trędowatych po śmierci ks. Adama zostanie bez opieki”, zmobilizowały mnie do podjęcia decyzji. W jednej chwili pomyślałam, że  jeżeli mogę się na cokolwiek przydać, to jestem gotowa jechać. Ponieważ myśl o wylocie do Indii odebrałam jako natchnienie od Pana Boga, doszłam do wniosku, że nie należy się zbyt długo zastanawiać. Jednak między decyzją a wyjazdem minęło sporo czasu. Dopiero po dwóch latach dostałam bezpośrednie zaproszenie od Ośrodka z Jeevodaya. Tymczasem założyciel Ośrodka ks. Adam Wiśniewski SAC umarł. W Jeevodaya znalazłam się półtora roku po jego śmierci. Początkowo myślałam, że to właśnie od ks. Adama, który sam był lekarzem, nauczę się jak opiekować się trędowatymi i jakie są najskuteczniejsze metody walki z trądem. Tymczasem stało się zupełnie inaczej.

 

Co zastałaś na miejscu, w Jeevodaya?

 

Gdy przyjechałam na miejsce, to musiałam ogarnąć wszystko, co zostało po Założycielu. Była tam przychodnia, z której korzystały osoby potrzebujące pomocy medycznej. Na dwóch niewielkich oddziałach szpitalnych nie było pielęgniarek ani salowych, chorzy sami siebie nawzajem obsługiwali. Do dziś pacjenci, którzy czują się lepiej,  pomagają tym bardziej chorym.

Warunki bytowe były marne; do tego stopnia, że nawet było bardzo skąpo z jedzeniem. Ja sama schudłam w ciągu sześciu miesięcy 8 kg. Nasze posiłki to było parę łyżek ryżu, trochę warzyw i sos sojowy. Brakowało nam w zasadzie wszystkiego, a było już 220 mieszkańców. Jeszcze wtedy nie podejmowałam żadnych decyzji ani nie miałam wystarczających informacji. Przez pierwsze 6 miesięcy nawet nie wiedziałam, gdzie są sklepy w naszej okolicy, mieszkając w tym wiejskim terenie, byłam w zasadzie odcięta od świata. Dopiero kiedy po moim drugim przyjeździe przejęłam wszystkie obowiązki po współzałożycielce i zostałam dyrektorem Ośrodka, zostałam rzucona na głęboką wodę.

 

Od czego zaczęłaś?

 

Zaczęłam od porządkowania korespondencji. Po śmierci ks. Adama kontakt listowny z Darczyńcami zamarł, prawie wszyscy pisali w języku polskim. Było też wiele niezałatwionych spraw urzędowych, opóźnionych sprawozdań, rachunków kredytowych, co znacznie utrudniało pracę administracyjną. Równocześnie zajęłam się szpitalem, który też był bardzo zaniedbany. Trzeba było uporządkować leki, które trafiały tu z Polski i z innych krajów. Samo porządkowanie farmaceutyków zajęło mi kilka miesięcy. Powoli uczyłam się miejscowego języka, głównie korzystając w przychodni z pomocy tłumacza z angielskiego, miejscowej nauczycielki i… dzieci. One mówiły prostym językiem, niewątpliwie nie był to język poprawny, ale za to komunikatywny. 

 

Skąd trafiają pacjenci do Ośrodka?

 

Każdy ma prawo skorzystać z naszej pomocy, ale oczywiście przychodzą najubożsi, których nie stać na leczenie u innego lekarza. Pacjent, u którego widoczne są znamiona trądu na twarzy, rękach, nogach, nie może pójść do żadnego innego lekarza, bo po prostu nie zostanie przyjęty. W Indiach takich ludzi się nie dostrzega. Ma to związek z hinduizmem, w którym jest utrwalony podział kastowy. W tym społeczeństwie człowiek trędowaty to człowiek żyjący poza wszelkimi kastami. Trędowaty uważany jest za osobę nieczystą, niedotykalną i niewidoczną dla innych, czyli taką, na którą nie zwraca się w ogóle uwagi.

 

Co oznacza dla Hindusa bycie trędowatym?

 

Trąd w Indiach bardzo często jest uważany za karę Bożą. Ma to związek z pojęciem karmy w hinduizmie, gdzie każdy człowiek ma wyznaczone swoje miejsce, ma wyznaczony z góry los. Jeżeli kogoś dotyka trąd albo inna ciężka choroba, to dla hinduisty oznacza, że widocznie sobie na to zasłużył.  Nie ma tutaj miejsca na litość. Jeżeli zgrzeszył, czy zachował się niewłaściwie – być może w poprzednim wcieleniu – to widocznie obecne życie, los jest karą, która go dotyka i musi się z tym pogodzić. Hindusi nie mają zbyt dużo litości nad takim człowiekiem.

 

Co jest najgorsze w trądzie?

 

Pacjent, który podejrzewa u siebie te chorobę  boi się przyjść do lekarza, bo wie, że gdy inni dowiedzą się o jego chorobie, to jego pozycja społeczna ulegnie degradacji. Boi się, bo wie, że łączy się to z wykluczeniem, wie, że inni od niego odejdą i nakażą mu opuścić wioskę. Jednym słowem wypędzą go. Do tego dochodzi niski poziom edukacji i bardzo mała świadomość zagrożenia chorobą. Chorzy lekceważą coś, co ich nie boli i nie zdają sobie sprawy z tego, że mimo iż trąd nie boli, wymaga bardzo dokładnego, systematycznego, wielomiesięcznego leczenia. Dlatego też trąd cały czas jest obecny w społeczeństwie indyjskim.

 

Ilu masz pacjentów zakażonych trądem?

 

Na początku mojej pracy w Jeevodaya co roku miałam około 500 nowych przypadków zakażenia trądem. Potem było już „tylko” 450 przypadków w ciągu roku, a z każdym rokiem ta liczba maleje. W tej chwili wykrywamy trąd u ok. 100 pacjentów rocznie. Pocieszające jest to, że liczba systematycznie spada. Nie oznacza to jednak, że  trąd jest bliski wyeliminowania z Indii.

 

Ilu chorych udało się całkowicie wyleczyć?

 

W ciągu 23 lat mojej pracy w Indiach wykryłam już ok. 7000 przypadków zakażenia trądem. Spośród tych chorych większość jest wyleczona zupełnie. Jest też spora grupa ok. 20–25 proc., która przerwała leczenie – jest to zbyt duży procent. Zdarzają się też przypadki, że wśród osób uznanych za wyleczone  następuje nawrót choroby. Trudno jednoznaczne orzec, czy pacjent ponownie się zaraził, czy nie był całkowicie wyleczony.

  

Czy chory, który trafił do Ośrodka, może na nowo wrócić do miejsca, z którego pochodzi?

 

Człowiek, u którego trąd spowoduje okaleczenia dłoni, stóp lub znamiona widoczne na twarzy –  nazywamy to stygmą – nie ma prawa do życia w normalnej wiosce. I o tym w najrozmaitszy sposób informują go najbliżsi. Mówią mu: „odejdź, bo my nie będziemy mogli tu żyć”, albo: „idź się leczyć do szpitala, tu nie ma dla ciebie miejsca”. Zatem, gdy trafi do nas taki pacjent, to oznacza, że właściwie nie ma już powrotu. Jednak my też nie możemy zatrzymać wszystkich pacjentów po wyleczeniu. Dlatego jeśli pacjent jest już wyleczony, musi sobie znaleźć inne miejsce zamieszkania.

 

I gdzie trafiają takie osoby?

 

Dla tych, którzy są odrzuceni, wypędzeni z wiosek, jest tylko jedno miejsce – podmiejskie slumsy. Tam taki napiętnowany chory może znaleźć pomoc, jakąś chałupkę, lub wybudować sobie coś np. na niczyim polu. Tacy trędowaci najczęściej gromadzą się w kolonii w pobliżu miast, bo tam jest łatwiej cokolwiek użebrać. Mają świadomość, że nikt ich nie zatrudni, dlatego żebrzą, bo inaczej nie mieliby możliwości utrzymania siebie, a z czasem rodziny, jeżeli taka powstanie. W świadomości Hindusów człowiek naznaczony trądem nie ma prawa żyć w normalnym społeczeństwie. Jednak trędowaci żyjący w koloniach zawierają związki małżeńskie, rodzą się im zdrowe dzieci. To pokazuje, że ci ludzie mimo wszystko chcą żyć normalnie, chociaż to odbiega od normy, którą my znamy. Dla nich to jest właśnie przyjęcie karmy, losu, który został im przeznaczony.

 

Jak rząd indyjski pomaga trędowatym?

 

Rząd indyjski udziela pomocy minimalnej. Zapewne długo jeszcze nie będzie mógł się zająć wszystkimi nieszczęściami i biedami. W Indiach są tysiące i miliony osób trędowatych, które są pozbawione pomocy rodzinnej, lekarskiej i rządowej. Pacjent trędowaty, który ma odpowiednie dokumenty od lekarza dotyczące jego choroby i stanu zdrowia, może dostać od państwa zasiłek w wysokości 250-300 rupii miesięcznie (20 dolarów). Czy taka kwota wystarczy choremu do przeżycia? Jeśli kilogram ryżu kosztuje w Indiach 15 rupii, to takiego pacjenta stać na kupno 20 kg ryżu w ciągu miesiąca i nic więcej. Trudno sobie wyobrazić, żeby z tego można było utrzymać rodzinę. A trędowaty w Indiach nie ma możliwości innego zarobku. Pozostaje mu tylko wyjść na ulicę i żebrać.

 

Na czym polega idea Ośrodka Rehabilitacji Trędowatych  Jeevodaya?

 

Idea Jeevodaya polega na zaakceptowaniu człowieka trędowatego, który jest odrzucony, niechciany, nieakceptowany w swoim środowisku. Założyciel Ośrodka ks. Adam Wiśniewski SAC swoją postawą jakby mówił do trędowatych:  „ja się ciebie nie boję, możesz ze mną żyć, pracować, modlić się, razem będziemy jeść, jeżeli chcesz ze mną zostać – to zostań współtworzyć to miejsce”.  Ta postawa założyciela przyświeca mi od początku pracy w Indiach. Moje bycie z chorymi jest czymś więcej niż tylko służbą lekarską. Ja tam z nimi po prostu jestem. W momencie kiedy odczytałam tę ideę, zmieniło się też moje nastawienie. Wiem, że można człowieka trędowatego wyleczyć medykamentami, zoperować okaleczenia, zadbać od strony fizjoterapii, wygimnastykować, to jeszcze za mało do pełnej rehabilitacji. Dopiero gdy taki człowiek wie, że może w czymś współuczestniczyć, o czymś decydować, że po prostu czuje się potrzebny, to dopiero takie podejście warunkuje pełne wyzdrowienie.

 

Co oznacza nazwa Jeevodaya?

 

Jeevodaya to jest nazwa własna nadana przez ks. Adama Wiśniewskiego, znaczy w sanskrycie „świt życia”. Oznacza to, że ludzie bez żadnych szans mogą w Ośrodku uzyskać możliwość powrotu do normalnego życia.

 

Szczególną opieką w Ośrodku Jeevodaya otoczone są dzieci…

 

Dziecko z rodziny trędowatego nie ma prawa pójść do szkoły publicznej. Jego codziennym zajęciem jest włóczenie się po ulicy, żebranie razem z rodzicami, zbieranie odpadków, a nawet kradzież. Założyciele postanowili zacząć edukację tych dzieci. Do Ośrodka przyjmowane są dzieci rodziców okaleczonych przez trąd i te dzieci stanowią ok. 90 proc. wszystkich naszych wychowanków. Idea szkoły to jest nie tylko danie wykształcenia dzieciom. Korzyścią jest też to, że dzieci są odizolowane od środowiska największego ryzyka zarażenia. Przez 10 miesięcy w roku dzieci przebywają w Ośrodku, a na wakacje jadą do swoich rodziców. Przez te 10 miesięcy dzieci są lepiej odżywiane niż w swoich domach rodzinnych, żyją w bardziej higienicznych warunkach i mają możliwość nauki w szkole. Dzieci uczą się także wielu przydatnych rzeczy, których nie nauczą się, żyjąc w slumsach, np. jak dbać o higieną własną i higienę środowiska.

 

Ile dzieci jest w Ośrodku?

 

Kiedy przyjechałam, było ok. 150 dzieci i 70 osób dorosłych. Co roku kilkoro dzieci kończących naukę odchodzi, a przychodzi od 30 do 50 nowych dzieci. No i tak Jeevodaya rośnie. Dzisiaj mamy ponad 500 dzieci i ok. 100 dorosłych. Ci dorośli to osoby, które zdecydowały się zostać i służyć innym, wiedząc, że i tak nigdzie indziej nie dostaną pracy z powodu swoich okaleczeń. Mieszkają z nami też tacy, którzy są bezradni i wiedzą, że sami sobie nie poradzą, bo nie mają żadnych bliskich, własnych domów.

 

Jakie są dalsze losy wychowanków, którzy opuszczają Ośrodek?

 

Kształcimy dzieci po to, żeby je usamodzielniać, żeby mogły kiedyś stanąć na własnych nogach i pomóc swoim trędowatym rodzicom. Los dziewcząt i kobiet w Indiach jest troszkę inny niż mężczyzn. Zasadniczo głową rodziny, osobą utrzymującą całą rodzinę jest zawsze mężczyzna. Dlatego dbamy o to, żeby chłopcy pokończyli dobre szkoły i nauczyli się zawodu, dzięki któremu będą mogli utrzymać rodzinę. Zdolniejsze dziewczęta, które skończą u nas naukę, po 12. klasie mogą uczyć się dalej. Nasze wychowanki są już pielęgniarkami, nauczycielkami; pokończyły 3-letnie college albo mają wykształcenie  magisterskie i mogły podjąć pracę. Również chłopcy osiągają dobre efekty. Wraz z rozwojem komputeryzacji jest bardzo duże zapotrzebowanie na ludzi wykształconych w tym kierunku. Dlatego też wielu  naszych wychowanków szkoli się w kierunku informatycznym. Staramy się zrobić wszystko, żeby umożliwić im zdobycie dobrych zawodów. Wśród  absolwentów są nauczyciele, elektrycy, inżynierowie, kierowcy. Radością jest to, że nasi wychowankowie rozumieją, jaką wartość ma nauka.

 

Na czym polega Adopcja Serca?

 

Adopcja Serca to forma pomocy Ośrodkowi Jeevodaya, w której ofiarodawcy wiedzą, że pomagają konkretnemu dziecku i dziecko wie o tym, że ktoś w dalekiej Polsce dba o nie. To jest taka wzajemna pomoc zarówno materialna, jak i duchowa. Ma to dobre skutki wychowawcze. Efekt pomocy jest bardzo ważny – nagle ktoś całkowicie odrzucony zyskuje nową siostrę, mamę czy tatę w dalekiej Polsce. Czasami następuje wymiana korespondencji między ofiarodawcami a dziećmi i to ma też bardzo podbudowujące znaczenie. W Adopcji Serca nie chodzi o to, żeby dziecko zabrać i zaadoptować, bo większość dzieci z naszego Ośrodka to nie są sieroty. Osoby, które podejmują się Adopcji Serca, to wspaniali, szlachetni ludzie. Są wśród nich osoby, które już odchowały własne dzieci i chcą jeszcze coś dobrego zrobić dla innego dziecka; rodziny, które nie mają własnych dzieci, ale i takie, które mają ich po kilkoro. Do Adopcji Serca przystąpiły też klasy szkolne, które adoptują swoich rówieśników w Indiach, są rozmaite grupy modlitewne, społeczne, które chcą podjąć taki wysiłek. W pomoc dzieciom z Ośrodka włączają się też osoby indywidualne. Adopcja Serca to jest jeden ze sposobów wsparcia  finansowego  naszego Ośrodka. Pieniądze, które w ten sposób do nas trafiają, są przeznaczane  na utrzymanie całego Ośrodka. Kiedyś pewna pani zapytała mnie: ile kosztuje utrzymanie jednego dziecka? Żeby dokonać takiego obliczenia, podzieliłam kwotę na utrzymanie całego Ośrodka w ciągu miesiąca przez liczbę wychowanków, wykluczając inwestycje, bo na to są potrzebne oddzielne fundusze. Wliczam tutaj codzienne utrzymanie, jedzenie, ubranie, naukę, pomoce szkolne i sportowe oraz leczenie, jeśli jest potrzebne. Ta kwota obecnie wynosi ok. 25 euro na miesiąc.

 

Po 23 latach Twojego pobytu w Jeevodaya w Polsce powstała fundacja Twojego imienia –  Fundacja Heleny Pyz Świt Życia. Skąd pomysł?

 

Przekonano mnie, że istnieje potrzeba utworzenia Fundacji. Dotychczas pomoc bardzo skutecznie organizuje dla nas Sekretariat Misyjny Jeevodaya będący jednostką kościelną. Ale są też inne formy działania, dlatego fundacje świeckie mają zupełnie inne możliwości. Fundacja została powołana dzięki inicjatywie młodych ludzi, którzy zetknęli się z Ośrodkiem dla Trędowatych Jeevodaya osobiście albo usłyszeli o jego idei i ma na celu nie tylko pomoc finansową, ale także pogłębianie wiedzy i świadomości na temat Ośrodka, Indii i trądu. Fundacja  będzie mogła zgodnie ze swoim statutem nieść pomoc innym ludziom niepełnosprawnym, opuszczonym albo tym, którzy np. w przypadku klęski żywiołowej zostali pozbawieni wszystkiego.

 

Jakie są najpilniejsze potrzeby Ośrodka w Indiach?

 

Budowa szkoły. Szkoła funkcjonuje właściwie w pomieszczeniach zastępczych i nie tylko niedostosowanych, ale zbyt małych. Właśnie dlatego, że dzieci przybywa zbyt szybko i dlatego, że zarejestrowaliśmy tę szkołę na prawach państwowych, muszą zostać spełnione różne wymogi.   Musi być np. pracownia fizyczna i chemiczna. W szkole, która ma 12 klas, musi być biblioteka, klasa komputerowa, a do tego potrzebna jest przestrzeń. Fundacja ma też inne pomysły i bardzo się cieszę, że młodzi ludzie dostrzegają inne problemy, np. chcieliby urządzić ładniejszy i lepiej wyposażony plac zabaw. To jest bardzo ważne, żeby dzieciaki nie miały pokusy wspinania się na drzewa, dlatego lepiej, żeby miały bezpieczne drabinki, po których też będą mogły hasać do woli. Bardzo ważne jest też wzbogacenie diety i rozumiem zdumienie Europejczyków, którzy będąc u nas, dostrzegli, jak ubogi jest nasz jadłospis, mimo że jest on o wiele bogatszy niż w innych środowiskach, gdzie dzieci jadają jeszcze gorzej. Od nowego roku szkolnego wprowadzimy urozmaicenie diety, będzie zwiększona liczba kalorii i witamin w postaci owoców.

 

Dziękuję bardzo za rozmowę.

 

Rozmawiała Magdalena Szefernaker

  

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie