14 lipca 2014

„House of Cards” to serial o polityce, która jest brutalna i bezlitosna. Najbardziej przeraża w nim chyba jednak to, że twórcy usilnie próbują zafascynować widza brudem politycznych kulis.

 

Nie miejmy złudzeń – polityka to gra brutalna, bo wiąże się z walką o to, co jest źródłem prestiżu czyli o władzę. Nie oznacza to jednak, że nie obowiązują w niej żadne zasady, że liczy się wyłącznie naga siła i totalna bezwzględność. Konwenanse i reguły istnieją choćby i z uwagi na imperatyw kategoryczny – nie będę czynił drugiemu tego, czego nie chciałbym, by uczyniono mnie.

Wesprzyj nas już teraz!

 

W polityce – jak się wydaje – ów imperatyw ma szerokie i dość rozciągliwe granice, ale – czy się to komuś podoba, czy nie – one jednak obowiązują. Politycy mają skłonność do samokontroli, rozumiejąc znakomicie, że ograniczona tolerancja dla ich przeciwników politycznych, sprawi, że ci przeciwnicy, gdy dojdą do władzy odpowiedzą im względnie podobnym szacunkiem.

 

Nie rozumie tego główny bohater „House of Cards”, Frank Underwood. Jest zimny, wyrachowany, traktuje ludzi jak marionetki. I nie uznaje żadnych, dosłownie żadnych zasad. Prze do władzy niczym czołg, tkając kolejne intrygi, za których logiką widz ledwie nadąża. Całe życie Underwooda jest podporządkowane jednemu celowi – zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych.

 

Wciągające, prawda?

 

Serial jest przepełniony iście mrocznym klimatem. Już czołówka wraz z towarzyszącą jej muzyką chętnie ściąganą przez młodych ludzi na smartfony, ukazuje Waszyngton jako miasto, pod którego jasną powłoką toczy się „prawdziwe”, brudne życie władzy. W zasadzie – przyznajmy – fabuła odraża klaustrofobicznym klimatem. I w tym miejscu można by wrzucić „House of Cards” do worka z serialami „od lat 18”, czy szargającymi emocje thrillerami, gdyby nie jeden drobny szkopuł: twórcy perfekcyjnie opanowali sztukę rozładowywania złych emocji narastających w serialu z minuty na minutę. Underwood zwraca się co jakiś czas bezpośrednio do widza, dowcipnie z nim dialogując, tłumacząc mu meandry politycznego – i nie tylko – świata za pomocą błyskotliwych bon motów.

 

A więc polityczny łamacz kości, człowiek zdolny przekroczyć każdą granicę, osoba, dla której przejść Rubikon to jak przeskoczyć przez uliczną kałużę, okazuje się w jednej chwili niezłym kompanem dobrej zabawy. Bo właśnie wówczas, gdy zaduch mroku politycznej rozgrywki staje się już nazbyt męczący i zaczyna przygniatać widza, Underwood puszcza do nas oko, dając do zrozumienia, że w gruncie rzeczy nic strasznego się nie dzieje – ot, bawimy się.

 

Zabieg to kapitalny, ale też iście diabelski. Twórcy serialu zbliżają bowiem w ten sposób głównego bohatera do widza, niedwuznacznie sugerując, że tak naprawdę kolejne brutalne zagrywki polityczne, wykańczanie kolejnych przeciwników to świetna zabawa. Czyż nie jest to wciągające?

 

Co więcej, w serialu nie ma właściwie jednoznacznie pozytywnych bohaterów. Walka o władzę upaprała wszystkich czarną mazią, wszyscy więc – od dziennikarzy począwszy, na politykach skończywszy – mają coś za uszami. Bezwzględny Underwood gwarzący sobie od czasu do czasu z widzem, uzmysławia, że nic to. Codzienność jest brudna, życie jest brudne, więc i walka o „wielkie cele”, musi być brudna. I – to przede wszystkim – wymaga ofiar. Nawet, jeśli tymi ofiarami mają być najbliżsi. Nie jest bowiem przypadkiem, że Underwood wędruje po politycznych salonach u boku swej małżonki, Claire. Ona jest trybikiem w tej machinie, a główny bohater – jak sam stwierdza – kocha tę kobietę „jak rekiny krew”.

 

Nie ma niczego

 

„House of Cards” jest więc serialem nihilistycznym. Nihilizm zieje tam z każdego zakątka, a ludzkie okrucieństwo nie zna granic. Twórcy tak bezwzględnie unicestwiają wszystkie możliwe wartości, że zahaczają przy okazji – toż to chyba jakiś nieszczęśliwy przypadek – o fundamenty politycznej poprawności. I tak wykpiwają – całkiem akurat słusznie –demokrację. Underwood po kolejnym politycznym sukcesie i zdobyciu ważnego stanowiska rzuca, że dotarł do tego miejsca bez głosu ani jednego wyborcy. „Demokracja jest przereklamowana” – kwituje z wdziękiem i nieco szorstkim uśmiechem.

 

Diagnoza słuszna, ale wnioski, jakie podsuwa nam „House of Cards” – nie do przyjęcia. Widzimy bowiem taki stan rzeczy: grupka kolesi z nieomal gangsterskimi manierami decyduje o sprawach publicznych niczym o dorzuceniu do pokerowej stawki kolejnej garści żetonów. Owszem, twórcy serialu mocno przerysowali rzeczywistość, ale każdy, kto obserwuje politykę wie, że faktycznie jest ona taką dziedzina, w której chłopcy źle się bawią.

 

Jeśli jednak prawdą jest, że wszyscy – młodsi czy nieco starsi – pasjonaci polityki szaleją za tym serialem, to strach się bać, jaką wizję życia politycznego musi on budować w ich głowach.

 

Niech błyskotliwość Underwooda nie sprawi, że popadniemy w apatię. Może warto pokusić się o to, by dmuchnąć w ten karciany domek?

 

 

Krzysztof Gędłek

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie

Udostępnij przez

Cel na 2024 rok

Skutecznie demaskujemy liberalną i antychrześcijańską hipokryzję. Wspieraj naszą misję!

mamy: 104 100 zł cel: 300 000 zł
35%
wybierz kwotę:
Wspieram