4 listopada 2013

Słaby premier słabego państwa

(Marek Suchecki/FORUM )

Premier Tadeusz Mazowiecki nigdy nie był mężem stanu. Okres jego premierostwa to ciąg nieudolności i politycznej słabości. To on w dużej mierze ponosi polityczną odpowiedzialność za wszystkie słabości III RP.


Zakrawa na ironię fakt, że w różnych wypowiedziach wspomnieniowych zmarły niedawno Tadeusz Mazowiecki nazywany był mężem stanu. Tymczasem najważniejszy okres jego politycznej kariery, czyli szefowanie powołanemu przez Sejm kontraktowy rządowi, był – obok kolaboracji z komunistycznym systemem – wprost beznadziejnym etapem jego publicznej działalności.

Wesprzyj nas już teraz!

Szansa

„Mogę być premierem dobrym, albo złym, ale na pewno nie będę premierem malowanym” – oświadczył Mazowiecki, gdy podejmował się szefowania rządowi wykreowanemu po tzw. niekonfrontacyjnych wyborach do Sejmu. Słowa te kierował oczywiście do Lecha Wałęsy, dzięki któremu dostał mu się premierowski stolec. To dość symptomatyczne, bo jedyne co naprawdę udawało się Mazowieckiemu – przynajmniej do czasu – to drażnienie przywódcy „Solidarności”, zakończone zresztą „wojną na górze”.

Poza tym, wyłączając kilka mniej istotnych posunięć w polityce zagranicznej, Mazowiecki zmarnował historyczną szansę, którą dostał przez przypadek. Na czym polegała owa „historyczność”, czyli przełomowość owej szansy? Przede wszystkim na tym, że 4 czerwca 1989 roku PZPR otrzymał cios, którego się nie spodziewał. Okazało się bowiem, że w wyborach czerwcowych przedstawiciele opozycji wygrali wszystko, co było do wygrania, komuniści zaś skompromitowali się, zbierając cięgi nie tylko w okręgach zamkniętych (beneficjenci systemu jak wojsko, przebywający na zagranicznych budowach), ale także przegrywając listę krajową, odratowaną tylko dzięki naiwności solidarnościowej elity.

Istotne dla porażki PZPR, która wraz z partiami-przybudówkami mocą umowy okrągłostołowej miała większość w sejmie kontraktowym, było i to, że kilka lat wcześniej utraciła ona poparcie ze strony Moskwy. Fakt, że Michaił Gorbaczow ustępuje z doktryny Breżniewa musiał być jasny dla Jaruzelskiego i spółki przynajmniej od 26 kwietnia 1985 roku. To wtedy, w Warszawie sekretarz KPZR powiedział: „każda z bratnich partii samodzielnie określa swoją politykę i jest za nią odpowiedzialna przed swoim narodem”.

Słowa radzieckiego przywódcy zapewne nie wzbudziły w jego PZPR-owskich pachołkach popłochu, wszak mogli jeszcze przez kilka lat tumanić i straszyć naród „bratnią pomocą” Armii Czerwonej. Ale dla średnio rozgarniętego polityka – a komunistyczna wierchuszka nie była w ciemię bita – był to jasny sygnał, że trzeba opracować plan liberalizacji systemu. Plan znacznie szerzej zakrojony niż ostatnia korekta z 1956 roku.

Co jest potrzebne do tego by utrzymać wpływy? Oczywiście pieniądze. Hasło: „nasi, kradnijcie ile wlezie” padło zdecydowanie w 1989 roku, wraz z przyjęciem przez PRL-owski Sejm ustawy „o niektórych warunkach konsolidacji gospodarki narodowej”, przy niemal jednoczesnej likwidacji wydziału przestępstw gospodarczych Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej. Oczywiście pałaszowanie państwowego majątku przez czerwonych rozpoczęło się wcześniej. Pewne możliwości zaczęła już tworzyć ustawa Wilczka z 1988 roku, która, choć liberalna, zupełnie niesłusznie jest dzisiaj obiektem westchnień dla wielu wolnościowców.

Plan zdobywania pieniędzy przebiegał więc dość gładko. Teraz wystarczyło skorzystać z tego, że po stronie opozycji rządzą i dzielą ludzie nastawieni na ugodę z PZPR i uspokoić, coraz bardziej rozchwiane, nastroje społeczne przy pomocy niezawodnej metody kooptacji. Komuniści chcieli kooptować, oczywiście, tzw. elitę solidarnościową. Było to zadanie tym pilniejsze, że do głosu coraz częściej dochodzili młodzi radykałowie, którzy chętnie widzieliby komunistów w więzieniach lub dyndających niespokojnie na drzewach.

Manewr kooptacji drużyny Wałęsy nie powiódł się jednak w takim stopniu, jak zaplanował to Jaruzelski i jego przyboczni. Przeciwnik okazał się być bowiem silniejszy niż przypuszczano. W dodatku posłuszeństwo zaczęły wypowiadać satelity z ZSL i SD.

Przychodzi Mazowiecki

Ale, o dziwo, silna grupa liderów drugiej „Solidarności” nie miała odwagi (a może nie chciała?) zerwać zawartych przy Okrągłym Stole paktów. To dzięki grupie posłów określających się mianem „antykomunistycznych opozycjonistów” Jaruzelski został prezydentem. A 24 sierpnia Mazowiecki zostaje premierem z nadania Sejmu kontraktowego.

Mniejsza teraz o okoliczności powołania Mazowieckiego na to stanowisko. Ważne jest to, że teraz może on zrobić niemal wszystko. Ale do tego potrzebna jest odwaga i zdecydowane. Czyli podstawowe cechy, które polityczny lider – a mąż stanu w szczególności – posiadać musi.

Mazowiecki ma po swojej stronie Sejm, w którym ugrupowania będące jeszcze chwilę temu przybudówkami PZPR, teraz gotowe są zrobić wszystko, by tylko ocaleć, choćby im przyszło kurczowo chwytać się nogawek od spodni nowego premiera. Komuniści z niepokojem obserwują sytuację. Chyba trochę nawet głupieją, bo pojawia się wśród nich plan przejścia do opozycji. Ale Mazowiecki szybko ich uspokaja powierzając im cztery ministerstwa, w tym te szalenie ważne – sprawy wewnętrzne i obronę.

„Zwariował?” – musieli myśleć PZPR-owcy. Oni, gdyby któryś z nich dostał podobną do Mazowieckiego szansę, wykorzystali by ją bezlitośnie miażdżąc doszczętnie przeciwnika. W dodatku kolejne posunięcia „niekomunistycznego” premiera do dzisiaj mogą wzbudzać gwałtowne napady śmiechu. Oto ten szef rządu, który ma niepowtarzalną szansę budowy nowych i trwałych instytucji, nadania podmiotowości funkcji premiera, realnego wzmocnienia centrum decyzyjnego, budowy nowego ustroju i, w końcu, postawienia przed sądem komunistycznych zbrodniarzy, jako pierwszą podejmuje decyzję o… likwidacji Urzędu do spraw Wyznań. Co tam SB, cenzura (ta obowiązywała do wiosny 1990 roku), telewizja publiczna, wojsko, wywiad i kontrwywiad, a w końcu dekomunizacja. Najpierw trzeba było, zdaniem Mazowieckiego, zająć się właśnie Urzędem do spraw Wyznań.

Kolejne posunięcia trudno nazwać zmianami, a już szczególnie nie ma mowy o kreowaniu politycznych instytucji. Świetnym przykładem jest likwidacja wspomnianej SB (6 kwietnia 1990 rok), którą przekształcono w Urząd Ochrony Państwa. Przekształcono to zresztą dużo powiedziane. Dokonano bowiem tzw. weryfikacji do której przystąpiło 14 tys. funkcjonariuszy z czego do dalszej pracy na rzecz „nowej” Polski zaprzęgnięto ponad… 10 tys. Zdecydowana większość osób służących w jednej z najbardziej bandyckich instytucji PRL-u nadawała się więc, zdaniem podwładnych Mazowieckiego, do tego, by strzec powstającego właśnie „państwa prawa”.

Podobnie stało się z wywiadem wojskowym, w przypadku którego dokonano jedynie zmian organizacyjnych. Powstałe WSI miało się okazać w kolejnych latach wyjątkowo złośliwym rakiem toczącym Polskę.

Na koniec, już tylko gwoli żartu, można przytoczyć propozycję jednego z bliskich współpracowników Mazowieckiego, Jerzego Ciemniewskiego, który w styczniu 1990 roku zaproponował by w miejsce komunistycznej cenzury utworzyć „demokratyczną cenzurę”. Uzasadnił to potrzebą zabezpieczenia państwa przed… „przestępstwami prasy”.

Samobójstwo Machiavellego

Biorąc pod uwagę wielką szansę przed którą stanął rząd Mazowieckiego i patrząc na to, co faktycznie udało mu się dokonać (w polityce wewnętrznej odniósł właściwie jedyny sukces: zlikwidował komunistyczne rady narodowe) otrzymujemy żenująco mizerny rezultat. To w dużej mierze za jego sprawą komuniści w 1993 roku powrócili do władzy. Mazowiecki bowiem nie chciał i pewnie też nie potrafił rozprawić się ostatecznie z PZPR-owską mafią. A tymczasem zniszczenie osłabionego, ale wciąż niebezpiecznego przeciwnika było wówczas, jeśli nie moralnym imperatywem to przynajmniej regułą rodem z politycznego elementarza. Gdyby Machiavelli zobaczył dokonania Mazowieckiego z lat 1989 i 1990 najpewniej bez chwili wahania palnąłby sobie w łeb. Bo też i niepodobieństwem jest by tak wysoki poziom indolencji reprezentowała osoba, która trzyma w rękach stery państwa.

Gdyby pod rządami Mazowieckiego powstały nowe instytucje państwowe, oderwane od tych komunistycznych to zapewne III RP nie byłaby dzisiaj państwem toczonym przez patologiczne układy „Zdzisia” z „Mirem” i inne, znacznie niebezpieczniejsze siły, których wypadkowa daje wynik w postaci chybotliwego państwa. Mazowiecki swoją metodą rządzenia, niejako mocą precedensu ustalił też ramy i zakres działania kolejnych premierów, których rola została sprowadzona do funkcji szmacianej lalki w rękach formalnych i nieformalnych grup interesu.

Z drugiej strony, warto zapytać co było powodem marności politycznej Mazowieckiego. W końcu nie dziwota, że ktoś, kto za komuny pisał paszkwile na tych, którzy z tą komuną się zmagali (patrz: Żołnierze Wyklęci i bp Kaczmarek), kolaborował w najlepsze z czerwonymi, oraz żył pamięcią o potędze doktryn Chruszczowa i Breżniewa, nie był w stanie wykrzesać w sobie choćby chęci do energicznej rozprawy z systemem, w którym przez lata partycypował i z którego czerpał profity.

 

 

Krzysztof Gędłek

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie