4 czerwca 2019

Dlaczego nie świętować „30 lat wolności”? Oto 10 ważnych powodów

(fot. REUTERS/Kacper Pempel/FORUM)

4 czerwca 2019 roku. Wydarzenia, akademie, koncerty, spotkania, dyskusje, wspomnienia. Tak Polska celebruje „30 lat wolności”. Czy jednak jest co świętować? Czy system, który zastąpił zbrodniczy i totalitarny komunizm, jest wart oklasków?

 

Populizm

Wesprzyj nas już teraz!

Populizm jest wpisany w DNA systemu demokratycznego. Wybory wygrywa ten, kto przekona obywateli do swoich racji. Oczywiście, teoretycznie mogą być to racje słuszne, ale praktyka znacząco odbiega od wzorca. W rzeczywistości poklask najczęściej zyskują politycy obiecujący złote góry – więcej pieniędzy za mniej pracy, zaś w przedbiegach odpadają ludzie zatroskani o przyszłość Ojczyzny (ci pierwsi muszą jednak uważać, żeby nie przelicytować i nie obiecać „złotych gruszek na diamentowej wierzbie”). Skala populizmu w III RP była i jest tak wielka, że nie sposób nawet wskazać odnoszącą sukcesy partię wolną od tej skazy.

 

Lobby ideologiczne

Inną – również obecną w Polsce – wadą demokracji jest obecność agresywnego lobby ideologicznego. Gdzie o losach państwa decyduje lud, tam wyborca poddawany jest nieustannej obróbce światopoglądowej. Za sprawą wspieranych zza granicy organizacji pozarządowych, mediów głównego nurtu oraz kultury popularnej, narody przekonywane są do rozwiązań najzwyczajniej w świecie szkodliwych dla nich samych. Co więcej, wielu ludzi poddanych takiej „terapii” twierdzi, że owe rozwiązania to… „prawa człowieka”. I tak tysiące Polaków popiera legalizację homoseksualnych układów lub dostępność do mordowania nienarodzonych dzieci.

 

Zgniłe kompromisy

Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie popierałby pertraktowania ze złem, nie szukałby kompromisu między cnotami a niegodziwościami. Ta logika nie znajduje jednak zastosowania w demokracji. W rzekomo najwspanialszym ustroju świata uwzględniane muszą być zarówno plugastwa jak i postulaty godne pochwały. Wszak głos – niezależnie czy w obronie wartości czy przeciwko nim – ma taką samą wartość. Pokraczna „logika” demokracji ma w materii zgniłych kompromisów jeszcze jedną wadę: cementuje zło, gdyż politycy nie próbują dokonać rzeczy godziwych twierdząc, że zmieniony status quo poskutkuje przechyleniem wahadła w drugą stronę. Tak jakby kontestujący całą rzeczywistość stronnicy plugastwa mieli szanować dotychczasowy porządek… Najbardziej jaskrawym przykładem kompromisofilii jest w III RP ustawa dopuszczająca aborcję w kilku przypadkach.

 

Autorytety moralne

Cechą demokracji jest istnienie instytucji autorytetów moralnych. To – jak się zdaje – relikt przeszłości. Wszak prawdziwa demokracja, rodem z sennych marzeń rewolucjonistów, z wszelkimi autorytetami walczy. Jednak, w myśl strategii małych kroków, wychodząc naprzeciw potrzebom wsteczniczego ludu przyzwyczajonego do życia wedle rad wójta i plebana, istnieją zastępujące ich postępowe autorytety, które we właściwych ideowo stacjach telewizyjnych radzą jak żyć i ubolewają z troską nad błędnymi wyborami ciemnogrodziańskiej tłuszczy. Co zrobić, aby zostać autorytetem moralnym III RP? Najlepiej być niegdysiejszym komunistycznym aparatczykiem lub dyplomatą, byłym lewicowo-liberalnym premierem lub redaktorem pisma wyznaczającego trendy „dobrego smaku”. Wtedy otrzymuje się od pewnych mediów dożywotnią licencję na wymądrzanie.

 

Mediokracja

Parafrazując stare porzekadło „pewne są tylko trzy rzeczy: śmierć, podatki i stronniczość mediów III RP”. W największych ośrodkach propagandowych nie ma litości ani elementarnej uczciwości i rzetelności dziennikarskiej. Jednego dnia możemy dowiedzieć się z jakiegoś medium np. że Prawo i Sprawiedliwość jest przeciwne aborcji, więc popiera utrzymanie „krwawego kompromisu”. Z innego medium możemy z kolei dowiedzieć się, że jak Platforma Obywatelska dojdzie do władzy to wprowadzi „prawdziwą politykę prorodzinną” opartą na tzw. małżeństwach homoseksualnych. Co gorsza, wyborcy zdają się nie mieć z tym problemu i niczym przysłowiowa „złota rybka” nie przywiązują wagi do tego, co ich ulubieniec mówił rano, a czemu zaprzeczył popołudniu. Nie można się jednak temu dziwić. Takie zachowanie oznaczałoby, że wyborca musiałby się wyrwać z medialnego matrixa i zastanowić się, czy aby na pewno postawił na „dobrego konia” i nie został oszukany. Po co jednak stawać w prawdzie? Lepiej włączyć „kolorowe pudełko”, które powie, co ma myśleć, kogo popierać i która Polska jest najlepsza.

 

Kampania w rytmach disco

Dał nam przykład Olek, jak zwyciężać mamy w rytmie zaangażowanego politycznie disco. Ale ów polityk nie był jedyny, a ideowe podziały nie miały większego znaczenia. Każdy, od lewa do prawa (co w Polsce oznacza w zasadzie od lewa do lewa) chciał mieć swoją piosenkę kampanijną. Niektórzy brali zadanie bardzo na poważnie, przez co „dzieła” były nad wyraz żenujące. Inni traktowali tę formę walki o wyborcę z przymrużeniem oka, dzięki czemu efekty starań mogły budzić uśmiech. Nie da się jednak ukryć, że polityka uprawiana poprzez piosenki nie jest niczym innym, jak przedłużeniem kampanii prowadzonych w bardziej typowych formach. Wszak także one wolne są od konkretów, programów i refleksji nad przyszłością kraju.

 

Zawodowe nowe twarze

Historia III RP to historia afer. Gdy żenadometr przekraczał u wyborców poziom krytyczny, rozpoczynał się odpływ elektoratu z partii A do partii B. Problem w tym, że bardzo często podobny kierunek przepływu dotyczył kadr formacji, a Polacy dawali się na to nabrać, wybierając tych samych ludzi pod nowym szyldem i nieco tylko skorygowanymi hasłami. A że kruk krukowi oka nie wykole, to mimo regularnie ujawnianych w III RP afer, winnych nie ma i nie wiadomo, czy kiedykolwiek się znajdą.

 

Napuszczanie Polaków na Polaków

Specyfiką polskiej demokracji jest powtarzanie przez wszystkie obozy i współpracujące z nimi media plugawych wyzwisk pod adresem przeciwników. Ze święcą w ręce szukać polityka, który nigdy nie użył inwektyw pod adresem adwersarza. „Szarańcza”, „dożynanie watahy”, „bydło”, „ciemnogród”, „mohery”, „lemingi”, „zdrajcy”, „złodzieje”, „gówniarze”, „faszyści”, „spadkobiercy Hitlera”, „świnie przy korycie”, „ruscy agenci”, „pachołki Żydów” – to tylko kilka określeń, jakie mogliśmy (a niestety często nadal możemy) usłyszeć z ust polityków zabiegających u społeczeństwa o mandat do sprawowania władzy. Brutalizacja języka debaty publicznej to proces postępujący praktycznie od początku polskiej demokracji, a walka na słowa zaostrzyła się podczas ośmiu lat prowadzenia „polityki miłości” przez rząd PO-PSL oraz przez cztery lata „odnowy moralnej” rządu Zjednoczonej Prawicy.

 

Polska mistrzem Polski, czyli wyborca jak kibic

Niemałą część polskich wyborców można porównać do kibiców piłkarskich, którzy kierują się hasłem: czy wygrywasz, czy nie, ja i tak kocham cię. Drużyna gra beznadziejnie, przegrywa mecz za meczem, a jej piłkarze – oprócz lansowania się na mieście czy w mediach – nie mają nic do zaprezentowania. Dla kibica to żaden problem. Gorzej, gdy ta zasada przekładana jest na politykę. Niejedna partia nie ma pomysłu na Polskę, a jedyne co potrafią jej politycy, to powtarzanie „przekazów dnia”. Mimo tego wyborca głosuje – czasami tylko po to, by nie dopuścić do władzy znienawidzonych „tych drugich”. Dlatego polska polityka przypomina też sytuację z polską drużyną piłkarską grającą w europejskich pucharach. Chociaż taki zespół reprezentuje nasz kraj oraz walczy o zdobycie dla Polski punktów do rankingu UEFA, to często kibice przeciwnych drużyn i tak życzą mu porażki. Podobnie w sytuacji, gdy jakaś formacja próbuje coś zrobić dla Polski, jednak jej przeciwnicy doszukują się spisku i podnoszą alarm twierdząc, że takie działania nas zrujnują bądź ośmieszą przed Europą. I w końcu – polscy kibice, podobnie jak wyborcy, zawsze nie zgadzają się z wynikami. Jedni mówią o wyborczych fałszerstwach, inni o przekupionym sędzim.

 

Czy tak musiało się stać?

Polityczne losy III RP nie mogły potoczyć się inaczej. Nie jest to jednak żaden determinizm, a refleksja oparta na uważnym przyjrzeniu się czynnikom, jakie złożyły się na system zwany polską demokracją. Demokracja sama w sobie jest systemem premiującym populizm, co już na starcie stanowi przewagę dla sił lewicowych. To jednak nie wszystko, wszak nawet tak ułomny ustrój nie został w naszym kraju zaimplementowały poprawnie. Demokracja wymaga bowiem istnienia klasy średniej, tej zaś w Polsce w roku 1989 było jak na lekarstwo. O ograniczenie tej grupy społecznej z niezwykłą starannością zadbali komuniści, którzy – realizując swoją ideologię – dążyli do uczynienia z ludzi niewolników. Z kolei po przemianach nie było politycznej woli, by przyspieszyć odtwarzanie klasy średniej. Zrobiono natomiast wiele rzeczy przeciwnych – za sprawą błędnych decyzji polityków w Polsce zarówno reprywatyzacja jak i prywatyzacja kojarzą się źle. Nie było także chęci, aby ludzi użytkujących (dajmy na to) mieszkania uczynić ich właścicielami, a przez nadanie im własności przynajmniej zbliżyć ich do klasy średniej. Polska po nowym rozdaniu stała się więc pozbawionym elit krajem postkolonialnym, ze wszystkimi konsekwencjami wieloletniego uzależnienia. Swoisty syndrom sztokholmski dał o sobie poznać już w roku 1993, gdy do władzy powrócili „czerwoni”.

 

 

Tomasz D. Kolanek, Michał Wałach

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie