12 grudnia 2019

Gwiezdne Wojny po ciemnej stronie Mocy

(Plakat filmu )

Można się zżymać, że tandeta, że popkultura, ale Gwiezdne Wojny to wielka mitologia naszych czasów. Heroiczna praca nad samym sobą, wielka walka dobra ze złem, która już od pół wieku przemawia do miliardów ludzi. Ale – choć lada dzień ukaże się kolejny film w tej serii, ten opis Gwiezdnych Wojen odchodzi do czasu przeszłego…

 

Próżno oczywiście szukać w Gwiezdnych Wojnach tej głębi myśli, jaką cechują się filmy z gatunku fantastyki naukowej. Wprost przeciwnie: u zarania Gwiezdnych Wojen jej twórcy, George’owi Lucasowi chodziło raczej o stworzenie – świadomie, z premedytacją – naiwnej bajeczki. Jego inspiracją były arcy-tandetne, amerykańskie seriale jak Flash Gordon (1936) które pamiętał z telewizji swojego dzieciństwa – seriale zupełnie niepretensjonalne, stawiające na czystą rozrywkę i spektakl.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Bajeczka… czy wielka baśń?

Przed premierą, mało kto wierzył w sukces. Jednak, gdy Gwiezdne Wojny (później z podtytułem Nowa nadzieja) ukazały się w kinach w 1977 r., zrobiły niebywałą furorę. Dlaczego? Owszem, wady w sferze dialogów i aktorstwa, film nadrabiał niezwykłymi, przełomowymi wprost efektami specjalnymi. Niewątpliwie, audiowizualna jakość tego spektaklu nie miała wówczas równych sobie. Niewątpliwie, wartkie tempo filmu było wręcz wzorcowe dla filmów akcji. Jednak to wszystko dałoby zaledwie udany, dochodowy film – a tu było coś więcej. Nie bajeczka, ale baśń. Legenda. Mit. A właśnie: monomit.

 

Jedną z kluczowych inspiracji Lucasa była bowiem książka Bohater o tysiącu twarzy, praca Josepha Campbella, amerykańskiego badacza baśni. Campbell prezentował fundamentalną strukturę fabularną baśni, powtarzającą się w praktycznie każdej kulturze świata. Ta struktura, zwana monomitem lub wyprawą bohatera, określa szereg etapów przez które przechodzi bohater od wyjścia z domu, poprzez próby, symboliczną śmierć i odrodzenie, po powrót ze zdobyczą, oraz archetypów postaci jakie po drodze napotka. Nic dziwnego, że jest ona tak uniwersalna: można w niej bowiem rozpoznać ni mniej, ni więcej, jak wzorzec obrzędu przejścia, w którym dorastający chłopiec przebywa próby, aby stać się częścią wspólnoty mężczyzn-wojowników.

 

Monomit, jako struktura którą „czujemy” niemal podskórnie, pojawia się wszędzie, w mniej lub bardziej kompletnej formie. Jednak Gwiezdne Wojny były wyjątkowe. Lucas zastosował strukturę monomitu świadomie i podręcznikowo, tak iż każde wydarzenie, każda postać nawiązywała do archetypów. Naiwna bajka stała się ponadczasową baśnią. Po drugie zaś, gdy sukces pierwszego filmu umożliwił nakręcenie kolejnych dwóch, Lucas rozszerzył monomityczną strukturę do rozmiarów całej trylogii. Czy Imperium kontratakuje (1980), czy Powrót Jedi (1983), każdy film nadaje się do oglądania osobno, a jednak sprawiają wrażenie organicznego przedłużenia Nowej nadziei.

 

Ale Gwiezdne Wojny były ponadczasowe nie tylko ze względu na strukturę. Ponadczasowe były również ich konserwatywne, chrześcijańskie wartości.

 

Konserwatywne wartości liberała

Tu czytelnik może się zdumieć. Jak to: konserwatywne? Jak to: chrześcijańskie? Rebelianci walczący przeciw monarchii o demokrację? A Moc? Ta pseudobuddyjska idea bezosobowej, wszechogarniającej siły, która łączy wszystko we wszechświecie? Toż to czysty new age!

 

A jednak. W sercu Gwiezdnych Wojen była rodzina i chrześcijańska miłość. Oto młody sierota Luke Skywalker, stając do walki przeciwko Imperium, odkrywa, iż prawym ramieniem złego Imperatora jest jego własny ojciec. Początkowo przekonany, że musi go zabić, aby obalić Imperium, odkrywa inną drogę. Pokazuje swemu ojcu, że nie jest dla niego za późno, aby odkupić swe winy miłością, gdyż ta „zakrywa wiele grzechów” (1 P 4,8). Miast zabić ojca, poddaje mu się. Ten zaś, nareszcie podejmuje walkę na jaką mężczyźnie i ojcu przystało – poświęca własne życie, aby uratować syna i obalić Imperatora.

 

Lucas, owszem, nie krył się nigdy ze swoimi liberalnymi sympatiami politycznymi. Cóż jednak z tego, gdy bardziej niż jego świadome idee, przez dzieło przebija się to, co Lucas zabrał z rodzinnego domu: sympatia dla konserwatywnej, patriarchalnej rodziny. A czy złe Imperium jest potępieniem monarchii? Jest ono raczej uzurpacją idei, gdzie samozwańczy Imperator jest raczej dyktatorem niż monarchą – a tymczasem, prawdziwą księżniczkę znajdujemy po dobrej stronie.

 

Co zaś z tym całym buddyzmem? W tym kontekście, fascynująca jest druga trylogia Gwiezdnych Wojen, która rozpoczęła się Mrocznym widmem (1999), a zakończyła Zemstą Sithów (2005). Nie będziemy tu komentować jakościowego upadku tych filmów, którym daleko było do pierwowzoru. Ważna jest fabuła. Ta druga trylogia cofała się w czasie, aby ukazać wzlot i upadek na stronę zła Anakina Skywalkera – ojca Luke’a. Widzimy, jak ten dołącza do zakonu rycerzy Jedi, czymś w rodzaju buddyjskiego klasztoru Szaolin. Jak u buddystów, tu również klasztor jest podporą świeckiej władzy. Jak u buddystów, Jedi praktykują celibat – ale nie jest to nasz katolicki celibat, dobrowolna ofiara składana dla większego dobra, lecz tchórzliwe wyrzeczenie się światowych przywiązań z obawy, iż przywiązania wiodą do zła: do ciemnej strony Mocy.

 

Taka jest ta „dobra strona” w drugiej trylogii. Mało inspirująca. Jednak w tym właśnie rzecz: w tej części sagi, widzimy upadek zakonu Jedi, upadek spowodowany ich zaślepieniem, absurdalnością wyrzeczenia uczuć i przywiązań jako potencjalnego zła. Zakon Jedi staje się potępieniem buddyzmu. Choć Lucas świadomie inspirował się buddyzmem, ostatecznie zwyciężyło podświadome przywiązanie do chrześcijańskiego świata, w którym dorastał. Gdy oglądamy cały cykl w kolejności chronologii wydarzeń, odkrywamy, iż odpowiedzią na buddyjskie wady Jedi jest chrześcijańskie przebaczenie i miłość.

 

W tym miejscu warto zauważyć jeszcze jeden szczegół. Otóż, Gwiezdne Wojny zawsze były tworzone pod maksymalnie szeroką publiczność – dorośli, tak, ale nawet dzieci. Tu nie było krwi i przekleństw. Tu nie było nagości i seksu, a młody Anakin, związawszy się potajemnie z kobietą, nie czyni z niej kochankę, lecz żonę.

 

Disneyowskie ukąszenie współczesnością

Od 1977 r., Gwiezdne Wojny rozrosły się na wszelkie możliwe media. Radio, książki, seriale telewizyjne, gry komputerowe i planszowe – powstały ich setki, a uniwersum rozrosło się daleko poza rodzinę Skywalkerów. Jednak w 2012 r. Lucas przeszedł na emeryturę, sprzedał firmę Lucasfilm i prawa do swej twórczości Disneyowi. Ale ongiś rodzinny i konserwatywny Disney zmienił się w ostatnich latach niemal tak, jak owa Galaktyczna Republika, która przeistoczyła się w złe Imperium.

 

Disney natychmiast przystąpił do roboty. Znowu seriale, książki, gry – ale najważniejsze były oczywiście filmy. Rozpoczęto produkcję nie tylko nowej trylogii „głównych” filmów mającej zakończyć sagę Skywalkerów – ale też uboczne filmy prezentujące inne postacie i wydarzenia. Postanowiono przy tym skorzystać z okazji, aby „odświeżyć” Gwiezdne Wojny dla nowego pokolenia – wszak, ci którzy Gwiezdne Wojny widzieli w kinach w 1977 r. jako nastolatkowie, drugą trylogię oglądało już z nastoletnimi dziećmi, a trzecią z wnukami, którzy dorastają w zupełnie innym już świecie.

 

Nowa trylogia, Przebudzenie Mocy (2015), Ostatni Jedi (2017), i nadchodzący na dniach Skywalker: odrodzenie pod wieloma względami naśladują pierwotną trylogię. Oto młody bohater zostaje wyrwany z przyziemnego życia do walki z odradzającym się Imperium, które już lada moment dzięki potężnej nowej broni przełamie opór Republiki. Ale tym razem w miejscu Luke’a znalazła się kobieta. I to jaka! W całej krasie objawiły się feministyczne obsesje współczesnego świata – wszak, z ramienia Disneya Lucasfilmowi teraz szefuje feministka, Kathleen Kennedy.

 

Kobieta bohaterką? Cóż w tym złego? Zupełnie nic, gdyby nie tępa ideologiczna fiksacja stojąca za tym wyborem. Nasza bohaterka Rey z założenia ma być wzorcem osobowym, idolką, dla młodych dziewczyn. Zamiast jednak pokazywać stopniowego wzrostu postaci „od zera do bohatera” według klasycznego schematu trudnego przejścia od chłopca do wojownika, Rey jest od razu silna, zaradna i samodzielna. Luke musiał z wysiłkiem uczyć się nowych zdolności, zaś ona od razu pokonuje wyszkolonego żołnierza w walce wręcz. Pierwszy raz w życiu widzi statek kosmiczny, a już umie latać, a nawet go naprawić. Chwyciwszy miecz świetlny do ręki, pokonuje w pojedynku wyszkolonego i potężnego w Mocy przeciwnika.

 

Rey nie jest wyjątkiem, ale regułą. Kobiety w nowych Gwiezdnych Wojnach są sprytne, zaradne, silne i niezależne. To one ratują sytuację – zwykle po tym jak namieszali mężczyźni. Ilekroć zaś mężczyzna sprzeciwia się planom płci pięknej, niezależnie jak absurdalne te by się wydawały, okazuje się, że taki bezczelny pokaz machismo kończy się katastrofą, którą musi naprawić… no właśnie. Mężczyzna ma słuchać, bo jest głupi, nadpobudliwy i niestały. To z resztą jest coraz powszechniejsze we współczesnym Hollywoodzie.

 

Feminizm idzie w parze z obsesjami na punkcie „różnorodności”. Nietrudno dostrzec, że po stronie zła stoją głównie biali (zwykle mężczyźni, rzecz jasna). Dobro zaś, to różnorodność etniczna, rozszerzanie przesadnie rozbuchanej głównej obsady o kolejne role, byle zmieścić więcej kolorów skóry. Nie obyło się też bez innych komentarzy politycznych, ostrych ataków na bogatych, którzy w Ostatnim Jedi zostali pokazani jako próżne darmozjady, a do tego ludzie bez skrupułów. Z kolei poboczny film, Łotr 1 (2016), tworzy paralele pomiędzy działaniami złego Imperium z amerykańskimi działaniami na Bliskim Wschodzie, a dobrych Rebeliantów – z islamskimi terrorystami. Gdzie dawniej panowała prostolinijność, coraz bardziej zamazywana jest niegdyś wyraźna granica między dobrem a złem.

 

Działania Disneya spotkały się ostrą, narastającą reakcją wielbicieli serii. Dla wielu, nowe produkcje stanowią bolesny cios w dzieciństwo – zatrucie tego co było ponadczasowe, współczesnymi obsesjami polityczno-kulturowej lewicy. Ostatni Jedi wywołał wprost wybuch furii, który w połączeniu ze słabym wynikiem pobocznego filmu Solo (2018) – po raz pierwszy w historii tej serii nie było kasowego sukcesu – wywołał niepokój u Disneya. Nie ma sensu powtarzać plotek, ale niewątpliwie są pewne znaki, iż szefowie Disneya pokazali Kathleen Kennedy żółtą kartkę, obawiając się, iż ta może zniweczyć niezmiernie kosztowną inwestycję. Czy jednak to wpłynęło jakoś na produkcję dziewiątej części sagi, która właśnie wchodzi do kin? Pogłoski z pokazów dla próbnych widowni są dosyć mieszane.

 

Cóż – z pewnością, jak zwykle, Gwiezdne Wojny będą wielkim audiowizualnym spektaklem. Ale do tamtej baśni – czasem prostackiej, czasem głupawej, czasem olśniewającej, innym razem kiepskiej, ale szlachetnej i ponadczasowej – nie ma już powrotu.

 

Jakub Majewski

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie