22 lipca 2020

Grzegorz Kucharczyk: Sobór Watykański II – Nieodwołalny kryzys?

Dla każdego kto czytał „Iota unum” Romano Amerio oraz dzieło prof. Roberto de Mattei o Vaticanum II („Sobór Watykański II. Historia dotąd nieopowiedziana”) lektura eseju abp. Vigano o ostatnim soborze nie przynosi nic zaskakującego. Ba, ostrą krytykę soboru zawierają również wypowiedzi urzędującego prefekta kongregacji Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów kardynała Roberta Saraha. W swoim ostatnim wywiadzie – rzece „Wieczór się zbliża i dzień już się chyli” czarnoskóry hierarcha mówi o tzw. duchu Soboru jako pretekście dla „niektórych, by uganiać się za nieustanną nowością”. Wprost stwierdza, że „po Soborze Watykańskim II nastąpił głęboki i powszechny kryzys Kościoła”.

 

Jedyna nowość eseju abp. Vigano polega na tym, że jest to w pewien sposób tekst „rozliczeniowy”. Jego autor wprost pisze, że przez sześćdziesiąt lat żył ułudą, iż implementacja postanowień Soboru (zwłaszcza w kontekście tzw. dialogu ekumenicznego) nie będzie oznaczać rozmywania doktryny katolickiej. W ten sposób niejako odpowiada na pytania, dlaczego tak późno, już na „emeryturze” przejrzał na oczy? Zresztą podobne pytanie można stawiać Benedyktowi XVI, który również dopiero na „emeryturze” wyraża bez ogródek swoje stanowisko w sprawie przyczyn współczesnej fazy kryzysu Kościoła.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Esej abp. Vigano ma tą niewątpliwą korzyść, że ponownie skłania do refleksji nad kluczowym pytaniem: „Czy na początku całego zła był Sobór?”. W którym momencie siły zła osiągnęły masę krytyczną – czy wtedy, gdy „Ren” wlewał się już do „Tybru” (por. wrogie przejęcie obrad soborowych przez hierarchów z dorzecza Renu opisane szczegółowo przez o. RalphaWiltgena), czy raczej na etapie realizacji „reform soborowych” po 1965 roku?

 

Wydaje się, że szukając odpowiedzi na te pytania należy przypomnieć sobie o sekwencji decydującej od zawsze o duchowej oraz intelektualnej kondycji Kościoła powszechnego. Przypomniał ją w swojej encyklice „Fides et ratio” (1998) św. Jan Paweł II (jeden z Ojców Soborowych), stwierdzając, że „zdrowa filozofia” stanowi podstawę dla „zdrowej teologii”. Ta zaś umożliwia właściwą formację kapłanów. Z kolei dobrze uformowani kapłani (tylko tacy) są w stanie prowadzić właściwą pracę duszpasterską wśród ludzi świeckich.

 

Na początku więc był i jest Logos. „Ren”, który wpadał do „Tybru” w latach 1962 – 1965 nie powstał z dnia na dzień. Nie narodził się w Bazylice św. Piotra, gdzie obradował sobór, ale źródło miał gdzie indziej. Biło ono na długo przedtem zanim Jan XXIII ogłosił swoją decyzję o zwołaniu soboru. Warto w tym kontekście przytoczyć słowa Benedykta XVI z jego wywiadu (już po rezygnacji z papiestwa) z Peterem Seewaldem pt. „Ostatnie rozmowy”. Wspominając swoją pierwszą wizytę w Rzymie na Wielkanoc 1962 roku, a więc na krótko przez początkiem obrad Soboru, Benedykt XVI przyznał, że „w czasie studiów [teologicznych w Niemczech – G.K.] nabyliśmy swego rodzaju resentymentu względem Rzymu. Nie w sensie kwestionowania prymatu czy posłuszeństwa wobec papieża; chodziło raczej o pewną wewnętrzną rezerwę co do uprawianej tu teologii. Stąd wynikało pewne zdystansowanie”.

 

Słowa te pochodzą od człowieka, który za niedługo stał się jednym z periti (ekspertów) w gronie jakże wpływowej w nurtach „Renu” niemieckiej delegacji na Soborze. Warto zacytować jeszcze jedno ważne wyznanie Benedykta XVI. Na pytanie P. Seewalda „Do jakiego obozu zaliczyłby się wówczas [w czasie obrad soborowych – G.K.] Ojciec? Progresywnego?” padła odpowiedź: „Chyba tak. Progresywność nie oznaczała jeszcze wówczas oderwania od wiary, lecz lepsze jej rozumienie, życie nią w odwołaniu do początków. Wtedy uważałem, że wszyscy tego chcemy”.

 

Do tego dochodziła fascynacja filozofią Karla Rahnera, prawdziwego argonauty na wzburzonych falach „Renu”. Jednak zamiast Złotego Runa przyniósł on filozofię, którą sam Benedykt XVI w „Ostatnich rozmowach” określił mianem „typowo rahnerowskiego podejścia opatrzonego tyloma klauzulami „tak” i „nie”, że dało się je interpretować jako wypowiedź zarówno „za”, jak i „przeciw” (swoją drogą, ciekawe czy Lech Wałęsa pod wpływem lektury Karla Rahnera wygłosił swoje słynne „jestem za, a nawet przeciw”).

 

Na tak nadwątlonych podstawach filozoficznych budowano niepewną siebie, swoich źródeł i przeznaczenia teologię. W obliczu ofensywy sił progresywistycznych (w sumie „nie takich złych”) wewnątrz i poza Kościołem ci, którzy powinni być „optimi” stali się zupełnie bezbronni, chwiejni. Symptomatyczne pod tym względem są słowa Benedykta XVI z „Ostatnich rozmów” odnoszące się do recepcji encykliki Pawła VI „Humanae vitae” (1968), która została faktycznie odrzucona przez większość episkopatów po obu stronach Atlantyku. Prym wiedli w tym biskupi z RFN publikując w sierpniu 1968 roku swoją niesławną deklarację z Konigstein utrzymaną w „typowo rahnerowskim ujęciu” wedle powyższej definicji. Benedykt XVI przyznał zaś w rozmowie z P. Seewaldem, że w jego „ówczesnej sytuacji [profesora dogmatyki katolickiej na Uniwersytecie w Tubingen – G.K.] oraz kontekście myśli teologicznej, którą uprawiał, „Humane vitae” stanowiła trudny tekst. Oczywiście podano w niej istotne stwierdzenia, ale sposób argumentacji był dla nas wówczas, również dla mnie, niezadowalający”.

 

Te słowa Benedykta XVI również można potraktować jako swego rodzaju rozliczenie się z własną przeszłością i swoimi fascynacjami intelektualnymi. Podobnie jak częściowo taki charakter ma wspomniana encyklika „Fides et ratio” Jana Pawła II, który wzywając do powrotu do „filozofii metafizycznej”, „filozofii bytu, a nie zjawiska” dokonał rozliczenia ze swoją dawną fascynacją fenomenologią. A iluż Ojców Soborowych uformowanych zostało w filozofii „sceptycznej wobec Rzymu” jeszcze przed 1962 rokiem!

 

Właściwa filozofia jako podstawa dla kolejnych etapów właściwie pojmowanego rozwoju i odnowy Kościoła jest warunkiem koniecznym, ale nie wystarczającym. Nie wystarczy diagnozować zło, trzeba znaleźć w sobie tyle charakteru we współpracy z Bożą łaską, by ze złem walczyć, tym bardziej, gdy z góry ma się polecenie „umacniania braci w wierze”. Przecież to nie kto inny, jak Paweł VI mówił o „swądzie szatana wdzierającym się do świątyni Pańskiej” (1973). Mówił to ten sam papież, który tak skąpo korzystał z „miłosiernej anatemy” (D. Hildebrand) wobec tych, którzy jawnie kwestionowali katolickie nauczanie (por. bezkarny bunt wobec „Humanae vitae”).

 

Gdy mowa o „charakterze” myślę o męstwie rozumianym nie tylko jako odwaga, ale również (a może przede wszystkim) jako wytrwałość. Często można odnieść wrażenie, że analizując kwestię „Sobór a kryzys Kościoła” powstaje swego rodzaju nastrój fatalizmu – tak musiało się stać, nie było wyjścia, „Ren” okazał się silniejszy. Ale przecież decyzje Soboru wcielali w życie konkretni pasterze Kościoła. Nikt, żadne bezosobowe siły nie są w stanie zdjąć z nich odpowiedzialności za stosunek do „ducha Soboru”.

 

Doskonałym przykładem jest tutaj postawa Prymasa Wyszyńskiego – jednego z Ojców Soboru, zasiadającego nawet w jego prezydium. Na pierwszy rzut oka można powiedzieć, że Prymas dał się ponieść fali entuzjazmu wieszczącej „nową wiosnę Kościoła”. Wszak w 1966 roku mówił o tym, że „Kościół okazał na Soborze takie siły, których już nikt w nim nie podejrzewał. […] Zadziwił wszystkich, okazał niezniszczalne moce, a zarazem wielką ambicję pomagania wygnańcom, synom Ewy, jako odpowiedź na ich potężne wołanie do Ojców Soborowych – o obecność Kościoła w świecie współczesnym. Jest to zaproszenie Kościoła przez wszystkich ludzi, bez wyjątku: przez katolików, chrześcijan, wierzących czy niewierzących, szukających Boga, a nawet nienawidzących Go. Jest to potężne wołanie całej zmęczonej ludzkości: Dokąd pójdziemy, Panie?! – Przecież słowa żywota wiecznego Ty masz!” (Tarnów, 23 lipca 1966).

 

Naiwny optymizm? Ale przecież miesiąc po wypowiedzeniu tych słów Prymas podkreślał, że w „całej odnowie soborowej chodzi nie tylko o odnowę form modlitwy, ale o odnowę naszego wnętrza, naszego życia wewnętrznego, naszej postawy” (Warszawa, 24 sierpnia 1966).

 

Nieprzypadkowo kardynał Wyszyński wielokrotnie zestawiał razem trzy wydarzenia: Wielką Nowennę, Sobór i obchody milenijne roku 1966, traktując je jako jeden proces wielkiej duchowej odnowy Kościoła w Polsce; Kościoła czerpiącego przecież pełnymi garściami z „głębi tego Tysiąclecia”. „Wszystko bowiem, co pomyśleliśmy i zaprogramowaliśmy w Wielkiej Nowennie, odszukaliśmy w szerszym wymiarze w myślach i pracach Soboru Watykańskiego II” – mówił Prymas w 1967 roku (Pruszków, 28 maja 1967). A przecież program Wielkiej Nowenny, podnoszenia się z naszych wad i grzechów – jednostkowych i narodowych, to dla wyznawców „ducha Soboru” trudny do przyjęcia „moralny rygoryzm”.

 

Ten sam Prymas, który z takim entuzjazmem wypowiadał się o Soborze, zauważał jednocześnie pięć lat po jego zakończeniu, że „dziwne rzeczy dzieją się czasem w świecie ludzi duchownych, bez względu na to, czy chodzą w habitach, czy w sutannach. Jakiś niepokój, gorączkowość, psychoza zmian. Naprzód zmieniać. A czy już zrozumiano, o co chodzi? Czy już wyjaśniono, do czego zmiana dąży? O to jest jak najmniej troski, a przecież trzeba wiele czasu, by dobrze zrozumieć, do czego zmiany zmierzają” (Warszawa, 28 kwietnia 1967).

 

Słowa te padły w czasie spotkania kardynała Wyszyńskiego z wyższymi przełożonymi żeńskich zgromadzeń zakonnych w Polsce. Rok wcześniej w warszawskim seminarium duchownym Prymas podkreślał: „Wewnętrzna niezależność od wszystkich, a pełna zależność od Boga: „Panu Bogu twemu kłaniać się będziesz i Jemu samemu służyć będziesz” – to jest postawa kapłana posoborowego. […] Nieudolnemu światu trzeba głosić prymat Boga i synów Bożych. W tym duchu walczcie o waszą wewnętrzną niezależność od tego gnijącego w bezwoli i bezsile, na pryzmach zboża, świata. Nie dajcie się zwodzić kłamstwom, których tak dużo się rozsiewa, aby przesłonić wewnętrzną nieudolność i lichotę ludzi, którzy miłują tylko krzykiem, słowem. […] Takimi macie być w epoce posoborowej i w epoce Milenium Chrztu Polski” (Warszawa, 27 lutego 1966).

 

Wiemy, że za tymi słowami Prymasa szły jego czyny. Niechęć tzw. katolików otwartych („katolików usługowych”, jak mawiał o nich Prymas) do niego z powodu opieszałości we wcielaniu w Polsce „reform soborowych” wystawia kardynałowi Wyszyńskiemu jak najlepsze świadectwo.

 

Zdrowa filozofia potrzebuje więc wsparcia w zdrowych obyczajach. Jak uczył abp FultonSheen: „To nie tyle Credo nie pozwala ludziom zbliżyć się do Chrystusa i Jego Mistycznego Ciała, ile przykazania. […] ludzie już nie dopasowują swego życia do Credo, lecz wybierają credo do ich stylu życia”. Iluż księży oddających się uczynkom, „o których nie godzi się nawet wspominać”, dopasowało swoją wiarę do swojego stylu życia, ochotnie wdając się w „dialog” z każdym tylko nie z Bogiem, będąc zależnymi od wszystkich tylko nie od Stwórcy i Zbawiciela?

 

Sobór Watykański II wstrząsnął Kościołem, ale zło było już wcześniej w sercach i umysłach. Po 1962 roku ujawniło się tylko z całą mocą. „Duch Soboru” nie był i nie jest Bogiem Wszechmocnym. Można było go okiełznać, będąc mężnym i roztropnym pasterzem Kościoła, niezależnym wobec wszystkich, a zależnym tylko wobec Boga. Pan sprawia wrażenie, jakby zasnął kamiennym snem. Ale przecież ta łódź, na której jest On razem z Piotrem – nie zatonie.

 

Grzegorz Kucharczyk

 

*****

 

Istnieje w przestrzeni publicznej coś takiego, jak poprawność polityczna, której ulega coraz więcej ludzi nazywających samych siebie „prawicowcami”. W pisaniu o polskiej historii – choćby w ocenie narodowych powstań – również po „naszej” stronie istnieje pewna swoista „patriotyczna poprawność”. Podobne zjawisko – choć węższe i zapewne z tego powodu rzadziej dostrzegane – zachodzi również wśród naszych rodzimych publicystów katolickich.

 

To swoista poprawność kościelna. Wśród tematów, o których mało kto ośmiela się mówić sceptycznie jest również ocena zmian, które zaszły w Kościele przez ponad pół wieku po Soborze Watykańskim II.

 

A efekty tych zmian są, przynajmniej w tak zwanym świecie Zachodnim, jasne – opustoszałe kościoły, upadek moralności publicznej, radykalna przemiana praktyk religijnych, synkretyzm międzywyznaniowy, auto-degradacja pozycji Stolicy Apostolskiej w świecie (w tym w świecie polityki międzynarodowej), przenikanie ducha świata do Kościoła itp. To oczywiście nie jedyne efekty prac Soboru – ale to jedne z tych efektów, o których niemal nikt nie chce w Polsce mówić.

 

Kościół nad Wisłą o skutkach Soboru, albo raczej „ducha Soboru” czy – jak chcą inni w tym papież Benedykt XVI – „Soboru medialnego” nie dyskutuje.

 

W końcu minęło już tak wiele lat…

 

Tymczasem poza naszymi granicami dyskusja trwa w najlepsze – kilka tygodni temu po raz kolejny ożywili ją biskup Athanasius Schneider oraz, posługując się bardzo mocnymi słowami, arcybiskup Carlo Maria Vigano. Na portalu PCh24.pl opublikowaliśmy oba te teksty, które na Zachodzie wywołały niemały ferment i interesującą debatę.

 

Poprosiliśmy też o zabranie głosu kilku odważnych polskich publicystów zabierających głos na temat życia Kościoła. W najbliższych dniach o wspomnianych tekstach – szczególnie o tezach arcybiskupa Vigano – mówić i pisać będą na naszych łamach Paweł Lisicki, Grzegorz Górny i Paweł Milcarek oraz profesorowie Grzegorz Kucharczyk, Jacek Bartyzel i Marek Kornat.

 

Zachęcam Państwa do zapoznania się z tymi niezwykle interesującymi materiałami, jednocześnie podkreślając, że PCh24.pl to jedyne miejsce w polskim internecie, w którym znaleźć można tego typu treści. Nasz portal istnieje wyłącznie dzięki Państwa wsparciu – również finansowemu – i treści tych zwyczajnie nie moglibyśmy publikować, gdyby nie nasi darczyńcy. Jeśli nie należą Państwo do tego grona – gorąco do niego zapraszam.

 

 

Krystian Kratiuk

Redaktor Naczelny PCh24.pl

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie