22 lipca 2016

Internet – przymknięte okno na świat

(fot.REUTERS/Dado Ruvic/FORUM)

Obiegowa mądrość głosi, że żyjemy w systemie demokratycznym, jednak coraz mniej osób traktuje to dosłownie. Nawet jeśli wyniki wyborów są liczone prawidłowo, to pozostaje pytanie, kto ma wpływ na te głosy. Czy zwykły człowiek dysponuje podobnymi szansami na zostanie prezydentem USA, co miliarder Donald Trump? Era internetu przynosi ze sobą jednak nowe zagrożenia. Giganci branży IT mogą w niedostrzegalny sposób wpływać na preferencje ludzi i w ten sposób decydować nawet o wyniku wyborów.

 

W dzisiejszych czasach tradycyjne środki masowego przekazu ustępują swoim elektronicznym odpowiednikom. Jednak nie chodzi tu jedynie o portale informacyjne czy publicystyczne, lecz przede wszystkim o media społecznościowe. Według badania Pew Research Center „Internet & American Life Project” w Stanach Zjednoczonych z tych ostatnich korzysta 60 proc. osób. 66 proc. z nich – a więc 39 proc. dorosłych Amerykanów choć raz wykorzystało je do jakiejś formy aktywności politycznej. Nasz kraj bynajmniej nie pozostaje w tyle. Według raportu Gemius Polska, co miesiąc Facebooka odwiedza 20 milionów Polaków, a Twittera – 3,3 miliona. Zapewne wielu z nich używa mediów społecznościowych również w celach politycznych.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Taki trend to dla prezesów portali społecznościowych, takich jak szef Facebooka Mark Zuckerberg, pokusa niemal nie do odparcia. Mogą oni w subtelny sposób wykorzystać swą pozycję i zdolności informatyczne do kreowania pożądanego rezultatu wyborów.

 

Newsy na Facebooku co tydzień widzi 600 milionów osób, a prezes firmy dąży do uczynienia jej „pierwszym informacyjnym doświadczeniem ludzi”. Warta 350 miliardów dolarów spółka dysponuje narzędziami do podporządkowania sobie pogrążonych często w kryzysie tradycyjnych mediów. Jak zauważa Michael Nunez na gizmodo.com zbliża to relację giganta IT z innymi mediami do stosunków pana feudalnego i jego lennika.

 

Jednak nie to jest głównym problemem. 9 maja Nunez ujawnił rozmowy z byłymi pracownikami Facebooka, należącymi przez pewien czas do grupy „kuratorów wiadomości” (news curators). Z ich treści wynika, że Facebook i obiektywizm to przeciwległe bieguny.

 

W teorii do sekcji „Trending” – „Najpopularniejsze” na Facebooku trafiać miały informacje, które „ostatnio stały się popularne na Facebooku”. W praktyce jednak zatrudnionym jako „news curators” dziennikarzom nakazywano selekcję materiałów. Oznaczało to choćby promowanie w pewnych przypadkach informacji niedostatecznie popularnych, ale omawianych przez media głównego nurtu. „Kuratorzy” mogli dodawać stosunkowo mało interesujące teksy użytkowników FB do „Najpopularniejszych”, o ile opisywały je media z listy 10 wybranych mainstreamowych źródeł. Z drugiej strony tematów opisywanych przez konserwatywne portale nie przyjmowano do sekcji „trending”, nawet jeśli były wystarczająco popularne, by się w niej znaleźć. Zmieniało się to dopiero, gdy danym tematem zajęło się  także 10 wybranych, przez FB mediów – jak CNN, BBC czy New York Times.

 

Ponadto portal społecznościowy oskarżano także o promowanie czarnoskórych aktywistów z „Black Lives Matter”. Czysto PR-ową zagrywką było zaś wrzucanie do „trending news” tematów takich jak wojna w Syrii. Po co? Aby pokazać, że użytkownicy portalu to ludzie zainteresowani tego typu poważnymi kwestiami. Sęk w tym, że w rzeczywistości wojna w Syrii nie zawsze cieszyła się zainteresowaniem „fejsbukowiczów”.

 

Facebook dementuje, ale zapowiada zmiany


Wspomniane oskarżenia całkowicie podważały wiarygodność Facebooka jako portalu niezależnego politycznie i otwartego na różne poglądy . Dlatego też 9 maja do oskarżeń o dyskryminację konserwatystów odniósł się na facebook.com Tom Stocky, kierujący zespołem odpowiedzialnym za Trending Topics. Stwierdził, że firma przeanalizowała dokładnie oskarżenia o dyskryminację konserwatystów czy promocję „Black Lives Matter” i nie znalazła dowodu potwierdzającego te zarzuty. 

 

Znacznie bardziej interesującą reakcją od suchego, PR-owskiego oświadczenia Stocky’ego była decyzja samego Marka Zuckerbega. Prezes Facebooka zdecydował się zaprosić do siebie czołowych amerykańskich konserwatystów na rozmowy w celu wyjaśnienia kontrowersji. Odbyły się one 18 maja  2016 r. w należącym do Facebooka kalifornijskim Menlo Park i trwały półtorej godziny. Przybyło na nie 16 znanych przedstawicieli amerykańskiej prawicy.  Po spotkaniu wysoki rangą przedstawiciel Facebooka Colin Stretch stwierdził na newsroom.fb.com że „zakazywanie treści politycznych lub powstrzymywanie ludzi od zobaczenia tego, co dla nich najważniejsze bezpośrednio sprzeciwia się naszej misji i celom biznesowym, a oskarżenia głęboko nas zaniepokoiły. (…) Ważne dla nas jest, by Facebook nadal był platformą dla wszystkich idei.”

 

Deklaracje i spotkania z prawicowcami działaczami to miły gest. Nie wystarczą jednak do zwiększenia wiarygodności firmy Zuckerberga w oczach konserwatystów. Pamiętają oni bowiem, że oprócz manipulowania w sekcji „Najpopularniejsze” portal ma na koncie także liczne przypadki cenzurowania postów sprzecznych z lewicowo-liberalną wizją świata. W Stanach Zjednoczonych prawica oskarża Facebooka o skasowanie antyislamistycznych treści komentatorki i aktywistki Pameli Geller, a także groźby zawieszenia fan page’a organizacji „Women for Trump”. Obydwa te przypadki – i nie tylko one – nastąpić miały w czerwcu 2016 r. Wraz z wieloma innymi oskarżeniami gromadzi je witryna facebookcensorship.com.

 

Facebookowa cenzura, choć w mniejszym nasileniu, występuje również w Polsce. W styczniu 2014 r. portal pch24.pl donosił o usunięciu z FB profili portali wpolityce.pl, a także czasowego zawieszenia fronda.pl. Zlikwidowano także profil Marszu Niepodległości. W styczniu 2013 r. firma Zuckerberga zawiesiła zaś konta redaktorów pch24.pl, a po ich przywróceniu odebrała część uprawnień. Powód? Tekst informacyjny na bazie tvp.info dotyczący programu nauczania dla pielęgniarek i położnych sporządzonego przez Ministerstwo Zdrowia. Zgodnie z nim homoseksualizm uznano za zboczenie.

 

Manipulacje w Google


Jednak  giganci IT stosują  jeszcze inne, bardziej subtelne metody manipulacji, niż cenzura czy nawet wybiórcze traktowanie newsów metody manipulacji. Świadectwem tego są działania firmy Google. Nie można ich lekceważyć, gdyż z usług założonej przez Larry’ego Page’a i Sergieja Brina korporacji korzysta 1,17 miliarda osób miesięcznie. W każdej sekundzie poszukiwanych jest 23 miliony nowych haseł, a udział przedsiębiorstwa w amerykańskim rynku wyszukiwarek to 75 procent – podaje expandedramblings.com.

 

Ta potęga wynika, jak zauważa dziennikarz portalu Source Fed Matt Lieberman na youtube.com, z zaufania, jakim użytkownicy obdarzają firmę. Są oni przekonani, że szybko i bezproblemowo „wygooglują” potrzebne informacje. Jednak zaufanie to zostało zdaniem Liebermana nadwątlone. Kontrowersja dotyczy manipulacji funkcją automatycznego podpowiadania zakończenia szukanego hasła. Podpowiedzi dobierane są w oparciu o szereg czynników, takich jak popularność wśród internautów.

 

W przypadku haseł związanych z byłą Sekretarz Stanu jest jednak – jak twierdzi Lieberman inaczej. Wpisując „Hilary Clinton cri” Google podpowie nam hasła „reforma więziennictwa” i tym podobne, pozbawione negatywnego zabarwienia. Dla porównania na Yahoo sprawa wygląda całkiem odmiennie. Konkurent Google’a zasugeruje słowa takie jak „oskarżenia o przestępstwo”, „przestępstwa”, „przestępca” etc. W efekcie internauta o wiele łatwiej otrzyma dostęp do treści krytyków Clinton.

 

Różnica ta nie wynika, zauważa Lieberman, z radykalnie odmiennych wyników wyszukiwania. Według Google Trends użytkownicy szukali hasła „Hilary Clinton przestępstwa” o wiele częściej, niż „Hilary Clinton reforma więziennictwa”. Brent Scher i Elizabeth Harrington z „The Washington Free Beacon” znaleźli 10 kolejnych przypadków, gdy Google podpowiada neutralne czy pozytywne hasła o Hilary Clinton – w przeciwieństwie do innych, mniej popularnych wyszukiwarek.

 

Rzecznik Google’a w mailu do Washington Times’a opublikowanym 10 czerwca zdementował oskarżenia pod adresem swojej firmy. Stwierdził, że google’owski algorytm nie opiera się wyłącznie na popularności wyszukiwanego hasła, lecz również na innych czynnikach. Jeden z nich to niepodpowiadanie haseł obraźliwych w połączeniu z czyimś nazwiskiem. Oskarżenia przeciwko firmie wynikają jego zdaniem po prostu z niezrozumienia specyfiki tej technologii.  

 

Jednak czy z góry za obraźliwe można uznać na przykład treści oskarżające Clinton o przestępstwo czy choćby poruszające ten temat? W kontekście ogólnonarodowej debaty o legalności używania przez Clinton maila prywatnego do celów służbowych raczej nie.  Choć do postawienia zarzutów prokuratorskich raczej nie dojdzie, to jednak sprawa znalazła się w centrum kampanii prezydenckiej. Ograniczanie przez Google dostępu do wiadomości na ten temat  jest co najmniej dziwne. Może jednak zaklasyfikowanie ciągu słów „Hilary Clinton przestępstwo” jako prowadzącego do niedopuszczalnych i obraźliwych treści było wynikiem automatycznego działania algorytmu? Całkowicie nie można tego wykluczyć, jednak istnieją poważne poszlaki, które temu przeczą.

 

Choćby ten opisany przez jak dziennikarza Source Fed, Eric Schmidta. Twierdzi on, że były CEO Google’a, a obecnie szef powiązanej z nią spółki Alphabet, to według mediów współtwórca firmy Groundwork. Ta zaś jest uznawana za organizację mającą na celu wyspecjalizowaną pomoc informatyczną przy prowadzeniu kampanii żony Billa Clintona. To nie koniec powiązań biznesmena ze światem polityki. W tym roku został on zatrudniony przez obamowski Pentagon jako szef zespołu doradców odpowiedzialnych za innowacje.

 

Jak ponadto zauważają Adam Pasick i Tim Fernholz na qz.com Schmidt to „jeden z najpotężniejszych darczyńców Partii Demokratycznej”. Twardych dowodów na manipulację Google’a brak. Poszlaki są jednak godne uwagi.

 

Wirtualne klastry


Internet był początkowo postrzegany jako spełnienie marzeń zwolenników demokracji deliberatywnej o szerokiej wymianie idei między ludźmi o odmiennych poglądach. Takowej oczywiście nie brak, ale co ciekawe występuje ona częściej na stronach niepoświęconych bezpośrednio polityce. Jednak nawet na nich bywa różnie. Badania Itai Himelboim, Stephena McCreery’ego i Marca Smitha opublikowane w 2013 r. „Journal of Computer-Mediated Communication” wykazały, że użytkownicy „Twittera” dobierają się w „klastry” pod kątem prezentowanych przez siebie poglądów politycznych. Członkowie tych grup czy raczej „wirtualnych plemion” czytają głównie teksty ze stron osób o podobnych poglądach i linkują do nich.

 

Jak ponadto zauważają Matthew Gentzkow i Jesse M. Shapiro w artykule „Ideological Segregation Online and Offline”, opublikowany w 2011 r. na łamach „The Quarterly Journal of Economics” to ograniczanie się do źródeł potwierdzających własne poglądy jest w Internecie większe, niż w przypadku korzystania z mediów tradycyjnych. Z drugiej strony naukowcy podkreślają, że sieć bardziej sprzyja dostępowi do sądów sprzecznych z własnymi, niż codzienne życie w realnym świecie.

 

Internet wciąż się rozwija, co niekoniecznie prowadzi do większej otwartości, a często sprzyja manipulacjom. Z drugiej jednak strony, dzięki stosunkowo niskim kosztom prowadzenia portalu czy bloga, sieć zwiększa szanse na wydobycie na światło dzienne opinii sprzecznych z dominującą, demoliberalną ortodoksją. Szkoda tylko, że za sprawą gigantów IT i ludzkiej niechęci do zmiany poglądów, efekt ten nie jest jak na razie piorunujący.

 


Marcin Jendrzejczak





Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie