6 marca 2014

Drogie single, możecie spać spokojnie. Samotność, wynikająca z nieumiejętności (niechęci?) nawiązania bliskiej relacji z drugim człowiekiem – to żaden problem. Opowie wam o tym „komedia” romantyczna (?) „Facet (nie) potrzebny od zaraz”.

 

„Komedia” w cudzysłów, bo też niewiadomo do końca, czym ów film ma być. Trudno powiedzieć by był romantyczny, choć trochę tak go reklamowano. Na pewno jest rzewny i naiwny. Oto pewna niebrzydka dziewczyna – na co dzień ambitna karierowiczka – staje przed bojowym zadaniem: musi znaleźć sobie chłopaka, by z nim u boku zjawić się na ślubie swojej siostry. I tak, mniej więcej, zaczyna się cała akcja. Z pomocą przyjaciółki urodziwe dziewczę robi sobie wycieczkę po własnej przeszłości, spotykając się ze swoimi byłymi chłopakami.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Nie jest do końca jasne, co twórcy obrazu chcieli wydać na filmowy rynek. Bo jeśli komedię – to mało śmieszną, a jeśli dramat – to mało wyrafinowany, z nieciekawie zarysowanymi postaciami. Tak naprawdę, jak się wydaje, obraz to marne pocieszenie dla samotnych, co to w walentynki nie mają się gdzie podziać i szumnie demonstrują swoją satysfakcję z niezależności, wysyłając przy tym sygnał, że jakby co, to są do wzięcia.

 

Szkoda, że polscy twórcy, opatrują znaczkiem komedia żenujące filmy drugiej, trzeciej a może w ogóle piątej kategorii. Żal bierze, że polskiego reżysera filmu o miłości cechuje przede wszystkim brak ambicji, by nakręcić coś ciekawszego niż szmirę rzuconą na żer ponowoczesnemu masowemu widzowi.

 

Kilka tygodni temu na ekranach kin można było oglądnąć obraz Richarda Curtisa, „About time” (polski tytuł „Czas na miłość” jest, co nikogo pewnie nie dziwi, żenujący). To film-podręcznik jak zrobić wciągającą i inspirującą komedię o miłości. Curtis nikomu się nie podlizywał – ani rozmarzonym zakochanym, ani tym, którzy walentynki traktują niczym przekleństwo.

 

Tymczasem po obejrzeniu „Faceta (nie) potrzebnego od zaraz” niżej podpisany oczyma wyobraźni widzi te tabuny dziewcząt, które będą włączać sobie ów film w domach, zagryzając kolejne tabliczki czekolady i wypijając butelkę wina. Dla nich satysfakcja z obejrzenia „Faceta…” będzie murowana. Bo jest to zblazowana opowiastka serwowana dla zawiedzionych-zakochanych reprezentantek piękniejszej płci. Mężczyzna jest w nim jednoznacznie zły. A zły jest, bo jest i kropka. Albo zdradza, albo skacze z kwiatka na kwiatek, albo myśli tylko o jednym, albo jest szurniętym ojcem dwójki dzieci, lub w końcu zwykłym ćpunem, którego śledzą kosmici. Ach, ci wredni faceci! Po co się z nimi wiązać? Relację intymną – dowodzi reżyser-kobieta, Weronika Migoń – można sobie nawiązać przygodnie i w międzyczasie. Nie jest do tego potrzebny trwały związek i wielkie uczucie. Bo przecież „sprawdzić się” – ludzka rzecz, zwłaszcza dla singla i w dodatku singla-kobiety.

 

Migoń nie przebiera w środkach i nie myśli nawet ukrywać, że związek kobiety i mężczyzny to przede wszystkim wielka gratka i jednostronna korzyść męskiej jego części. Obraz to swoisty manifest feminizmu i niezależności.

 

Tymczasem Curtis w swoim „About time” nie wylewał jadu, nie odstraszał widza światopoglądowym nowinkarstwem. Curtisa nie interesowała walka płci, seksualne wyzwolenie, tandetne gagi. Nie poszedł też w kierunku zmanierowanego obrazu dwóch kochanków, co to razem być nie mogą przez półtorej godziny filmu, ale po około dwóch godzinach już mogą – kobieta wskakuje mężczyźnie do łóżka, co oznacza, że „miłość” skonsumowana i można puścić napisy końcowe. Curtis oparł swoją historię na scenariuszu ocierającym się o fantasy, z błyskotliwością i humorem opowiedział o rodzinnych więziach, bliskości, o umieraniu i cudzie narodzin, o tym, że nie można tak po prostu nadrobić czasu, którego nie poświęciliśmy bliskim.

 

Film Migoń jest siermiężny i politpoprawny. Soki politycznie poprawnego bełkotu reżyser wyssała do końca – w jej obrazie musiał się pojawić facet homoseksualista. I komentarz, że „nie da się z kogoś zrobić geja”. A przecież nim ów mężczyzna homoseksualistą został, był zakochany po uszy w kobiecie. No to homoseksualista, biseksualista, dziwak (od queer), czy mężczyzna uwięziony w ciele kobiety? Szkoda, że Migoń nie rozwinęła tematu, ale – co zrozumiałe – Polacy zapewne nie są jeszcze gotowi na to, by w „filmach o miłości” karmić ich tak wyrafinowaną strawą.

 

Gdy widz oglądnie dzieło Curtisa, a potem porówna je do tego, co wyszło spod ręki Migoń, może dostać mdłości. „Facet…” to tylko wydmuszka, koniunkturalnie planowany obraz, bez próby narzucenia widzowi narracji, bez ambicji opowiedzenia widzowi historii ciekawej. Marny to film, bo chce pocieszyć tych niepocieszonych, czyli niepogodzonych z własnym losem singli. A jak to zrobić? Najlepiej wyjść naprzeciw ich oczekiwaniom. Czyli pokazać, że świat jest zły i związki są złe a brak bliskiej osoby wcale nie oznacza, że nie można czerpać z życia garściami. Bo jeśli kobieta nie potrafi odnaleźć „miłości swojego życia”, to Migoń podsuwa oczywiste rozwiązanie – nie w nieszczęśliwej poszukiwaczce tkwi problem, ale w świecie przepełnionym maczyzmem. Oczywiście współczesna męskość jest często bardziej na pokaz niż naprawdę i to z pewnością byłby ciekawy problem, tyle, że Migoń nie myśli się nim zajmować. I po co komu ten film? Zniknie on jak dziesiątki głupowatych romansideł przed nim. 

 

 

Krzysztof Gędłek

 

 

Facet (nie) potrzebny od zaraz, reż. Weronika Migoń; scen. Weronika Migoń, Michał Czarniecki; wyst. Katarzyna Maciąg, Joanna Kulig, Krzysztof Globisz, Łukasz Garlicki, Paweł Małaszyński; Polska 2014, 87 min. 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie

Udostępnij przez

Cel na 2024 rok

Skutecznie demaskujemy liberalną i antychrześcijańską hipokryzję. Wspieraj naszą misję!

mamy: 105 605 zł cel: 300 000 zł
35%
wybierz kwotę:
Wspieram