30 września 2019

Festiwal kampanijnej błazenady. Co się za nim kryje?

(fot. Andrzej Hulimka / Chelstowski / Goclon)

Powiedzieć, że ta kampania jest dziwna, to jak nic nie powiedzieć. Stający w przedwyborcze szranki politycy zachowują się jak podczas obłędnej parady cudaków: niemal każdy chce być bardziej dziwaczny od drugiego; chce błysnąć jakimś niekonwencjonalnym zachowaniem. Czy ten obłęd ma jakikolwiek sens?

 

Można powiedzieć, że dotąd politycy nas „tylko” okłamywali, a teraz już nie tylko nas okłamują, ale także, o zgrozo, robią z siebie błaznów. Kłamstwo w zasadzie – niestety – stało się nieodłącznym towarzyszem demokratycznej polityki, a wraz z rozwojem mass mediów uczyniono z niego obyczaj. Bardzo niechlubny, dodajmy. Już Churchill mawiał, że „dobry polityk musi przepowiedzieć, co stanie się za jeden dzień, tydzień, za rok, a potem wytłumaczyć, dlaczego nie wydarzyło się to, co przepowiedział”. A przecież Churchill, gdy po raz ostatni sprawował urząd premiera był już pogubiony w zmieniających się obyczajach upadłego imperium.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Kampania wyborcza do parlamentu, którą obserwujemy od momentu ogłoszenia wyniku wyborów europejskich, jeży włos na głowie nie dlatego, że politycy obiecują wiele, ale dlatego że jej infantylizm napęczniał do rozmiarów wręcz niewyobrażalnych. Wynajęci przez sztaby „hejterzy” prześcigają się w nagłaśnianiu wpadek przeciwnika, tworzeniu memów, kompromitowania konkurentów.

 

Dzisiaj nie ma właściwie miejsca na drobne potknięcie, wszak wszystko zostanie natychmiast dostrzeżone: każde przejęzyczenie, pomyłka, niezręczność. Obok tego jest też oczywiście infantylizm, albo nawet prymitywizm samych propagandzistów. Nie wiem doprawdy skąd wzięła się taka osobowość internetu jak Klaudia Jachira, ale ten kto ją wymyślił na listach Koalicji Obywatelskiej powinien czym prędzej udać się na konsultację psychiatryczną. Idiotów robią zatem z siebie politycy, idiotów zgrywają też przed kamerami celebryci, tych polityków wspierając.

 

Dlaczego? Czy naprawdę jacyś kampanijni spece doszli do wniosku, że w internecie chodzi jedynie o tak zwany lolkontent? Że kto śmieszniejszy, ten staje się popularniejszy i tylko głupie wypowiedzi czy zachowania mają szanse stać się viralami? To absurd, bo – jak pokazują badania – internauci faktycznie poszukują w sieci głównie rozrywki, ale przecież niekoniecznie kabaretu. Wśród najpopularniejszych vlogów znajdują się gamingowe czy lifestylowe, niekoniecznie te pełne „śmieszkowatych” gagów.

 

O co zatem chodzi? Czy naprawdę politycy mają nas wszystkich za kompletnych kretynów? Próbując odpowiedzieć na to pytanie nie namawiamy do pudrowania rzeczywistości i zapomnienia, że wielu ludzi nie ma pojęcia o zawiłościach polityki, ekonomii, spraw międzynarodowych, łatwo ich zatem nabrać, zmanipulować, wmówić swoje przekonania. Ale czym innym jest niekompetencja wyborcy a czym innym jego domniemany – jak zdają się sądzić politycy – skrajny prymitywizm.

 

A może wytłumaczenie jest prostsze niż się na pozór wydaje? Może nasza, pożal się Boże, klasa polityczna nie jest intelektualnie zdolna do tego, by przeprowadzić w miarę koherentną kampanię, przekazać – niechby w postaci banalnej propagandy – jakieś postulaty programowe? Prościej jest przecież wyśmiać, wygłupić się a nawet ośmieszyć.

 

A przecież stawka się nie zmienia: nadal gra toczy się o przyszłość naszego kraju, naszych dzieci i wnuków. Z tej perspektywy warto przyjrzeć się bliżej przynajmniej tym nielicznym postulatom, które wybrzmiały w kampanii i, o dziwo, wydają się w miarę poważne. Nie zapominajmy, że ten festiwal głupoty za parę dni dobiegnie końca. I choć rozpocznie się wtedy walka o prezydenturę, to jednak przyjdzie nam zapewne przez kolejne cztery lata żyć pod rządami Zjednoczonej Prawicy.

 

Socjalna czkawka

 

Partia Jarosława Kaczyńskiego odważnie szafuje obietnicami. PiS chwyciło złoty róg, porwało czapkę z piór i doskonale, jak się wydaje, wie w jaki sposób dysponować tymi artefaktami. Polityka obecnej władzy zachwyca swoją prostotą. Dlatego tak irytuje przeciwników a zwolennicy przecierają oczy ze zdumienia. Wszyscy wiedzieliśmy, że Polacy głosują portfelami. O portfelach Polaków traktuje przecież cała historia politycznych zmian w III RP. Ich zasobność bądź jej brak wyznaczały stopień radykalizmu roszad dokonywanych u szczytu władzy.

 

A przecież nikt nie wpadł na to, by osobiście zatroszczyć się aby sakiewki te puchły w najlepsze. Całe dwadzieścia kilka lat luminarze polskiej polityki zmarnowali na dyskusjach o tym, czy obiecywać wyborcy wędkę czy też rybę, aż wreszcie przyszedł Kaczyński i dał Polakom pieniądze. Czy słusznie? To już rozprawa na osobny temat. Zdania są podzielone, również na prawicy – jedni uważają że tak, inni że nie. Tak, bo transfery socjalne z punktu widzenia pragmatyzmu politycznego stanowią niezmienny krajobraz każdego europejskiego państwa. Są zatem nieuniknione. Lepiej więc, by pieniądze trafiały do rodzin z dziećmi niż by pompowano je – jak chociażby w Wielkiej Brytanii – wyłącznie do kieszeni nierobów, którzy w całym swoim życiu przepracowali najwyżej kilka dni. Z drugiej jednak strony pogoń za władzą musi powodować eskalację żądań. Polacy nie szanują klasy politycznej i są wobec niej bezwzględni. Przekonani o tym, że jeden z drugim nakradli się w najlepsze (nawiasem mówiąc obłędny okazał się niedawno Leszek Miller, który stwierdził, że za jego rządów nie dało się kraść, bo… nie było tylu pieniędzy, co teraz) oczekują, że oddadzą im to, co zrabowane, z nawiązką.

 

Za tymi socjalnymi obietnicami skrywa się również niebezpieczeństwo drenowania kieszeni tych, którzy w ocenie rządzących nie stanowią ich elektoratu, a zatem można ich obciążyć kosztami kolejnych transferów. Mowa chociażby o przedsiębiorcach czy pracownikach dużych firm pracujących w oparciu o samozatrudnienie.

 

No i wreszcie trzecia sprawa: obietnice socjalne kryją w sobie niebezpieczną pułapkę radykalnej przebudowy struktury społecznej, swoistej rewolucji struktury społeczeństwa. PiS, ze swoją propaństwową orientacją, zdaje się głęboko wierzyć w to, że jeśli wszyscy dostaną po równo, to wszyscy będą szczęśliwi. Kaczyński faktycznie naczytał się do poduszki Piketty’ego wieszczącego tragedię, do jakiej rzekomo ma dojść na skutek nierówności w podziale dóbr.

 

Ale przecież zbyt głęboka ingerencja państwa w dochody jego obywateli może stać się – wbrew solennym zapewnieniom naszych decydentów – hamulcowym rozwoju. Wystarczy spojrzeć na kwestię płacy minimalnej. Jej podniesienie bez żadnego procentowego odniesienia do średniej krajowej, doprowadzi do spłaszczenia dochodów. Konsekwencją tego będzie sytuacja, w której wykwalifikowany pracownik otrzyma zbliżoną pensję do niewykwalifikowanego. Owszem, zarabiające po kilkanaście tysięcy i więcej syte koty niespecjalnie się tym zmartwią, ale już aspirujący do podnoszenia swoich kwalifikacji młodsi pracownicy zadowoleni nie będą. Skutkiem tego może być emigracja tych osób, w których państwo zapewne pokłada dzisiaj nadzieję: dobrze wykształconych, innowacyjnych, kreatywnych i zaradnych życiowo.

 

PiS i Konfederacja

 

No dobrze, ale istnieje jeszcze inna narracja, według której być może warto przełknąć pigułkę niebezpiecznych obietnic socjalnych, wszak w zamian u władzy pozostaną konserwatyści, którzy obronią nas przed szaleństwem aborcji na życzenie czy dyktaturą gejowskiej ideologii, słowem: przed całym lewicowym szaleństwem, jakie ogarnęło zachodni świat.

 

Kłopot jednak w tym, że PiS nie ma zamiaru wiele zmieniać w zakresie tak zwanych kwestii obyczajowych. Jarosław Kaczyński zdołał wyszkolić swoje szeregi tak, by karnie powtarzały oklepaną frazę, że partia powinna narzucać dyscyplinę, lecz nie w sprawach światopoglądowych. Zastanawiam się tylko, kto w istocie zdefiniował granicę zamykającą obszar dyscypliny i otwierającą kwestie sumienia. Czy decyzje odnośnie politycznego lub gospodarczego kształtu państwa nie są kwestiami sumienia? Czy w tym przypadku mają decydować jakieś stadne odruchy? Bo przecież aborcja, jeśli wsłuchać się w to, co głoszą politycy PiS, to już materia delikatna i tutaj, owszem, decydować ma sumienie każdego z osobna. Dlaczego zatem w jednych sprawach ma panować jednomyślność a w innych nie? O co w tej pokrętnej logice chodzi? Czy aby nie o to właśnie, by pozostać niedookreślonym, ukrytym za gardą wolności światopoglądowej?

 

Jedyną partią, która konsekwentnie prezentuje jasne stanowisko wobec homoseksualizmu i aborcji jest Konfederacja. Jej istnienie z pewnością sprawia, że PiS nie może czuć się w pełni bezpiecznie. Nie chodzi o wyborczą porażkę, ale utratę choćby kilku procent głosów, które mogą okazać się decydujące. Kaczyńskiemu marzy się bowiem większość konstytucyjna. Tylko takie zwycięstwo sprawi, że nie tylko poczuje pełnie sprawczości, ale także umocni PiS względem mniejszych koalicjantów. Jeśli uda się to osiągnąć, będzie kichał na każdego mądralę z obozu Zjednoczonej Prawicy, który będzie poprawnie głosował, choć nie omieszka krytycznie zapewnić, że wcale się z tego nie cieszy. Szef PiS otrzyma w ten sposób po prostu pełnię władzy i zaszachuje zarówno ludzi Gowina jak i Ziobrystów.

 

Konfederacja może jednak odebrać PiS-owi pewną część głosów. Kaczyński zatem drży, aby Braun, Korwin-Mikke et consortes nie wskoczyli na falę, która może wynieść ich ponad próg wyborczy. A właśnie taki sukces Konfederacji powinien marzyć się każdemu, komu na sercu leżą kwestie cywilizacyjne. Czupurni politycznie Konfederaci, gdyby zasiedli w sejmowych ławach, najpewniej nie daliby się łatwo zwasalizować PiS-owi tak jak to się stało z grupą Kukiza. Wydaje się raczej, że znaczna większość polityków Konfederacji podgryzałaby ugrupowanie Kaczyńskiego z prawej strony. A to niewątpliwie sprawiłoby, że szef PiS szybko uświadomiłby sobie znaczenie piątego przykazania Dekalogu i być może zakazałby przynajmniej aborcji eugenicznej. Tarcie między tymi dwoma obozami są nam bardzo potrzebne, bo choć Konfederacja wydaje się wsobnym środowiskiem politycznym, to jednak właśnie jej politycy zmusili niedawno PiS, by zabrał głoś w sprawie ustawy 447.

 

Kampanijna otulina w postaci błazenad części polityków niewątpliwie zniechęca wielu twardo stąpających po ziemi ludzi do uważnego obserwowania politycznego krajobrazu. Warto jednak pamiętać, że choć na pozór wydaje nam się, iż wszyscy gracze bawią się w twistera, to gdzieś w cieniu, na niewielkim stoliku ukrytym w kącie stoi szachownica. A tam toczy się gra o wielką stawkę.

 

Tomasz Figura

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie