24 kwietnia 2020

Epidemia – kolejny dowód na wyższość katolickiej monarchii nad demokracją

(Zdjęcie ilustracyjne. Fot. Piotr Guzik/FORUM)

10 maja rano powinny zostać otwarte lokale wyborcze. Tak się nie stało. Jarosław Gowin i Jarosław Kaczyński ogłosili, że zawarli porozumienie. Po nieprzeprowadzeniu wyborów 10 maja Marszałek Sejmu zaproponuje nową datę głosowania korespondencyjnego, a – zgodnie z deklaracjami – do tego czasu powstać mają przepisy poprawiające taką formę wyborów.

Przypominamy nasz tekst o wyższości monarchii nad demokracją.

 

Wesprzyj nas już teraz!

Pandemia koronawirusa spadła na cały świat jak grom z jasnego nieba. Jakby nam mało było w Polsce tysięcy zakażonych, setek zmarłych, drastycznie ograniczonej swobody praktyk religijnych oraz przyhamowanej gospodarki, to jeszcze przed pojawieniem się nad Wisłą chińskiego wirusa na 10 maja zaplanowano wybory prezydenckie. Teraz wszystkie siły polityczne mają w tej kwestii swoją wizję, jednak póki co o głosowaniu nie wiemy praktycznie niczego. Trudno dostrzec także szanse na ponadpartyjną zgodę, bez której każda decyzja może okazać się fatalna.

W sprawie wyborów prezydenckich coś – jako państwo – zrobić musimy. Nie może być bowiem tak, że 10 maja ani nie odbędzie się głosowanie, ani przed tym terminem nie dojdzie do zmiany prawa lub wprowadzenia któregoś ze stanów nadzwyczajnych. Przestrzeganie procedur jest bowiem w życiu społecznym sprawą niezwykle istotną. I to nawet wtedy, gdy mówimy o urzędzie prezydenta, którego realne kompetencje są mocno ograniczone i sprowadzają się zasadniczo do możliwości blokowania parlamentu i nominowania osób na niektóre funkcje publiczne.

Sytuacja dla rządzących nie jest jednak ani oczywista, ani łatwa. Z jednej strony bowiem społeczeństwo jest zaskakująco zgodne w niechęci do przeprowadzenia wyborów w terminie wynikającym z Konstytucji RP, z drugiej natomiast ilość alternatywnych rozwiązań nie należy do wysokiej. Słowem: nawet gdyby PiS chciał przesunąć wybory na późniejszy termin, to po drodze napotka na kilka proceduralnych trudności. Przeszkody można ominąć, ale wymaga to albo osiągnięcia porozumienia z opozycją (która wykazuje spore pokłady nieufności wobec formacji Jarosława Kaczyńskiego), albo poniesienia potężnych kosztów politycznych mogących zburzyć znany nam układ sił.

Jako najłatwiejsze rozwiązanie zaistniałej sytuacji jawi się ogłoszenie jednego ze stanów nadzwyczajnych. W takim przypadku wybory mogłyby zostać przeprowadzone późnym latem lub wczesną jesienią, gdy sytuacja epidemiczna będzie lepsza (zgodnie z rozmaitymi prognozami, które traktować należy jednak zawsze z dużą rezerwą). Można też utrzymywać ów stan jeszcze dłużej i w ten sposób czekać na lepsze czasy.

Nie jest jednak jasne, jak w przypadku przesunięcia głosowania w wyniku jednego z konstytucyjnych stanów nadzwyczajnych potraktować wybory zaplanowane i rozpisane na 10 maja. Czy przed ewentualnym jesiennym (lub późniejszym) głosowaniem cała procedura (np. zgłaszanie kandydatów) powinna zostać rozpoczęta od początku, czy stan wyjątkowy jedynie zawiesza dotychczas trwające procesy, które po jego upływie można uznać za wznowione? Tego polskie prawo nie precyzuje, co rodzi proceduralne i polityczne konsekwencje. Można teoretycznie dokonać nowelizacji i ową kwestię doprecyzować, jednak do tego konieczna jest polityczna zgoda, zaś „majstrowanie” przy zasadach wyborczych tuż przed głosowaniem budzi zastrzeżenia. Tymczasem w obliczu coraz wyraźniej widocznych wad kandydatury zaproponowanej przez Koalicję Obywatelską formacja mogłaby być zainteresowana możliwością ponownego zgłaszania swojego reprezentanta. Z kolei PSL i Lewica zapewne chciałyby wzmocnić swoją pozycję kosztem KO, więc parłyby do utrzymania kandydatów zgłoszonych przed pandemią. Taki rozwój wypadków oznaczałby dla sił opozycyjnych otwartą wojnę, na której najwięcej skorzystałaby formacja Jarosława Kaczyńskiego (ewentualne polityczne zyski dla Lewicy i PSL uzyskane kosztem Platformy mogłyby okazać się mniejsze niż wzmocnienie potencjału PiS-u).

To jednak scenariusze czysto teoretyczne, gdyż przesunięcie wyborów na jesień nie leży w interesie partii rządzącej. Termin majowy (i to niezależnie czy mówimy o 10 czy 17 maja – choć ta zmiana także może rodzić proceduralne zastrzeżenia) oznacza bowiem głosowanie tuż po prognozowanym szczycie nowych zachorowań, gdy jednak społeczna mobilizacja wciąż będzie wysoka. Trwać będzie również jeszcze wtedy typowe dla stanów społecznego zagrożenia masowe poparcie dla aktualnie sprawujących władzę. Jesienią sytuacja będzie odmienna: w większym stopniu może być widoczne zmęczenie sytuacją oraz pogorszenie się ekonomicznego położenia społeczeństwa (bezrobocie, inflacja). Dlatego też PiS nie był, nie jest i nie będzie zainteresowany wprowadzeniem któregoś ze stanów nadzwyczajnych przesuwających wybory na jesień – szczególnie, że na mocy ustawy z roku 2008 (z czasów rządów PO-PSL) do walki z zagrożeniem epidemicznym stan nadzwyczajny nie stanowi konieczności.

PiS znajduje się jednak pod silną presją – dość zgodnego w tej materii – społeczeństwa przeciwnego głosowaniu 10 maja. Stąd właśnie pomysł wyborów korespondencyjnych oraz idea przedłużenia kadencji prezydenta, którą – zgodnie z początkowymi doniesieniami – partia rządząca popierała.

Pierwszy pomysł oznacza jednak logistyczne wyzwanie na niespodziewaną dotąd skalę. Co więcej, instytucje publiczne na przygotowanie się do przeprowadzenia głosowania w taki sposób będą miały bardzo niewiele czasu. Wszak ustawa o głosowaniu korespondencyjnym cały czas nie została uchwalona – czeka na podjęcie decyzji przez Senat. Dodatkowo istnieje poważne ryzyko popełnienia błędów, które mogą stanowić podstawę do podważania ważności wyborów w Sądzie Najwyższym (i tu ponownie wraca temat sporu o reformę sądownictwa). Jakby tego było mało, emocje wzbudza także przeniesienie części zadań towarzyszących głosowaniu z PKW do Ministerstwa Aktywów Państwowych.

Z kolei pomysł przełożenia wyborów o 2 lata – jakkolwiek być może pod względem epidemicznym najbezpieczniejszy – ma znamiona łamania zasady retroakcji (prawo nie działa wstecz). 7-letnia kadencja prezydenta RP i brak możliwości reelekcji to pomysł oczywiście wart rozpatrzenia, natomiast wiosną roku 2015 większość Polaków wybrała Andrzeja Dudę na okres 5 lat. Nie 6 (jak proponuje Borys Budka) i nie 7 (jak proponuje Jarosław Gowin – co pośrednio poparł minister Łukasz Szumowski wyrażając opinię, że bezpieczne wybory w dotychczasowej formie będą możliwe właśnie za 2 lata). Dlatego też pomysł wydłużenia kadencji prezydenta w trakcie jej trwania (a w zasadzie na jej finiszu!) to idea trudna to zaakceptowania nawet w sytuacji potencjalnego powszechnego poparcia sił politycznych dla takiego rozwiązania. Ponadto gdyby w trakcie pierwszej (i jedynej) kadencji Andrzej Duda nie musiał zabiegać o poparcie własnego środowiska politycznego, mógłby podejmować odmienne decyzje. Dlatego też wprowadzając proponowane zmiany po 5 latach sprawowania przez niego urzędu zostałby pozbawiony szansy na sprawowanie funkcji w sposób niezależny od PiS, przy jednoczesnym odebraniu mu prawa do reelekcji (słowem: bez zmiany mógłby cieszyć się niezależnością potencjalnie przez 5 lat, zaś po zmianach: zaledwie przez rok lub dwa lata).

Takie pomysły mają co prawda pewną szansę zyskania aprobaty w Senacie i Sejmie (pod warunkiem zawarcia porozumienia między całą opozycją i grupą posłów z formacji Jarosława Gowina), jednak nie wiadomo jak wobec nich zachowałby się prezydent Duda. Istotniejsze jednak od znalezienia płaszczyzny porozumienia między opozycją (od Lewicy po Konfederację) a częścią koalicji jest wypracowanie modelu akceptowalnego przez wszystkich uczestników parlamentarnej układanki. Wszak wyłączenie z ustaleń partii rządzącej stanowiłoby kolejne zarzewie wojny polsko-polskiej, tak szkodliwej w ostatnich latach i tak zbędnej w trakcie społecznych i gospodarczych problemów spowodowanych koronawirusem.

Szeroki polityczny konsensus jest obecnie konieczny dla normalnego funkcjonowania państwa, bowiem jakiekolwiek rozwiązanie przyjęte przez PiS bez akceptacji opozycji (lub odwrotnie) spotka się z rozmaitymi zarzutami (dotyczącymi np. nieważności wyborów). To tymczasem ostatnie, czego potrzebuje państwo w kryzysie społecznym i na progu obniżenia gospodarczych notowań.

Nadzwyczajna sytuacja wymaga oczywiście nadzwyczajnych działań, a troska o zdrowie i życie obywateli to jedno z fundamentalnych zadań państwa. Trudno jednak obecnie znaleźć łatwe rozwiązanie problemu wyborów, które umożliwi sprawne funkcjonowanie administracji, nie podważy legitymacji najważniejszych ośrodków politycznych, nie narazi Polaków na potencjalny kontakt z SARS-CoV-2, a jednocześnie nie złamie pewnych podstawowych zasad życia publicznego (jak chociażby brak działania prawa wstecz) czy nie będzie rodzić obaw o przejrzystość procedury wyborczej.

Można oczywiście silić się na wymyślanie przeróżnych „cudownych” rozwiązań (jak chociażby rozłożenie głosowania korespondencyjnego w czasie – tak, aby Poczta Polska miała na dostarczanie i odbieranie kart nie jeden, a kilka lub kilkanaście dni albo elekcja przez internet), ale każde cechuje się sporą dawką wad i niedociągnięć (korespondencyjne głosowanie przez – przykładowo – 7 dni nie oznacza, że siły przegrane nie podważą legalności procedury, zaś na przygotowanie bezpiecznego systemu e-votingu potrzeba miesięcy). Wszystkie rozwiązania skazane są więc praktycznie na porażkę, nawet gdyby głosowanie w taki bądź inny sposób i w takim bądź innym terminie przebiegło sprawnie i bez poważniejszych zarzutów. Zawsze bowiem ktoś lub coś ucierpi. Z jednej strony to nieuchronna konsekwencja nietypowej sytuacji, z drugiej – bardzo typowy objaw demokracji. Oto bowiem jak na dłoni widzimy, że każde działanie stanowić będzie uchybienie dla procedur czy też dla pewnych pryncypiów lub rażącą krzywdę dla któregoś z uczestników życia politycznego. Zminimalizować straty może chwilowe zawieszenie broni w politycznej wojnie. Czy jednak w systemie napędzanym coraz ostrzejszymi konfliktami ktokolwiek może okazać się zainteresowanym okresowym brakiem walk? Wątpliwe.

Dlatego też obecny kryzys polityczny, jak mało które wydarzenie z ostatnich lat, przypomina nam o wadach funkcjonowania w demokratycznej republice zamiast w prawdziwej monarchii katolickiej. Gdybyśmy mieli w Polsce króla, nie istniałaby potrzeba organizowania teraz (ani w żadnym innym terminie) wyborów prezydenckich. Ten bardzo oczywisty plus (a wręcz truizm) nie wyczerpuje jednak listy zalet monarchii.

Inną przewagę stanowi pełna suwerenność władcy, który nie musi patrzeć na sondaże i społeczne oczekiwania, by przypodobać się wyborcom poprzez reagowanie na kryzys w sposób oczekiwany przez większość. Zamiast tego może podejmować decyzje niepopularne, ale słuszne – i to nawet odbiegające od pomysłów serwowanych w głównym nurcie światowej opinii publicznej.

Ponadto król musi liczyć się także z czymś znacznie istotniejszym niż przegrana wyborów i opuszczenie urzędu o kilka lat wcześniej. Monarcha ma bowiem w perspektywie własne dożywotnie panowanie oraz przekazanie dziedzictwa swojemu potomstwu, zaś każdy rodzic chce oddać dzieciom wszystko co posiada w jak najlepszej kondycji.

To jednak ciągle nie wszystko, wszak król jednocześnie łączy naród i w pewien sposób antagonizuje go względem siebie. Z jednej strony bowiem wszyscy mieszkańcy (prawdziwej, a nie żyrandolowej) monarchii uznają w osobie prawowitego, katolickiego króla Bożego pomazańca, którego należy wspierać w dążeniu do dobrych celów oraz na którego opiekę można liczyć w czasach chaosu. Z drugiej zaś strony wszyscy poddani wiedzą, że i tak nie zostaną koronowaną głową państwa, więc nie zabiegają o uzyskanie owej godności, ale jednocześnie nie są skorzy do przekazania władzy centralnej nadmiernych kompetencji. W republice zaś łatwo sobie wyobrazić, że partia opozycyjna wspiera wzrost uprawnień władzy wykonawczej, gdyż spodziewa się, że sama wkrótce przejmie władzę i skorzysta na wzroście centralizmu. Taki scenariusz w prawdziwej, tradycyjnej monarchii katolickiej jest zasadniczo nierealny.

Król to ponadto symbol, uosobienie porządku – i to nie tylko bieżącej, ziemskiej stabilności politycznej, społecznej czy gospodarczej. Dlatego też rozważając scenariusze wybrnięcia z pułapki, jaką na polskich polityków zastawiły demokratyczne procedury, nieprecyzyjne przepisy i nadzwyczajna sytuacja spowodowana koronawirusem, pamiętajmy, że wcale tak zawsze być nie musi. Funkcjonujący w naszym kraju system polityczny może ulec zmianie: zarówno na gorsze, jak i na lepsze!

 

Michał Wałach

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie