11 października 2013

Zderegulować prawo jazdy!

(Fot. A. Chomicz/Forum)

Po co komu w ogóle prawo jazdy i całe te egzaminy? Wystarczyłoby zdać egzamin teoretyczny, wyjeździć, powiedzmy, sześćdziesiąt godzin za kółkiem i gotowe! Papierek powinien być. W końcu jazda samochodem to żadna sztuka.

 

Już nie fotoradarami, ale nowym systemem odcinkowego pomiaru prędkości straszyć będą stróże bezpiecznej jazdy na drogach w naszym kraju. Już nie mandaty za przekroczenie prędkości, ale odbieranie prawa jazdy. Chętnych do odciążenia kieszeni kierowców nie brakuje. A może by tak, zamiast polować na błędy ludzi za kółkiem, lepiej by nieco ułatwić im życie?

Wesprzyj nas już teraz!

 

Gdyby tak, w ramach stopniowej deregulacji procedur pozyskiwania uprawnień do jazdy samochodem, poważnie ograniczyć w tej mierze całą wszechwładzę urzędniczej kasty, łasej na, niewysoką, ale jednak zawsze pewną, pensję i wygodne stołki? Można by pójść chociażby modelem amerykańskim – sorry za ten ograny proamerykański wątek, ale USA to taki kraj, który jest Europie w miarę bliski, a zachowuje jeszcze gdzieniegdzie prawdziwe wyspy wolności. Gdzie prawo do samodzielnej jazdy samochodem dostaje się już po zdaniu w miarę prostego egzaminu teoretycznego. Papierek możemy otrzymać od ręki, bez potrzeby dokonywania cudów w miejscowych urzędach. Oczywiście jest to dokument uczniowski, co oznacza, że można samemu zasiąść za kółkiem, ale obok koniecznie musi siedzieć osoba z pełnowartościowym prawem jazdy. Mimo to, ułatwienia punkt pierwszy – odpada nauka jazdy z instruktorem i płacenie mu pokaźnego haraczu. Wystarczy, że w rolę nauczyciela zamieni się matka, ojciec, brat czy sąsiad.

 

Oczywiście jest też w USA egzamin praktyczny. Ale odpadają place manewrowe, robienie łuków czy ruszanie pod górkę z użyciem hamulca ręcznego. Gdybyśmy opowiedzieli o tych cudach Amerykaninowi, zapewne uśmiałby się do rozpuku. On wszak musi sprawdzić się w krótkiej i niezbyt skomplikowanej jeździe po mieście. Jest więc punkt drugi ułatwienia.

 

I w końcu bardzo łatwo dostać w Stanach papierek poświadczający pełne uprawnienie do jazdy samochodem. Może przyjść ono pocztą, można je dostać od ręki, a co najważniejsze, nie trzeba czekać długich tygodni, by usiąść do samochodu na miejscu kierowcy, bo natychmiast po zdanym egzaminie otrzymuje się tymczasowe zaświadczenie o prawie do prowadzenia pojazdu.

 

Można się obejść bez pielgrzymowania po urzędach, odpowiadania na 3 tysiące pytań testowych na egzaminie teoretycznym, i frustracji z powodu skomplikowanego egzaminu praktycznego? Jak widać, można. A nawet i można pójść dalej: jeżdżenie samochodem to przecież żadna wielka sztuka, więc wystarczyłoby nakazać kandydatowi do prawa jazdy przejeździć sześćdziesiąt godzin z instruktorem, zaliczyć banalny egzamin teoretyczny i gotowe! Dokument powinien być jak znalazł. Dlaczego więc w Polsce traktuje się kierowcę jako potencjalnego bandytę, który wiecznie kombinuje jak tu wypić pół litra wódki i przejechać się samochodem, albo jak przemknąć wiejską uliczką z setką na liczniku?

 

Wydaje się, że przyczyny dręczenia kierowców są dwie. Po pierwsze, bo są oni doskonałym workiem pieniędzy do którego zawsze można wsadzić łapę i wyjąć parę złociszy (a nawet znacznie więcej niż parę). Co weekend straszy się nas statystykami o pijanych kierowcach i wariatach na drogach. Gardłuje się o tym od lat, a jedyne lekarstwo jakie dotąd wymyślono na powstrzymanie tej fali to… fotoradar. Kabaret! Od kierowcy pieniądze wyciągnąć jest więc bardzo łatwo, bo i łatwo nałożyć absurdalne obostrzenia, gdy udało się już wszem i wobec ogłosić, że kierowca to łobuz i drań. Wszyscy przecież chcemy by na drogach było bezpiecznie i ginęło najmniej osób.

 

Po drugie, nasze państwo dręczy kierowców, bo dręczy każdego obywatela setkami absurdalnych przepisów, lub – powiedzmy wprost – przepisów tak zagmatwanych, że bez tajemnych mocy wszechmocnego urzędnika – takiego z obowiązkową szklanką kawy w koszyczku na biurku – się nie obędzie. A jak wiadomo, użycie tajemnych mocy możliwe jest tylko za pomocą tajemnej, niczym nieregulowanej, opłaty ze strony petenta. Przykład? Prawo budowlane. Urzędnik musi chociażby wydać zgodę na budowę domu. A żeby mógł taką zgodę wydać, trzeba mu wcześniej dostarczyć stosy różnych oświadczeń i całej masy niepotrzebnych papierków. Inercja władzy ustawodawczej wobec zaciężnej armii urzędniczej jest wprost imponująca, bo oto nad liberalizacją prawa budowlanego łamią sobie od lat głowę kolejne ekipy rządzące. Podobno teraz ma się to zmienić. Podobno.

 

Kierowca w Polsce jest więc przeczołgiwany na każdym kroku. Już starając się o prawo jazdy za grube pieniądze otrzymuje w pakiecie szkolenie jak chodzić na kolanach lub czołgać się po podłodze przed wszechwładnym babsztylem na urzędzie. A potem łupi się go w najlepsze, stawiając ni w pięć ni w dziewięć fotoradary, zmuszając do jazdy po dziurawych drogach i zatrzymując, z bliżej nieokreślonego powodu i bez podejrzenia przestępstwa, na rutynową kontrolę. Byle frajer zapłacił i dziurę budżetową łatał.

 

Krzysztof Gędłek

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie