14 października 2013

Dzień Edukacji Narodowej: powszechnie i masowo

(Fot. sciucanes/sxc.hu)

Jeden z najtragiczniejszych pomysłów, jakie socjaliści zdołali skutecznie wbić do głów szarych ludzi, to postulat masowej i powszechnej edukacji – oczywiście państwowej oraz przymusowej. Tak zwany obowiązek szkolny obejmować ma coraz młodsze dzieci, bo czym wcześniej zaczyna się naukę – tym podobno lepiej.

 

W ostatnich latach rząd wypracował strategię posyłania do szkół małych dzieci, odświeżając dawno wykuty slogan: „powszechna i masowa edukacja szkolna – szansą na sukces zawodowy”.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Powszechna – czyli obejmująca wszystkie dzieci: mądre, mniej mądre, niemądre i wreszcie, wybitnie odporne na wiedzę. Masowa – czyli zakładająca wspólną edukację mas, które trzeba jakoś zebrać i wyrównać.

 

Takie „zebranie” i „wyrównanie” niesie ze sobą fatalne skutki dla zdolnych jednostek, a w co skrajniejszych przypadkach doprowadza do znacznego marnowania społecznego potencjału. Przyjrzyjmy się bowiem dokładniej: „masówka” w szkołach, zwłaszcza wyższych, obniża poziom nauczania (wyrównywanie w dół).

 

Studia nie są dla wszystkich – bo pewnego poziomu wiedzy niektóre umysły po prostu nie przyjmą – jednakże w Polsce studiują „wszyscy”. Chory system polskiej edukacji mnoży miejsca na studiach, papierki oraz etaty dla pracowników oświaty – nie pomnaża jednak ani wielkich umysłów, ani zdolności przydatnych w codziennej praktyce. Z badań OECD przeprowadzonych kilka lat temu wynika, że co drugi spośród nas nie rozumie tekstu ulotki reklamowej czy zwykłego prasowego artykułu; zaledwie 60 proc. Polaków, którzy zapoznali się z literkami na opakowaniu aspiryny, było w stanie odpowiedzieć na pytanie, przez ile dni można (najdłużej) ją zażywać. Oś społeczeństwa przymuszanego do wiedzy stanowią próżne półgłówki, którzy prawdziwie mądrym i samodzielnym jednostkom (a także – samym sobie) stwarzają coraz więcej problemów.

 

Dalej: trzy czwarte studentów nie wie, po co studiuje, nie ma żadnych zainteresowań – co wychodzi albo przy dobieraniu tematu na magisterium, albo przy pierwszej wizycie w urzędzie pracy. W pierwszym przypadku zawsze można liczyć na pomocną dłoń promotora, która umożliwi napisanie pod dyktando nijakiej pracy (albo na pomocną dłoń zawodowych „pisarzy” prac); w drugim – tylko na siebie. Tak więc magistrowie kulturoznawstwa sprzedają hamburgery, absolwenci dziennikarstwa roznoszą ulotki, a polonistki – pracują w knajpach. Pytanie tylko: po co każdy z nas składał się na ich edukację? Albo – bo są też takie przypadki – po co płacili za świstek mniej lub bardziej renomowanej uczelni?

 

Szkodliwy mit

 

Niestety, winowajców takiego marnotrawstwa jest wielu. Po pierwsze: to politycy (także „prawicowi”), którzy – za XIX-wiecznymi utopistami – zdają się wierzyć w postępowość przymusowego modelu edukacji. Po drugie: oświatowa sitwa – od nauczycieli zrzeszonych w ZNP po niektórych czcigodnych profesorów – której na rękę jest niekontrolowany rozrost biurokracji szkolnej. Po trzecie: cała rzesza bezrefleksyjnych ofiar tego oszustwa (przedszkolanek, rodziców, studentów), przełykających brednie o wykształceniu jako przepustce do mądrości, kariery i osiągnięć. Przykłady Edisona (ukończona szkoła podstawowa), Einsteina (nie skończył fizyki), Onassisa (analfabeta), Gatesa (przerwał edukację, by poświęcić się interesom), Roberta Fischera (od dziecka zajmował się tylko szachami) – mówią same za siebie. U nas jednak większość młodzieży – zamiast zdobywać doświadczenie na rynku pracy (gdzie potrzebna jest przede wszystkim inteligencja, konkretne umiejętności i zdolności oraz wiedza, a nie: wykształcenie) – marnuje czas na uczelniach, gdzie niczego praktycznego nie sposób się nauczyć.

 

Mitem jest także twierdzenie, że poziom wykształcenia społeczeństwa przyczynia się w znaczący sposób do jego wzbogacenia. Niewiele osób wie bowiem, że w Mongolii odsetek analfabetów jest mniejszy niż w Hong-Kongu – ale to drugie państwo jest synonimem błyskotliwego sukcesu gospodarczego. Także w innych krajach cudu gospodarczego (Irlandia, Singapur) przełom nastąpił w momencie liberalizacji gospodarki i prawa pracy, a nie upowszechnienia edukacji. W rozwiniętych krajach zachodnich co prawda odsetek skolaryzacji (liczby studentów w stosunku do populacji) jest wyższy niż w Polsce, ale statystyka nie ujawnia zupełnie innej struktury edukacyjnej w krajach zachodnich, zwłaszcza anglosaskich. U nas nawet na kierunkach zawodowych (dziennikarstwo, marketing) liczy się w głównej mierze uniwersytecka teoria, tam – większość tego typu kierunków ma postać kursów zawodowych, gdzie wykładowcą zarządzania nie jest profesor, lecz menadżer. Jest więc różnica między upowszechnianiem prawdziwej edukacji a demokratyzacją wykształcenia, jaka ma miejsce w Polsce.

 

Oczywiście, prawdziwa nauka – fizyka, chemia, matematyka – czy tradycyjne nauki humanistyczne, takie jak filozofia lub teologia – również są potrzebne, a dla właściwego rozwoju i funkcjonowania społeczeństwa: wręcz niezbędne. Są to jednak kierunki uniwersyteckie, elitarne – wymagające ponadprzeciętnych zdolności intelektualnych. Jeśli jednak nadal będziemy je demokratyzować pod kątem „inteligentów”, którzy pod żadnym względem nie przypominają intelektualistów – zrównamy w dół jeszcze bardziej, a to w przypadku wymienionych wyżej dziedzin może mieć dla przyszłości społeczeństwa skutki dramatyczne.


Magdalena Żuraw

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie