7 grudnia 2020

Zapomniana wojna Polaków

(Materiały promocyjne filmu )

W ciągu ostatnich 30 lat powstało wiele publikacji opisujących udział polskich formacji wojskowych w walkach na różnych frontach II wojny światowej. Zakorzeniła się już w powszechnej świadomości wiedza o tym, że Polacy walczyli w tej wojnie praktycznie wszędzie, od Tobruku w Afryce Północnej do Narwiku w Norwegii, od konwojów morskich na Atlantyku przez Anglię, Falaise, Arnhem i Monte Cassino, aż po Lenino na dzisiejszej Białorusi. Wciąż jednak mało kto słyszał o tym, że Polacy walczyli również tam, gdzie oficjalnie nie było żadnego polskiego oddziału – w wojnie na Pacyfiku.

 

Jeden z największych paradoksów historii Polski w XX wieku opiera się na fakcie, że przez całe to tragiczne stulecie Polska wypowiedziała wojnę tylko jednemu państwu i była to… Japonia. Zarówno wojna z Niemcami, jak i ze Związkiem Sowieckim nie została oficjalnie wypowiedziana przez żadną ze stron, podobnie jak konflikty graniczne toczone przez odrodzoną Rzeczpospolitą ze swoimi sąsiadami, takimi jak Litwa czy Czechosłowacja. Jedyny przypadek w ubiegłym wieku, kiedy Polska, a ściślej mówiąc Rząd RP na Uchodźstwie, oficjalnie wypowiedziała komukolwiek wojnę, miał miejsce 11 grudnia 1941 roku. Wtedy to, cztery dni po japońskim ataku na Pearl Harbor oraz równoczesnej agresji na brytyjskie i holenderskie kolonie w Azji Południowo-Wschodniej, rządy czterech okupowanych państw europejskich: Polski, Belgii, Holandii i Francji przedłożyły japońskiemu ambasadorowi w Londynie akt wypowiedzenia wojny. To nie koniec paradoksu, albowiem jedyna wypowiedziana przez Polskę wojna w XX wieku… nie została przyjęta przez drugą stronę. Premier Japonii, Hideko Tōjō, odpowiedział na ten dziwaczny akt ze strony polskiego rządu zaledwie dwoma zdaniami: „Wyzwania Polaków nie przyjmujemy. Polacy wypowiedzieli nam wojnę pod presją Wielkiej Brytanii, a biją się o swoją wolność”. Być może miał na uwadze owocną współpracę Polski i Japonii w okresie międzywojennym, dlatego nie chciał upokarzać swojego dawnego sojusznika.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Wypowiedzenie wojny Japonii przez Rząd RP na Uchodźstwie miało wyłącznie charakter polityczny i stanowiło raczej desperacką próbę ratowania pozycji Polski w koalicji antyhitlerowskiej, po tym jak zaatakowany przez Niemców w czerwcu tego samego roku Związek Sowiecki zaczął wyrastać na główną potęgę militarną „aliantów”, a przystąpienie do wojny Stanów Zjednoczonych jeszcze bardziej marginalizowało rolę emigracyjnych rządów okupowanych państw europejskich i ich skromnych armii (nawet Polskie Siły Zbrojne, największe z nich, bo liczące 100 tys. żołnierzy, nie mogły się równać z 20-milionową Armią Czerwoną, czy 7-milionowymi Siłami Zbrojnymi Stanów Zjednoczonych). Polska nigdy nie wysłała oficjalnego oddziału wojskowego na Pacyfik, ani do Azji Południowo-Wschodniej, a w akcie podpisania kapitulacji Japonii 2 września 1945 roku nie uczestniczył żaden przedstawiciel państwa polskiego. Czy oznacza to jednak, że wojna ta w ogóle Polaków nie dotyczyła?

 

Od pierwszych wystrzałów

7 grudnia 1941 roku siły japońskie dokonały zmasowanego ataku na bazę amerykańskiej Marynarki Wojennej w Pearl Harbor na Hawajach, rozpoczynając trwającą prawie cztery lata wojnę na Pacyfiku. Choć atak na Pearl Harbor kojarzy się głównie z bombardowaniem z powietrza, to wzięły w nim udział również japońskie jednostki pływające, w tym miniaturowe okręty podwodne. Kiedy jeden z nich próbował zakraść się do bazy w Pearl Harbor, został wykryty przez patrolujący wejście do portu amerykański niszczyciel USS „Ward”. Kapitan okrętu nie czekał na zgodę zwierzchników, tyko od razu zdecydował się zaatakować. Na jego rozkaz dowódca torpedystów „Warda” zrzucił kilka bomb głębinowych, zatapiając japoński okręt. Przez dziesięciolecia w rozmaitych książkach i artykułach przewijało się dziwne nazwisko tego marynarza, Maskzawilz. Sęk w tym, że… człowieka o takim nazwisku nie było na liście oficerów US Navy. Dopiero pod koniec lat 80. nieżyjący już polski historyk i marynista Zbigniew Flisowski odkrył, że nazwisko marynarza z „Warda” zostało zniekształcone i było powielane z błędem w kolejnych publikacjach. W rzeczywistości człowiek, który zrzucił pierwsze bomby wojny na Pacyfiku, nazywał się William C. Maszkiewicz i pochodził z polskiej rodziny, która wyemigrowała za ocean w XIX wieku.

 

W monumentalnej, dwutomowej monografii pt. Burza nad Pacyfikiem Flisowski załączył aneks z nazwiskami ponad 550 Amerykanów pochodzenia polskiego, żołnierzy Armii Amerykańskiej, Korpusu Piechoty Morskiej, marynarzy Marynarski Wojennej Stanów Zjednoczonych oraz lotników armijnych i morskich formacji lotniczych poległych w czasie walk z Japończykami w latach 1941-1945. Tylko w Pearl Harbor, pierwszego dnia wojny, zginęło ich ok. 70.

 

Najwięcej marynarzy polskiego pochodzenia służyło na pancerniku USS „Arizona”, doszczętnie zniszczonym przez dosłownie jedną, japońską bombę, która przebiła się przez pokład i eksplodowała w przedziale amunicyjnym, zabijając w ułamku sekundy 1/3 załogi. W zatopionym wraku „Arizony” już na wieki pozostali: Francis Severin Alberovsky, Albert Charles Berkanski, Joseph John Borovich, Harry Gregory Chernucha, Harold Bernard Cybulski, Francis Anton Cychasz, Stanley Czarnecki, Theophil Czekajski, Philip Robert Gazecki, Edwin Charles Jastrzemski, Henry Kalinowski, Adolph Louis Kruppa, Frank Edward Malecki, John Stanley Malinowski, Stanley Paul Menzenski, Francis Clayton Mostek, Theodore Lucian Nowosacki, Henry Francis Ochoski, Stanislaus Joseph Orzech, Raymond Paul Pawlowski, Michael Peleschak, Alexander Louis Piasecki, Donald Roger Rombalski, Nicholas Runiak, John Peter Rutkowski, Michael Savinski, Joseph Schdowski, Julian John Stopyra, Stanley Stephen Swiontek, Frank Peter Wojtkiewic. Na drugim, zatopionym tego dnia pancerniku, USS „Oklahoma”, zginęli: William G. Bruesewitz, Frank A. Hryniewicz, Roman W. Sadlowski, Robert N. Walkowiak, Edward Wasielewski i Thomas Zvansky. Na USS „California” poległ Stanley C. Galaszewski, a na USS „Nevada” George J. Stembrosky.

 

Oczywiście nie wszystkich Polaków w Pearl Harbor spotkał tragiczny los. To właśnie tam zaczął swój szlak bojowy as myśliwski II wojny światowej i wojny koreańskiej, Francis Gabreski. Urodził się w Pensylwanii jako Franciszek Gabryszewski i jak sam twierdził, aż do szkoły średniej lepiej mówił po polsku niż po angielsku. Nad Pearl Harbor nasz rodak nie zdobył zestrzelenia, ale nie przeszkodziło to słynnemu, amerykańskiemu reżyserowi Michaelowi Bayowi przedstawić jego postać w megaprodukcji Pearl Harbor z 2001 roku, konkretnie w jednej scenie, w której Gabreski wraz z głównymi bohaterami biegnie w rozpiętej, hawajskiej koszuli do swojego myśliwca P-40 Warhawk. W kolejnych latach walczył on nad niebem Europy, gdzie zestrzelił 28 niemieckich samolotów, a w wojnie koreańskiej dodatkowe 6,5 maszyny przeciwnika (pół zestrzelenia oznacza, że jeden samolot strącił do spółki z innym pilotem), co czyni go trzecim najskuteczniejszym pilotem myśliwca w historii amerykańskiego lotnictwa wojskowego.

 

Na wodzie, pod wodą, w powietrzu i na lądzie

Pierwsze pół roku wojny na Pacyfiku było dla Amerykanów pasmem klęsk i upokorzeń. Utrata Filipin, wysp Wake i Guam oraz seria przegranych bitew morskich nadszarpnęły i tak już mocno osłabioną w Pearl Harbor amerykańską dumę. Jednym z tych starć była bitwa na Morzu Jawajskim stoczona 27 lutego 1942 roku, w której Japończycy zatopili krążownik USS „Houston”. Lista ofiar, które wziął ze sobą na dno ten walczący do ostatniego pocisku okręt, to kolejna litania polskich nazwisk: John A. Bonkoski, Stanley F. Bujak, Charles Czyzewski, Edwin S. Dombrowski, Henry S. Grodzky, Stanley i John J. Iwaniccy (bracia), Adalbert L. Karbowski, Raymond L. Klymaszewski, Joseph Lewdansky, Stanley E. Novicki, Edward B. Nowak, Henry J. Sadowski, Sylvester W. Shemanski, Victor J. Szymala, Stanley Taraszkiewicz, Thomas F. Truskoski, Sigmund H. Ustaszewski…

 

Jednak po zatopieniu czterech japońskich lotniskowców pod Midway 4 czerwca 1942 roku Amerykanie przeszli do ofensywy na południowym Pacyfiku. Jedną z najbardziej ofensywnych formacji amerykańskiej Marynarki Wojennej przez całą wojnę były łodzie podwodne. Szczególne sukcesy osiągali Polacy służący właśnie na tych jednostkach. Osiągnięcia wyjątkowego na skalę całej wojny dokonał okręt USS „Archerfish”, którego zastępcą dowódcy był kpt. Sigmund Albert Bobczyński, przezywany „Bobo” przez kolegów, którzy nie byli w stanie wymówić jego polskiego nazwiska. „Archerfish” 28 listopada 1944 roku zatopił japoński lotniskowiec „Shinano”, w tamtym czasie największy lotniskowiec na świecie, niemal w samym sercu Imperium Japońskiego, u wejścia do Zatoki Tokijskiej. Inny podwodniak polskiego pochodzenia, kmdr ppor. David Zabriskie jr. (noszący zniekształcone przez amerykańskich urzędników nazwisko rodu szlacheckiego Zaborowskich, którzy przypłynęli do Ameryki już w XVII wieku), dowodząc okrętem podwodnym USS „Herring” 1 czerwca 1944 roku zatopił dwa japońskie okręty w archipelagu Wysp Kurylskich, najdalej wysuniętej na północ części Cesarstwa Japonii (obecnie należących do Federacji Rosyjskiej). Zginął z całą swoją załogą, ścigany przez Japończyków po tym brawurowym ataku.

 

Odwaga godna Medalu Honoru

Wśród Polaków walczących w wojnie na Pacyfiku nie zabrakło kawalerów najwyższego, amerykańskiego odznaczenia wojskowego – Kongresowego Medalu Honoru. Ponad 60 proc. tych medali jest nadawanych pośmiertnie. Pierwszym żołnierzem polskiego pochodzenia, który otrzymał Medal Honoru za udział w wojnie na Pacyfiku, był ppor. Joseph R. Sarnoski, wchodzący w skład załogi bombowca B-17 „Latająca Forteca”, który 16 czerwca 1943 roku wykonywał lot patrolowy nad wyspą Buka. W czasie ataku japońskich myśliwców Sarnoski został ciężko ranny, ale mimo to odmówił przeniesienia do środkowej części kadłuba, gdzie inny lotnik chciał udzielić mu pomocy medycznej. Pozostał do końca na stanowisku strzeleckim, odpierając japońskie maszyny, czym być może uratował swoją „Latającą Fortecę” od zestrzelenia, a całą załogę od śmierci. Zmarł z powodu wykrwawienia, opadając na karabin maszynowy, z którego przed chwilą strzelał.

 

Kolejnym kawalerem Medalu Honoru noszącym polskie nazwisko był st. szer. Frank P. Witek, żołnierz Korpusu Piechoty Morskiej, który zginął 3 sierpnia 1944 roku na wyspie Guam. Jego śmierć to historia jak z filmu, tyle tylko, że wydarzyła się naprawdę. Gdy dowodzony przez Witka pluton marines został ostrzelany ogniem z zamaskowanych stanowisk japońskich karabinów maszynowych, dowódca pozostał na wysuniętej pozycji, aby osłaniać odwrót swoich ludzi. Zabił ośmiu Japończyków, lecz gdy ogień nieprzyjaciela nie ustępował, wstał jako pierwszy i poderwał cały oddział do kontrataku. Wrzucił granat do stanowiska japońskiego karabinu maszynowego, zabił kolejnych ośmiu Japończyków i dopiero wtedy zginął. Na jego cześć po wojnie został nazwany amerykański niszczyciel USS „Witek”.

 

Trzecim Polakiem wyróżnionym tym zaszczytnym odznaczeniem za wojnę na Pacyfiku, niestety również pośmiertnie, był szer. Edward J. Moskala, żołnierz Armii Amerykańskiej, który w czasie ostatniej dużej bitwy wojny na Pacyfiku, stoczonej na wyspie Okinawa latem 1945 roku, granatami i strzałami mierzonymi ze swojego karabinu M1 Garand zneutralizował dwa japońskie karabiny maszynowe, po czym sam poległ. Niemal w taki sam sposób zginął w 1942 roku polski marine, sierż. Anthony P. Malinowski jr., w czasie przełomowych do losów tej wojny walk o wyspę Guadalcanal. Na ręce rodziców Malinowskiego złożono za jego bohaterski czyn Krzyż Marynarki, drugie w kolejności po Medalu Honoru najwyższe odznaczenie dla żołnierzy Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych.

 

Polak w obronie Chin na amerykańskim samolocie

Opisując wkład Amerykanów pochodzenia polskiego w wielki wysiłek powstrzymania japońskiej machiny wojennej na Pacyfiku, nie można zapominać o jedynym obywatelu polskim, który uczestniczył w tej wojnie. Był to oczywiście Witold Urbanowicz, dowódca Dywizjonu 303 z czasów bitwy o Anglię. We wrześniu 1943 roku wstąpił na ochotnika do amerykańskiej jednostki myśliwskiej działającej w ramach lotnictwa chińskiego, słynnych „Latających Tygrysów”. Walcząc w szeregach tej formacji, Urbanowicz zestrzelił oficjalnie dwa japońskie samoloty (sam przypisywał sobie siedem, ale te zestrzelenia nie zostały mu uznane). Niezależnie od ich liczby, maszyny strącone przez Urbanowicza nad Chinami były jedynym japońskim sprzętem wojskowym zniszczonym przez żołnierza Wojska Polskiego w czasie II wojny światowej. Choć Urbanowicz walczył w chińsko-amerykańskiej jednostce, przez cały okres swojej służby w Chinach nosił polskie dystynkcje na naramiennikach i czapkę furażerkę z orłem w koronie, a żołd wypłacał mu Rząd RP na Uchodźstwie. Naczelny Wódz Polskich Sił Zbrojnych, gen. broni Kazimierz Sosnkowski, żegnając Urbanowicza w Londynie przed odlotem do Chin, zażartował, że jest on „najmniejszą armią w historii świata”. Swoje przygody z „chińskiego” okresu służby Urbanowicz opisał we wspomnieniach Ogień nad Chinami, które są nie tylko bezcennym źródłem historycznym, ale też doskonale napisanym pamiętnikiem z pola walki, który powinien przeczytać każdy miłośnik dobrej literatury wojennej.

 

Nienazwane polskie powstanie

Pozostając przy Chinach, warto wspomnieć o jeszcze jednym, bardzo interesującym, wojennym epizodzie Polaków w tamtej części świata. W mieście Harbin w prowincji Mandżuria na północy Chin Polacy mieszkali od końca XIX wieku, kiedy wyjeżdżali tam do pracy przy budowie Kolei Wschodniochińskiej. Ich liczba powiększyła się o uciekinierów z Rosji po rewolucji bolszewickiej, tak że w momencie japońskiej inwazji na Republikę Chińską w 1937 roku było ich tam ok. 1,5 tys. Po rozpoczęciu operacji kwantuńskiej przez wojska sowieckie w sierpniu 1945 roku (a więc już po zakończeniu wojny w Europie) Polacy w Harbinie rozpoczęli lokalne powstanie, gdzie ramię w ramię z chińskimi mieszkańcami oraz koreańskimi robotnikami przymusowymi chwycili za broń i przepędzili zdezorganizowane oddziały japońskie z miasta, a następnie utrzymali je aż do nadejścia Armii Czerwonej. Po kapitulacji Japonii większość Polaków z Harbina wyjechała do Polski (w Chinach rozgorzała na nowo wojna domowa), lecz niektórzy nie spodobali się podążającym za sowieckimi czołgami oddziałom NKWD i trafili do syberyjskich łagrów pod zarzutem… kolaboracji z Japończykami. Powstanie harbińskie wciąż nie doczekało się opracowania w języku polskim, a szkoda, bo mogło by zająć poczesne miejsce w historii polskich zrywów narodowych, jako jedno z nielicznych wygranych powstań.

 

Podsumowanie

79 lat po japońskim ataku na Pearl Harbor wojna na Pacyfiku wciąż pozostaje białą plamą w powszechnej świadomości Polaków, podobnie jak w USA czy Europie Zachodniej mało kto ma większą wiedzę o działaniach zbrojnych na froncie wschodnim. Japończyk z całą pewnością nie jest dla Polaków stereotypowanym wrogiem, jak Prusak i Moskal. Warto jednak mieć przynajmniej podstawową wiedzę na temat tego, jak wyglądała japońska obecność na podbitych terytoriach w czasie II wojny światowej, chociażby o tym, że masakrę nankińską dokonaną w ówczesnej stolicy Chin przez armię japońską porównuje się do rzezi wołyńskiej. Japońska okupacja w Chinach, Birmie, czy na Filipinach niczym nie różniła się od tego, co zaznali Polacy pod hitlerowskim i bolszewickim butem. Japonia była ostatnim państwem na świece, w którym aż do 1945 roku wykonywano egzekucje partyzantów i jeńców wojennych przez ukrzyżowanie! (choć oczywiście, o wiele popularniejsze było ścinanie głów samurajskim mieczem). Tysiące jeńców, także pochodzenia polskiego, zmarło w japońskich obozach jenieckich z powodu chorób, głodu i znęcania się strażników, chińskie i filipińskie dziewczynki zmuszano do prostytucji w wojskowych, japońskich domach publicznych, a Jednostka 731 stacjonująca w Chinach wykonywała eksperymenty pseudomedyczne na ludziach w niczym nie ustępujące tym, którymi parał się „doktor” Josef Mengele w Auschwitz. Tych wszystkich okropności dokonywali żołnierze wciąż pogańskiego kraju, w którym uznawano „boskość” cesarza, wyzwano państwową religię będącą mieszanką buddyzmu, szintoizmu i sakralnie pojmowanego imperializmu, a bardzo nieliczni chrześcijańscy żołnierze Cesarskiej Armii Japońskiej byli prześladowani już za sam fakt posiadania krzyżyka, czy różańca, a za odmowę wykonania zbrodni zwykle karano ich śmiercią. Warto pamiętać, że w zatrzymaniu tego XX-wiecznego, pogańskiego barbarzyństwa brali udział także Polacy, choć nieoficjalnie.

 

Marcin Więckowski

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(4)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie