25 stycznia 2013

Manifest zniewolenia narodu

(Fot. Reuters/Forum)

„Chociaż oświeceniowa filozofia i wszystkie zrodzone z niej bezbożne ideologie odrzucały chrześcijańską historię zbawienia, to wprost automatycznie i natychmiast dawały swoim wyznawcom w jej miejsce własne historie zbawienia. Nie bez powodu szatan nazywany jest małpą i karykaturą Pana Boga”. Te słowa doskonale ilustrują „duchowość” prezydenta USA Baracka Obamy, ujawniającą się w przemówieniu inaugurującym drugą kadencję jego prezydentury.

 

Tak, „diabeł jest małpą Pana Boga”, bo próbuje Go naśladować, wypaczając jednocześnie wszystko co stworzył Bóg. Jednak w przeciwieństwie do małpy jest superinteligentny i nie tylko nie robi tego nieudolnie, lecz posługując się możnymi tego świata robi to niezwykle skutecznie. Takim narzędziem w ręku tej „małpy” postanowił zostać najwyraźniej 44. prezydent Stanów Zjednoczonych, który wprawdzie zakończył swoją przysięgę (z pewnym wahaniem) formułą „so help me God” ale w zestawieniu z treścią jego przemówienia jawi się ona jako akt bluźnierczej perwersji.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Amerykańska podróż w przepaść

 

Podczas poniedziałkowej inauguracji drugiej kadencji swojej prezydentury Obama powiedział, że „amerykańska podróż” nie będzie kompletna, dopóki osoby homoseksualne nie będą miały możliwości zawierania związków „traktowanych jak wszystkie inne, zgodne z prawem”. Przekonywał przy tym, oczywiście w pięknych słowach, że „małżeństwa homoseksualne” są konieczne dla zachowania równości, „bo jeśli naprawdę jesteśmy równi, to z pewnością miłość, jaką okazujemy sobie, musi być także równa”.

 

Okazuje się więc, że Ameryka pod rządami Baracka Obamy nie ma już właściwie żadnych poważnych problemów poza dopełnieniem „amerykańskiej podróży”, która jak się okazuje, ma zawieść Amerykanów na manowce. Najwyraźniej w ocenie prezydenta gospodarka Stanów Zjednoczonych ma się doskonale i Amerykanie nie mają już żadnych problemów, skoro jednym z najważniejszych priorytetów swojej drugiej kadencji uczynił on zmianę definicji „małżeństwa” i forsowanie obyczajowej deprawacji narodu poprzez legalizację quasimałżeńskich związków tworzonych przez seksualnych odmieńców.

 

Ograniczając się do zdawkowych uwag w kwestii polityki zagranicznej i ogólników w sprawach gospodarczych, Obama bardzo konkretnie skoncentrował się na sprawach społecznych, wśród których za najważniejsze uznał promowanie tzw. małżeństw homoseksualnych, jako podstawowego prawa obywatelskiego, analogicznego do tych, o jakie w XX w. walczyły feministki i amerykańscy murzyni. Mówił w tym kontekście o konieczności „obrony” obywateli i „podtrzymywania naszych wartości”, w „niekończącej się podróży postępu”.

 

Nie trzeba dodawać, że mówiąc to prezydent miał na myśli wyłącznie homoseksualistów i ich wynaturzoną przypadłość. W swoim przemówieniu, już bez używania jakichkolwiek maskujących sofizmatów, dał jednoznacznie do zrozumienia, że zachowania sprzeczne z naturą są dla niego szczególnie cenną i godną stosownej ochrony wartością, zaś narzucenie społeczeństwu akceptacji dla zboczeń i ich prawna afirmacja wyznacznikiem postępu. Żałosne to i tragiczne, a zważywszy na polityczne możliwości tego człowieka – groźne.

 

Wolność, równość, tolerancja…

 

Kreśląc swój manifest duchowego i aksjologicznego zniewolenia narodu, Obama, aby być skutecznym w swoim przekazie odwołał się do zrozumiałego dla Amerykanów chrześcijańskiego kodu kulturowego, używając w całkiem odmiennym od tradycyjnego kontekście, takich określeń jak „miłość”, „wolność”, „równość”, „tolerancja”, „współpraca”, „bezpieczeństwo”, „opieka”. Podkreślił więc zgodnie z prawdą, że Amerykanie zawsze byli zjednoczeni wokół „wierności dla wyznawanych idei”, po czym natychmiast dokonał manipulacji, mówiąc od siebie a jednocześnie w imieniu Amerykanów, że „zawsze rozumieliśmy, że kiedy czasy się zmieniają, więc my też musimy się zmieniać”. Oczywiście nikt nie może tego potwierdzić, a wielu (a może i większość) Amerykanów mogłoby temu zaprzeczyć, zwłaszcza w sytuacji gdy zmiana miałaby polegać na obyczajowej i prawnej afirmacji odrażających praktyk sodomicznych. Ale to Obamy wydaje się w ogóle nie interesować.

 

Aby wzmocnić przekaz swojego wystąpienia nowy-stary prezydent odwołał się do Deklaracji Niepodległości, mówiąc, że wszyscy ludzie są „obdarzeni przez Stwórcę” prawem do „życia, wolności i dążenia do szczęścia”. Niby prawda, ale prawdę tę – jak pokazuje dalsza część jego wypowiedzi – Obama pojmuje całkiem inaczej niż pokolenia Amerykanów od czasu jej uchwalenia. Uznając, że „wolność jest darem od Boga”, dodał, że wierność dokumentom założycielskim Stanów Zjednoczonych „nie oznacza, że wszyscy będziemy definiować wolność dokładnie w ten sam sposób”. Postuluje więc dostosowanie znaczenia słów Deklaracji do „rzeczywistości naszych czasów”. I to jest już groźne, bo przecież takie pojęcia jak „życie”, „wolność”, czy „szczęście” są ponadczasowe i jako takie nie potrzebują żadnych przystosowań.

 

Obama nie tylko więc kompletnie wypacza przesłanie Deklaracji Niepodległości ale cytując frazę: „obdarzeni przez Stwórcę” podpiera się – i jest to szczególnie odrażające – autorytetem samego Boga. W tym kontekście komunikat Obamy jest niezwykle czytelny – Bóg nie tylko nie ma nic przeciwko homoseksualizmowi ale nawet go popiera. Mamy tutaj do czynienia z akademickim przykładem działania małpy Pana Boga, która diabelskie sprawy maskuje ewangeliczną frazeologią.

 

Aby przychylnie usposobić Amerykanów do swojego destrukcyjnego przesłania, Obama odwołał się także do emocji. Świadczy o tym zacytowana wcześniej fraza: „jeśli naprawdę jesteśmy równi, to z pewnością miłość, jaką okazujemy sobie, musi być także równa”. To oczywiste, że słowo miłość budzi niezwykle pozytywne skojarzenie, bo przecież nawet najbardziej zdeprawowany człowiek potrzebuje miłości. Nowością, i chyba jego „odkryciem” jest, że miłość jest wymierna i można ją w imię równości „przycinać”, gdyby ktoś miał jej zbyt dużo.

 

Aplikując Amerykanom kolejną dawkę znieczulenia, Obama – w sposób klasyczny dla typowego lewicowca – „ujął się” za „najsłabszymi” członkami społeczeństwa, twierdząc, że „każdy obywatel zasługuje na zagwarantowanie mu elementarnego poczucia bezpieczeństwa i godności” (kolejne dobrze kojarzące się słowa). Wykorzystując graniczącą z naiwnością szlachetność i przywiązanie do wiary większości Amerykanów, stwierdził, że nawet najbiedniejsi Amerykanie powinni być bezpieczni, wiedząc, że są wolni i „równi, nie tylko w oczach Boga, ale także w naszych własnych”. Chociaż słyszymy słowo „najbiedniejsi”, to jednak czytając między wierszami nie sposób oprzeć się wrażeniu, że także i w tym miejscu miał przede wszystkim na myśli homoseksualistów.

 

Kontynuując obudowywanie homoseksualizmu pozytywnymi skojarzeniami Obama skoncentrował się na żonglerce również dobrze kojarzącym się terminem „postęp”. A więc zwrócił uwagę odbiorców na postęp, jaki naród dokonał w dziedzinie infrastruktury, edukacji i walki z niewolnictwem. Aby kontynuować postęp w tych dziedzinach, powiedział Obama, Ameryka musi promować wartości kulturalne, takie jak „opieka dla najsłabszych” i akceptacja „praw gejów”. No i już wiemy, że cała ta gadka o „najbiedniejszych” i „najsłabszych” była po to, aby wprowadzić opakowaną w chrześcijański kod kulturowy ideologiczną truciznę do serc i umysłów Amerykanów.

 

W ramach utrwalenia w podświadomości swojego destrukcyjnego przekazu prezydent postanowił jeszcze raz hojnie zaczerpnąć ze słownika ewangelicznych pojęć i skojarzeń, oczywiście całkowicie je wypaczając. Podkreślił więc konieczność ciągłego popierania „zasad, które nasze wspólne credo opisuje jako tolerancję i możliwości oraz godność ludzką i sprawiedliwość”. Któż się przyzna, że jest nietolerancyjny, któż się nie zgodzi, że godność ludzka jest czymś bezcennym a sprawiedliwość jedną z najpiękniejszych cnót? Okazuje się więc, że Amerykanie nie mają wyjścia i muszą nie tylko zalegalizować zboczenia ale nawet je pokochać, bo przecież od tego zależy nie tylko ich dobre samopoczucie, ale przede wszystkim bezpieczeństwo i dobrobyt.

 

Kończąc, Obama uciekł się do zawoalowanej groźby pod adresem obrońców tradycyjnej rodziny i przeciwników legalizacji przejawów dewiacyjnej obyczajowości, wzywając do poważnego traktowania treści zawartych w dokumentach założycielskich narodu. – Zadaniem dla naszego pokolenia jest, aby te słowa, te prawa, te wartości – życia i wolności, a także dążenie do szczęścia – były prawdziwe dla każdego Amerykanina – powiedział prezydent, który zapewne swoją interpretację dokumentów założycielskich uważa za jedyną i prawdziwą.

 

Znamienne, że w przemówieniu wygłoszonym zaledwie na dzień przed 40. rocznicą sprawy Roe przeciwko Wade, w wyniku której w USA zalegalizowano tzw. aborcję, Barack Obama całkowicie pominął ten wątek. Brakowało też jakichkolwiek odniesień do wprowadzonego przymusu wykupywania przez pracodawców swoim pracownikom ubezpieczenia zdrowotnego obejmującego także antykoncepcję. Nakaz ten łamie sumienia ludzi wierzących, przez co chrześcijańscy pracodawcy wytoczyli władzom ponad setkę spraw sądowych w całym kraju.

 

Żarty się skończyły

 

Obama jest pierwszym urzędującym prezydentem Stanów Zjednoczonych, który oficjalnie poparł legalizację quasi-małżeńskich związków zawieranych przez osoby tej samej płci. Jego przemówienie świadczy o ciężkiej chorobie rządzących Ameryką elit politycznych, które nie chcą zrozumieć, że wszelkie dewiacje obyczajowe jako działania skutkujące deprawacją społeczeństwa są niezwykle groźne dla prawidłowego rozwoju państwa. Nie chcą też one zrozumieć, że poza zasadami moralnymi najważniejszym fundamentem państwa jest monogamiczna rodzina oparta na małżeństwie, jako związku mężczyzny i kobiety w celu zrodzenia potomstwa. Państwo, aby istnieć i prawidłowo funkcjonować potrzebuje kolejnych pokoleń prawych obywateli, a nie jałowych wywrotowców jakimi są wojujący homoseksualiści. 

 

Z punktu widzenia zdrowego rozsądku przemówienie Baracka Obamy jest aksjologicznym bełkotem i jego postulaty są równie sensowne jak przekonywanie ludzi aby nie szanowali natury przedmiotów, którymi posługują się na co dzień. I można byłoby przejść nad nimi do porządku dziennego, gdyby nie to, że Obama to prezydent supermocarstwa, zaś jego przemówienie można potraktować jako akt wypowiedzenia otwartej wojny przeciwko chrześcijaństwu. Można zaryzykować stwierdzenie, że jest ono jednym z milowych kroków na drodze do unicestwienia uformowanej przez chrześcijaństwo zachodniej cywilizacji. To naprawdę nie są już żarty. Na szczęście miliony Amerykanów zdają sobie z tego sprawę i podjęły już walkę o państwo wolne od brudu moralnego i obyczajowych patologii.

 

Krzysztof Warecki

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie