17 lipca 2018

Cóżeś ty Rosji zrobił, Mikołaju?

(fot. Piotr Mecik / FORUM )

W nocy z 16 na 17 lipca 1918 roku w poduralskim Jekaterynburgu zakończył życie car Rosji (i czy nam się to podoba, czy nie faktyczny władca większości ziem Rzeczypospolitej) Mikołaj II Romanow. Zginął wraz z całą rodziną i czwórką wiernych poddanych z rąk bolszewickich egzekutorów w piwnicy domu zarekwirowanego przez czerwoną władzę miejscowemu kupcowi. Padli od kul i bagnetów, a szczątki ich ciał polanych żrącym kwasem, poćwiartowanych i spalonych ciśnięto w otchłań szybu opuszczonej kopalni, obrzucając je dodatkowo granatami. Bez formalnego aktu oskarżenia i sądu, w mroku i tajemnicy, bez możliwości obrony czy odwołania zostali po prostu złożeni w całopalnej ofierze demonowi nowoczesności, stając tym samym na czele stumilionowego pochodu męczenników nowego czerwonego świata. Mord założycielski XX stulecia ukazał pełnię jego szatańskiego oblicza. „Wokół samo tchórzostwo, kłamstwo i zdrada” – zauważył tuż po abdykacji ostatni rosyjski monarcha. Wkrótce Rosja, a potem cały świat ujrzy jeszcze więcej: podłość, bestialstwo i zwyrodnienie.

 

Mikołaj II nie spodziewał się losu, jaki przypadł mu w udziale – wyraźnie na to wskazują ostatnie notatki w jego osobistym dzienniku (były monarcha dziwi się, dlaczego nagle zakratowano okna…). Przyznawałoby to rację licznej rzeszy kontestatorów cycerońskiej maksymy o historii jako magistra vitae. Ale tylko na pozór – Klio bowiem nie tyle jest nauczycielką kiepską, co zdecydowanie najbardziej pogardzaną w całej szkole życia. Mikołaj Romanow stanowi wręcz perfekcyjne tegoż fenomenu ucieleśnienie. Czyżby obca mu była wiedza o losach jego koronowanych poprzedników w szponach rewolucji: Karola I Stuarta i Ludwika XVI Burbona? Żadną miarą! Przecież odebrał edukację, w której programie historia zajmowała miejsce nader honorowe; sporo czytał i wbrew temu, co mu do dziś imputuje nieprzychylna plotka, wcale nie miał ograniczonych horyzontów. A znajomość wspomnianych kwestii historycznych należała wówczas do sfery, którą Sherlock Holmes zwykł zbywać pobłażliwym: Elementary, dear Watson

Wesprzyj nas już teraz!

 

Czyżby nie wiedział, że rewolucja strąca korony wraz z głowami? Przecież to jej raison d’être, jej fundamentalna zasada. Dlaczegóż miałaby się jej wyrzec akurat w jego przypadku? Czyżby naprawdę sądził, że nowe władze pozwolą mu zamieszkać w charakterze osoby prywatnej w letniej rezydencji na Krymie, odmówiwszy pozwolenia na wyjazd do Anglii? Tam zresztą też wcale nie kwapiono się go przyjmować („kuzynek Georgie”, piąty tego imienia władca Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii, żywił wyraźną wątpliwość – jak wynika z pisma skierowanego przez kancelarię królewską do ministra spraw zagranicznych – „czy wskazane jest, by rosyjska rodzina carska znalazła tutaj swe miejsce zamieszkania”).

 

A może sądził, że czeka go – jak obu jego królewskich poprzedników w rewolucyjnej niewoli – proces, który on, w odróżnieniu od tamtych wygra? Jest przecież niewinny – nigdy nie działał na szkodę państwa i narodu. A angielski Karol i francuski Ludwik działali? Jedyną ich winą było przyjście na świat w królewskiej rodzinie.

 

Mikołaj zupełnie nie rozumiał rewolucji – jej reguł, jej dynamiki, jej celu. A przecież w roku 1905 poznał ją doświadczalnie, i to nie „dzieckiem w kolebce”, lecz jako trzydziestosiedmioletni władca z jedenastoletnim stażem na tronie. Fakt, że mógł sobie wyrobić nieco wykrzywiony obraz tejże. Oto bowiem porządek w stolicy bez specjalnych trudności przywrócili wierni pretorianie korony, gdy on siedział sobie spokojnie w Carskim Siole, ponadto manifestanci nie przejawiali najmniejszej wrogości ku osobie monarchy, przeciwnie: nieśli jego portrety śpiewając: „Boże, chroń cara”.

 

Determinacji nigdy za dużo

 

Dwanaście lat później początkowo wszystko na pozór wyglądało dokładnie tak samo: kraj toczył wojnę, Petersburg ogarnęła fala strajków, uaktywniły się żywioły rewolucyjne. I cara nie było w stolicy. Ale „niepodobna wstąpić dwukrotnie do tej samej rzeki” – jak uczy Heraklit z Efezu. Nic nigdy po raz drugi nie dzieje się tak samo jak za pierwszym razem. W roku 1917 wojna była nieporównanie cięższa, a nastroje społeczne nieporównanie bardziej radykalne, i żywioły rewolucyjne drapieżniejsze niż kiedykolwiek. W stolicy zaś brakło wiernych pretorianów korony.

 

Jeden wszakże parametr sytuacji nie uległ zasadniczej zmianie – mianowicie: pośród rozlicznych haseł i postulatów protestującego ludu wciąż nie widać było ani jednego hasła czy też transparentu skierowanego przeciw carowi. I ten właśnie czynnik należało do cna wykorzystać. Mikołaj powinien był na pierwszą wieść o niepokojach w stolicy ile pary w maszynie ruszyć z kwatery głównej w Mohylewie do Petersburga. I to pociągiem pancernym, wioząc ze sobą Batalion Świętego Jerzego oraz kilka sotni Kozaków specjalnie wybranych pod kątem wierności dynastii. A jednocześnie rozkazać dwóm frontowym dywizjom otoczyć zanarchizowaną stolicę, w której wojsko zaczynało właśnie odmawiać posłuszeństwa władzy (nawet elitarne pułki jak pawłowski czy preobrażeński – składające się akurat z samego świeżego rekruta z zapadłych obłasti, któremu na front wcale się nie spieszy, chętnie za to pohula w wielkim mieście), wyjaśniwszy starym wiarusom, że trzeba przetrzepać skórę dekownikom. Frontowcy lubią taką retorykę w stopniu równym niechęci do dekowników…

 

Sam zaś Mikołaj powinien był udać się konno, w kozackiej asyście na spotkanie manifestantów i wjechawszy głęboko w tłum, z obnażoną szablą w prawicy, lewą dłonią dzierżąc ikonę, zwrócić się do swych poddanych płomiennymi słowy:

 

– Dzieci moje, co się z wami dzieje? Wróg depcze naszą ziemię, a wy czynicie w kraju zamęt? Wbijacie mi nóż w plecy? Wiem, że wam ciężko: wojna trwa długo, przyszła sroga zima i brakuje chleba, ale ja też nie mam lekko. Muszę tę wojnę wygrać – dla was i dla waszych dzieci, i dla Matuszki Rossiji, aby była wielka, potężna i zawsze zwycięska. Dzieci moje, wszelkie nadużycia, na które się słusznie skarżycie, zostaną ukrócone, a winni ich – ukarani. Chleb będzie się wydawać przed Pałacem Zimowym – dla nikogo nie zabraknie. Wracajcie do domów, dzieci kochane, wracajcie do pracy, wasz batiuszka czuwa!

 

Nikt w Rosji nie cieszył się wśród ludu autorytetem porównywalnym do autorytetu cara. Z dziada-pradziada Rosjanie nie mieli innego batiuszki. Tylko on był w stanie uspokoić społeczne wzburzenie, zwłaszcza, że dziewięćdziesięciu dziewięciu procentom manifestujących na petersburskich ulicach przez myśl nawet nie przemknął zamiar obalania caratu, tak dla nich oczywistego jak Pan Bóg w niebie. Lud rosyjski wręcz czekał na taki gest – uspokojeni głosem samego cesarza Rosjanie rozeszliby się do domów, a wywrotowy margines wkrótce wypleniliby odpowiednio zmotywowani Dońcy.

 

Historię łatwiej się pisze szablą

 

Samodzierżca powinien był wspomnieć radę wiernego ministra Sergiusza Witte udzieloną sobie przezeń w gorących dniach rewolucji 1905 roku: „Wasza Wysokość ma dwa wyjścia: wprowadzić dyktaturę albo monarchię parlamentarną opartą na żądanej ze wszech stron konstytucji”. Wówczas opowiedział się za drugim wyjściem i co? Praktyka przyznała rację nie mniej wiernemu oberprokuratorowi Świątobliwego Synodu Rządzącego Konstantinowi Pobiedonoscewowi, którego zdaniem „parlamenty służą tylko osobistym karierom posłów, a nie państwu”. Sytuacja dojrzała zatem do zastosowania sugestii Juana Donoso Cortésa (ciekawe, czy znanego w Rosji?), który wobec dyktatury sztyletu zalecał wybrać dyktaturę szabli. Kozacka szaszka byłaby w sam raz.

 

Rewolucja skończyłaby się, zanim się na dobre zaczęła. A zaraz potem należało zrewidować dotychczasową politykę, zarówno wewnętrzną, jak i zagraniczną. Nieuchronnie bowiem szło nowe, z którym trzeba było skutecznie wziąć się za bary.

 

Ale Mikołaj II Romanow nie był zdolny do tak nietypowego działania. Brakowało mu elastyczności, spontaniczności i skłonności do posunięć niekonwencjonalnych. Nie miał w sobie charyzmy wielkiego męża stanu, batiuszką był jedynie przez dziedziczenie. Nie sprawdzał się w sytuacjach kryzysowych. Był miłym, dobrym, uczciwym człowiekiem, o silnym poczuciu moralności, wiernym wartościom wyższym i wpojonym zasadom, jednak – jak napisał z perspektywy czasu marszałek carskiego dworu, hrabia Paul Benckendorff – „brak mu było równowagi i umiejętności pojmowania zasad niezbędnych dla kierowania tak wielkim imperium. Stąd wywodziły się jego niezdecydowanie i zmienność, jakie przejawiał w czasie swych rządów. Był bardzo inteligentny, w lot pojmował, w czym rzecz, ale nie potrafił doprowadzić do harmonii swych decyzji z zasadniczymi regułami polityki, ponieważ ich nie miał. Był bardzo dobroduszny i zawsze gotów komuś pomóc lub spełnić czyjeś życzenie, czasami jednak nie zdawał sobie sprawy, czy to, co zamierza, jest w ogóle wykonalne, czy nie przyniesie więcej szkody niż pożytku.”

 

Jerzy Wolak

 

 

Przeczytaj także: Ostatni car. Bestialskie morderstwo w imię władzy lud

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie