11 stycznia 2019

Zamożny jako wróg publiczny

(fot. Alec Perkins from Hoboken, USA [CC BY 2.0 (https://creativecommons.org/licenses/by/2.0)], via Wikimedia Commons)

W dzisiejszych czasach ludzie Kościoła wychwalają biedę, jakby stanowiła ona dobro samo w sobie. Popularność zyskują zaś partie obiecujące programy socjalne i niekryjące się ze swą niechęcią wobec przedsiębiorców – szczególnie tych odnoszących sukcesy. Tymczasem ludzie zamożni, należący do 1 procenta znaleźli się często na szczycie dzięki własnej cnocie i wciąż mogą uczynić wiele dobrego. Zauważają to zarówno współcześni ekonomiści, jak i średniowieczni święci.

 

Pismo Święte wielokrotnie chwali ubóstwo. Wyraźnie jednak podkreśla się że chodzi przede wszystkim o ubóstwo duchowe, a nie materialne. To drugie może okazać się pomocne (jak w przypadku zakonników), jednak nie zawsze jest wskazane. Wśród starożytnych Izraelitów istniał bowiem ideał umiaru w stanie posiadania. Agur prosił Boga słowami „nie dawaj mi bogactwa ni nędzy, żyw mnie chlebem niezbędnym, bym syty nie stał się niewiernym, nie rzekł: A któż jest Pan? Lub z biedy nie począł kraść i imię mego Boga znieważać”. [Prz; 30; 8-9]

Wesprzyj nas już teraz!

 

Także w Nowym Testamencie widzimy ludzi nawet ponadprzeciętnie zamożnych, a jednocześnie prawych – wspomnijmy o Zacheuszu czy Józefie z Arymatei. Z kolei Pan Jezus w przypowieści o talentach zachęca do ich rozmnażania. Wprawdzie chodzi tu przede wszystkim o Boże łaski – czy jednak należy całkiem wykluczyć także dosłowny, bardziej przyziemny sens przypowieść? Talenty były w świecie rzymskim jednostką pieniężną, a 5 czy 10 talentów stanowiło pokaźny majątek.

 

Z kolei święty Tomasz, odpowiadając na kartach Summy Teologicznej na pytanie „Czy dobra losu przyczyniają się do wielkoduszności?” odpowiedział, że człowiekowi cnotliwemu majątek jest potrzebny, gdyż dzięki niemu cieszy się większym szacunkiem wielu ludzi. Podkreślał również, że „powodzenie w sprawach zewnętrznych bardzo jest pomocne również do spełniania uczynków cnót, stanowiąc narzędzie. Mając majątek, władzę i przyjaciół, mamy możność działania. Stąd jasne jest, że dobra losu przyczyniają się do wielkoduszności”.

 

Akwinata przestrzegał oczywiście przed popadaniem w chciwość i traktowaniem dóbr zewnętrznych jako celu samego w sobie. „Wielkoduszny gardzi dobrami zewnętrznymi w tym znaczeniu, że nie uważa ich aż za tak cenne, iżby dla nich miał uczynić coś niegodnego; wszakże nie gardzi nimi aż do tego stopnia, by miał je uważać za niepotrzebne do wykonywania dzieł cnoty” [tłum. Ks. Stanisław Bełch / katedra.uksw.edu.pl].

 

Nierówności                                                                                                                                               

Niechęć do bogatych jest więc raczej obca katolickiej ortodoksji. Mimo to przeniknęła dziś na łono Kościoła i świeckich społeczeństw Zachodu. Dzieje się tak, mimo że zaprowadzenie całkowitej równości doprowadziłoby do gospodarczej zapaści.

Ekonomista N. Gregory Mankiw na łamach Journal of Economic Perspectives [lato 2013] przedstawia przykład społeczeństwa doskonale egalitarnego. Nagle pojawia się w nim innowator, na przykład Steven Spielberg z przełomowymi produktami. Wszyscy pragną nabywać jego dzieła, płacą mu, wskutek czego staje się on bogatszy od wszystkich ludzi i w efekcie nadchodzi kres równości. Jednak sytuacja innych ludzi również się poprawia. W przeciwnym razie nie nabywaliby bowiem jego dzieł.

Historia ta to zdaniem ekonomisty przerysowany opis tego, co stało się w ostatnich dekadach w Stanach Zjednoczonych (a swoją drogą nie tylko). Od lat 70. XX wieku średnie dochody – jak przekonuje – wzrosły, jednak nierównomiernie.

 

Wyjątkowo szybko zwiększyły się zarobki czołowego 1 procenta obywateli. Według szacunków Thomasa Pikkety’ego i Emmanuela Saeza udział tej części w całości dochodów społeczeństwa wzrósł od 7,7 procent w 1973 roku do 17.4 procent w 2010. To 17,4 razy więcej niż posiadaliby w warunkach całkowitej równości. 

 

Z kolei dochód najbogatszego 0,01 procent (1/10 promila) zwiększył się w tym okresie z 0,5 procent dochodów społeczeństwa w 1973 roku do 3,3 procent w 2010 roku. To o 330 razy więcej niż posiadaliby w społeczeństwie całkowicie równym. Fakty faktami, pozostaje jednak ich interpretacja.

Czy osiągający najwyższe dochody zasługują na nie? Czy ich zyski nie wynikają głównie z korumpowania polityków lub innych bezproduktywnych działań? Tak niewątpliwie bywa, jednak – przekonuje Mankiw – nie jest to reguła. Nowoczesne społeczeństwa z błyskawicznie rozwijającą się technologią potrzebują wszak ludzi o rzadkich i wybitnych talentach. Ich wynagrodzenia w znacznej mierze odzwierciedlają wkład w dobrobyt.

 

Bogaty jako straszak

Wśród zwolenników lewicy furorę zrobiła książka „Kapitał w XXI wieku” Thomasa Pikketey’ego. Podobno wyróżnia się ona wśród książek często kupowanych, a rzadko czytanych. Jej autor przekonuje, że zyski kapitałowe przewyższają średni wzrost całej gospodarki. To zaś prowadzi do coraz silniejszego wzrostu nierówności.

 

Czy zatem zmierzamy ku rządom bogatych dynastii, żyjących tylko z zysków kapitałowych i pogłębiających przewagę ekonomiczną względem reszty społeczeństwa? Jak zauważa Gregory Mankiw [American Economic Review 2015] niekoniecznie. Wszak przekazywane w spadku bogactwo rozprasza się wskutek podziału spadków i ślubów z uboższymi rodzinami. Do tego dochodzi konsumpcja (w tym darowizny) oraz podatki (na przykład podatek od nieruchomości).

 

Dlaczego zresztą, zapytuje naukowiec, nierówność dochodów i możliwość życia części osób z odsetek od kapitału ma powodować tak silne przerażenie? „Nie widzę nic niewłaściwego w tym, że odnoszący ekonomiczny sukces pragną użyć swej pomyślności dla dobra dzieci, a nie własnego. […] Powinniśmy pomagać ludziom przezwyciężać niechęć do oszczędzania i w ten sposób pozwalać większej liczbie pracowników na stanie się kapitalistami” – podkreśla badacz.

 

Argumenty lewicy

Lewicowcy lubią podkreślać, że wysokie płace dla prezesów wielkich korporacji są nieuzasadnione, a ludzie ci nadużywają swej pozycji kosztem rozproszonych akcjonariuszy. Gdyby jednak tak było, to  jak zauważa N. Gregory Mankiw, w firmach nieobecnych na giełdzie płaconoby prezesom znacznie mniej. Tymczasem jest dokładnie odwrotnie – w przedsiębiorstwach, gdzie własność jest skupiona, zarządzający zarabiają jeszcze więcej.

 

Nietrafne jest także twierdzenie jakoby najzamożniejsi członkowie społeczeństwa płacili najniższe podatki. Przynajmniej w Stanach Zjednoczonych, gdzie bogaczy jest szczególnie dużo. Wszak według badań Kongresowego Biura Budżetowego z 2012 roku najbogatszy 1 procent Amerykanów płacił 28,9 procent swych dochodów w podatkach. Dla porównania najbiedniejsze 20 procent osób oddawało jedynie 1 procent.

 

Różnice te są uzasadnione, gdyż najzamożniejsi bardziej odnoszą większe korzyści z życia w danym społeczeństwie, w tym z dóbr zapewnianych przez państwo. Wyższy dochód nie jest wszak wyłącznie ich zasługą – ich przedsiębiorstwa korzystają z wynalazków dokonanych na państwowych uczelniach, przesyłają towary po publicznych drogach, zatrudniają wykwalifikowanych w publicznych szkołach pracowników. Ich majątki chroni państwowa policja i wojsko. Jednak – wbrew radykalnie lewicowym ideologom – już teraz ponoszą oni spore ciężary. Zatem nakładanie podatków w wysokości na przykład 75% nie tylko zniechęcałoby ich do pracy, lecz gwałciło sprawiedliwość.

 

Kim są milionerzy ?

Wysokie dochody wynikają niekiedy z korupcji lub innych wątpliwych moralnie działań. Co najmniej równie często są jednak nagrodą za wybitny talent i działalność wywołującą podziw. Czarno na białym widać to w przypadku wybitnych reżyserów takich jak Steven Spielberg, twórców oryginalnych produktów et cetera.

 

Warto jednak pamiętać, że większość z ludzi należących do 1 procenta najzamożniejszych nie jest osobami z pierwszych stron gazet. To pozornie zwykli ludzie, mozolnie wykonujący swą pracę: ryzykujący jako przedsiębiorcy czy pochłaniający tyleż specjalistyczną i przydatną, co nudną w zdobywaniu wiedzę. 

 

Jak zauważa George Gilder w książce „Wiedza i władza” 1 procent najzamożniejszych Amerykanów konsumuje wyjątkowo mało w porównaniu z ich dochodami – z pewnością mniej niż elity w innych czasach. Ludzie ci znaczną część majątków inwestują, przyczyniając się do gospodarczego rozwoju. Wizerunek milionera jako prowadzącego ekstrawagancki żywot, pływającego prywatnym jachtem i jeżdżącego luksusowym, drogim samochodem rzadko jest więc prawdziwy. W krajach, gdzie system kapitalistyczny i etyka pracy są dojrzałe, sytuacja często wygląda zupełnie inaczej.

Najzamożniejsi to często uczciwi, pracowici i twórczy, a zarazem niepozorni ludzie. Niechęć wobec nich i nakładanie nadmiernych ciężarów nie sprzyja gospodarczemu rozkwitowi. Jest też po prostu niesprawiedliwa.

 

Marcin Jendrzejczak

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie