5 lutego 2021

„Chiński internet” w Polsce?

(Zdjęcie ilustracyjne. Źródło: pixabay.com (Gerd Altmann))

Zawieszenie kanału PCh24TV przez serwis YouTube nie jest, trzeba przyznać, jakąś nową jakością. Jest to kolejne z wielu takich działań podejmowanych wobec przeróżnych organizacji i osób po prawej stronie barykady przez tak zwany big tech, czyli Google’a (właścicieli YouTube’a), Twittera, Facebooka, i Amazona. Fenomen tak się nasilił i upowszechnił, że można wręcz powiedzieć: nowa normalność. Ale… czy na pewno nowa?

 

Nie: nowa normalność mediów społecznych nie jest ani normalna, ani też bynajmniej nowa. O podobnych zabiegach słyszymy przecież od lat. Niejeden prawicowy twórca, komentator czy nawet zwykły szary obywatel, doczekał się w ostatnich latach tzw. „bana” na tej czy innej internetowej platformie społecznej. Tak jest nie tylko w Polsce, ale przede wszystkim w ojczyźnie big techu, w Stanach Zjednoczonych. Już kiedy rozpoczynała się prezydentura Trumpa, konserwatyści się uskarżali na stronniczość mediów społecznych. Tendencje te nasilały się przez całą kadencję tegoż prezydenta, a lista „zakazanych” tematów i poglądów bezustannie się rozszerzała, tak że pod koniec kadencji Trumpa już nawet jego slogany wyborcze sprzed czterech lat były uznawane za zakazaną „mowę nienawiści”. Jak się to wszystko skończyło, wiemy – big tech w walny sposób przyczynił się do wyniku ubiegłorocznych wyborów prezydenckich, a gdy już zwyciężył ich kandydat, rozpoczęła się czystka, która od tego czasu zatacza coraz szersze kręgi. Nowością może więc być skala – ale nie samo zjawisko.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Ten sam totalitaryzm w nowej oprawie

Jest jednak jeszcze drugi powód, dla którego ta nowa normalność nie jest nowa. Wszak, big tech realizuje tu po prostu ten sam wzorzec działań praktykowanych przez totalitarne rządy co najmniej od czasów rewolucji francuskiej. Nie jest nowością nawet to, że w tym przypadku władza totalitarna wyręcza się posłusznymi korporacjami. Czyż nie tak właśnie dzieje się w Chinach?

 

Hola, hola – ktoś zaprotestuje. Chiny, wiadomo, ale Ameryka? Jaki to konkretnie totalitarny rząd miałby rozkazywać amerykańskim korporacjom? Przecież bynajmniej nie ten rząd, do którego obalenia właśnie się przyczyniły. Zresztą, czyż nie jest tak, że jako prywatne korporacje po prostu działają zgodnie z własnymi przekonaniami? Podobnie jak Hollywood, Krzemowa Dolina od samego swego początku była zaludniona przez ludzi o lewicowych (w amerykańskiej terminologii: liberalnych) poglądach. Dlaczego niby mamy się więc doszukiwać jakichś oznak totalitaryzmu w tym, że ludzie o lewicowych poglądach promują na swoich platformach lewicowe poglądy? Czy ktoś miałby pretensje do Wydawnictwa Krytyki Politycznej, że nie wydają prawicowych książek i czy ktoś nazwałby to totalitaryzmem?

 

Kiedy więc prawa strona narzeka na blokady, słyszymy szydercze głosy lewicy: No jak to, prawica się uskarża na działanie wolnego rynku? Prywatne firmy mogą blokować kogo chcą, czyż nie o to wam zawsze chodzi?! Faktycznie, prywatne korporacje mogą robić co chcą i faktycznie: nie może nas dziwić fakt, iż ich pracownicy dążą do propagowania własnych poglądów i tłamszenia tych poglądów, które sami uważają za niesłuszne. I choć można rozpisywać się o hipokryzji lewicowych środowisk, które jednocześnie są gotowe zniszczyć życie właścicielowi małej cukierni, byle tylko zmusić go do upieczenia ciasta z napisem, z którym ten się nie zgadza – to jednak nie jest to sednem sprawy. Ważniejsze jest to, że te niszczycielskie metody przymusu są stosowane znacznie szerzej, niż tylko wobec niepokornych cukierników.

 

Nie podoba się? Zróbcie swoje… a my to zniszczymy!

Skoro więc big tech zaczął coraz częściej blokować konserwatywne głosy, zaczęły pojawiać się na rynku mediów społecznych konserwatywne alternatywy. I są to niezmiernie pouczające przypadki. Najpierw pojawił się więc Gab. Zaledwie rok później, po ataku na synagogę w Pittsburghu, media oskarżyły Gab o szerzenie antysemityzmu. Nikt oczywiście nie pytał, dlaczego Gab miałby być odpowiedzialny za słowa czy tym bardziej działania swoich użytkowników, gdy od Twittera i Facebooka nikt takiej odpowiedzialności nie wymaga. Faktem jest, że nagonka na Gab doprowadziła do tego, że serwis ten wkrótce przestał funkcjonować, gdy firma dostarczająca ich sprzętowe zaplecze odmówiła dalszej obsługi. Od tego czasu, Gab zdołał znaleźć alternatywnych dostawców i odbudować swą sieć, ale szkalującej go prasie udało się osiągnąć trwały skutek „przyprawienia gęby” platformie – skutecznie szufladkując ich w percepcji opinii publicznej jako miejsca, gdzie gromadzą się ludzie źli, wśród których wstyd przebywać.

 

Następny w kolejce był Parler. Platforma ta rozwijała się coraz bujniej – aż do czasu, gdy oskarżono ich o bliżej nieokreślone wspieranie słynnego „szturmu” na amerykański Kapitol. Pomimo iż większość osób zaangażowanych w te wydarzenia komunikowała się za pomocą Facebooka, ten pretekst wystarczył, aby big tech ukręcił łeb konkurentowi, co nie było trudne, skoro aplikację Parler użytkownicy pobierali za pośrednictwem Google’a i Apple’a, a infrastruktura sprzętowa Parlera była dostarczana przez Amazon…

 

Widzimy więc specyficzny schemat – owszem, jeśli komuś nie podoba się lewoskrętność big techu, może on stworzyć własną platformę. Jednak nie może liczyć na spokojny rozwój. Przeciwnie, musi oczekiwać, iż przy pierwszej okazji zostanie zaatakowany w sposób bezpardonowy, przez uderzenie w jego dostawców. W końcu, kto chce udostępniać serwery antysemitom i faszystom? Uderzenie w dostawców rozciąga się zresztą dalej niż tylko na sprzętową infrastrukturę – coraz częściej dotyka też strony finansowej. Współczesny świat opiera się przecież na zaledwie kilku kartach kredytowych – i można wskazać kilka przypadków, gdzie firma kredytowa wymusiła, aby ta czy inna społeczna platforma usunęła konkretnego klienta pod groźbą utraty obsługi. Również banki w takich okolicznościach odwracają się od klientów, niezależnie czy chodzi o wielkie firmy, czy o indywidualne osoby. Dzieje się tak dzięki sprawnym działaniom lewicy, która organizuje swoiste cyfrowe nagonki – może raczej pogromy? – domagając się, aby wszyscy, którzy mają coś wspólnego z daną osobą, natychmiast się od niej odcięli, zamknęli jej konto, zwolnili z pracy, wyrzucili z mieszkania, i tak dalej.

 

 

Nie chodzi już o głoszenie poglądów – chodzi o przykładowe zniszczenie człowieka lub firmy. Chodzi o zastraszenie innych, aby nie ważyli się wspierać „niepoprawnych” poglądów. Aby siedzieli cicho, z obawy, że jeśli będą stawiać opór, zostaną wykluczeni ze społeczeństwa.

 

Chiny w Stanach… i w Polsce

Jeśli schemat tu opisany nie jest nam dobrze znany, wynika to, niestety, z faktu, iż coraz mniej Polaków sięga pamięcią do PRL-u – jedni dlatego, że skwapliwie zapominają o tamtych czasach, a inni dlatego, że znają PRL tylko ze szkoły, gdzie jakże wiele przemilczano. W Polsce Ludowej, jak w każdym innym kraju komunistycznym, władza zwalczała nie tylko aktywną opozycję, ale również każdego, kto odważyłby się z tą opozycją nawet biernie sympatyzować. Jedną z cech systemu było to, że ludzie musieli uważać na każde słowo: chwila nieuwagi mogła poskutkować utratą nie tylko pracy, ale w ogóle prawa do wykonywania zawodu, o innych „przywilejach” jak prawo do posiadania paszportu nie wspominając. Bywały – liczne – przypadki zakazu mieszkania w danej miejscowości. Jeśli na tym kończyły się szykany, wynikało to z faktu braku całościowego systemu komunikacyjnego – krajowa sieć informatyczna i wielka baza danych pozostała szczęśliwie tylko marzeniem naszych komunistów. Jednak to, o czym wówczas marzyli polscy komuniści, dziś zaistniało w Chinach. Tam również „nieodpowiednie” zachowania mogą kosztować człowieka dostęp do rozmaitych usług, a także pracę, przyjaciół, rodzinę.

 

Chiński system bazuje na potędze jednej partii, która spaja cały kraj. Nie ma firm w których nie zasiadaliby partyjni funkcjonariusze. Nie ma firm, których dalsze istnienie nie byłoby uzależnione od dobrej woli partii. Taki właśnie system od lat już jest stopniowo wdrażany w Stanach Zjednoczonych, ale w tym przypadku dzieje się to poniekąd w odwrotnym kierunku – gdzie w Chinach partia wykorzystuje swoją kontrolę nad aparatem państwa, aby wymusić współprace korporacji, w Stanach partia (konkretnie: Partia Demokratyczna) dzięki dobrowolnej współpracy korporacji stopniowo zyskuje coraz większą kontrolę nad społeczeństwem i w znaczący sposób przechyla szalę w teoretycznie demokratycznej walce o władzę rządową.

 

Trzeba przyznać, biorąc pod uwagę możliwości big techu, mimo wszystko Stany jako społeczeństwo mają się nieźle. Wróg sojuszu demokratów i big techu, prezydent Trump, o mały włos nie wygrałby ponownie wyborów (abstrahując tu od wątpliwości dotyczących przebiegu wyborów…) i wcale nie jest powiedziane, że wsparcie korporacji pozwoli demokratom przejąć stery władzy na stałe. Co więcej, będą powstawać alternatywne platformy, coraz bardziej odporne na ataki big techu.

 

Jak tymczasem mają się sprawy w Polsce? Skoro większość Polaków polega wyłącznie na zagranicznych mediach społecznych, można powiedzieć, że nasze media społecznościowe są jak gdyby kolonialnymi peryferiami wobec amerykańskiej metropolii. Moderatorzy, którzy przeglądają polskojęzyczne treści na zlecenie big techu, robią to według amerykańskich wytycznych, dostosowanych wedle poglądów lokalnych przełożonych – najczęściej idealnie dopasowanych światopoglądowo do swoich amerykańskich mocodawców. Oznacza to, że państwo i społeczeństwo polskie jest pod wieloma względami w gorszej sytuacji względem big techu niż w amerykańskiej metropolii. Tam bowiem Senat czy Kongres może chociażby wezwać szefa Facebooka czy Twittera „na dywanik” i wymusić choćby na jakiś czas, choćby ograniczoną, zmianę polityki firmy. Natomiast wzywanie szefa polskiego oddziału takiej firmy przed polski parlament byłoby zupełnie bezcelowe, a jakiekolwiek ustawodawstwo, które w realny sposób ograniczyłoby możliwości wpływania big techu na polską politykę… cóż, jak nam już wielokrotnie zademonstrowano, właśnie po to mają Stany w Polsce swego ambasadora, żeby tubylcy nie „podskakiwali” amerykańskim firmom.

 

Zagrożenie płynące ze strony amerykańskich mediów społecznościowych w Polsce jest więc bardzo realne. Niewątpliwie, w miarę jak będą zbliżały się kolejne wybory do sejmu, zobaczymy, że big tech również w Polsce ma swoich faworytów i tym bardziej w Polsce, gdzie nie grożą im żadne reperkusje ze strony władzy, będzie tych faworytów promował, jednocześnie blokując ich adwersarzy. Jednocześnie jednak peryferyjność Polski oznacza również, że łatwiej jest tutaj budować alternatywne platformy, mając dostęp do usługodawców, którzy, nie będąc tak bezpośrednio wpięci w politykę metropolii, nie muszą obawiać się reperkusji ze strony big techu. Trzeba o tym myśleć i trzeba działać – w przeciwnym bowiem razie te same media społecznościowe, które dziś jeszcze mimo wszystko starają się zachować pewne pozory neutralności politycznej, w całkiem niedalekiej przyszłości porzucą wszelkie pozory i hamulce, jawnie już służąc wymuszeniu na Polakach „prawomyślności” w duchu… no właśnie – jakim? Amerykańskim czy chińskim? Ale czy to nie zaczyna być jednym i tym samym?

 

Jakub Majewski

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(9)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie