27 sierpnia 2019

Grzegorz Kucharczyk: Wielkie zakupy i wielka gra Donalda Trumpa

(Fotograf: CHRISTIAN HARTMANNArchiwum: Reuters/FORUM)

„Kolejna kompromitacja”, „typowa jankeska nonszalancja”, „dyplomatyczna gafa wielkiego kalibru”. W ten lub podobny sposób media po obu stronach Atlantyku (włączając w to ich „uczone” ekspozytury w Polsce) zareagowały na niedawno złożoną rządowi duńskiemu przez prezydenta Donalda Trumpa ofertę zakupu Grenlandii. Cóż, wygłaszając tego typu komentarze po raz kolejny skompromitowały się, wykazując się przy tym grubą nonszalancją i jeszcze większą niewiedzą zarówno o historii Stanów Zjednoczonych oraz toczącej się właśnie w skali globalnej gry imperialnych interesów.

 

Ciekawe jak mieszkańcy Florydy zareagowali na prześmiewcze uwagi medialnych „analityków i komentatorów” o kupowaniu przez USA Grenlandii, skoro w tym roku mija dokłądnie dwieście lat od zakupu przez rząd amerykański od królestwa Hiszpanii ziem, które stały się kolejnym stanem Unii pod nazwą Floryda. Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni państwo amerykańskie w ten sposób rozszerzało swoje terytorium. Zdecydowana większość obszaru dzisiejszych Stanów to wynik udanych zakupów. W 1803 roku Thomas Jefferson zakupił od Napoleona olbrzymie terytorium Luizjany (nie mylić z obszarem obecnego stanu o tej nazwie), które obejmowało większą część dorzecza Missisipi, od jej zlewu z Missouri po Nowy Orlean. To tak a propos strategicznej wyobraźni Napoleona, który po stronie francuskiej dokonał tej transakcji (tak Republika lekko wyprzedawała – całkiem dosłownie – to co zdobyła francuska monarchia).

Wesprzyj nas już teraz!

 

W 1867 roku nastąpił kolejny strategiczny zakup Waszyngtonu w postaci nabycia Alaski od imperium rosyjskiego. Z perspektywy ponad półtora wieku wyraźnie widać, że z punktu widzenia interesów Rosji porażka w wojnie krymskiej (1853 – 1856) była niczym w porównaniu z utratą na rzecz Waszyngtonu Alaski. Przypomnijmy, Stany w chwili zakupu były krajem wyczerpanym dopiero co (w 1865 roku) zakończoną krwawą wojną domową (secesyjną), Rosja przegrała zaś jedną wojnę na obrzeżach imperium. A mimo to strategiczne skutki tej transakcji Rosja boleśnie odczuwa do dzisiaj.

Jedynym właściwie obszarem, które USA anektowały w wyniku zwycięskiej wojny to Teksas, Arizona, Newada, Nowy Meksyk i Kalifornia przyłączone w latach czterdziestych dziewiętnastego wieku w wyniku zwycięskiej (napastniczej) wojny z Meksykiem. Reszta to zakupy.

 

Dopiero po obśmianiu inicjatywy Trumpa w sprawie Grenlandii co niektóre media spojrzały na mapę oraz w internet – i zaczęły połykać własny język. Nagle okazało się, że największa wyspa świata, na której od 1943 roku istnieje najdalej na północ wysunięta amerykańska baza wojskowa Thule (kluczowy punkt w systemie wczesnego ostrzegania przed atakiem balistycznym i średniego zasięgu ze strony Rosji) ma całkiem określone, a nawet istotne strategiczne znaczenie w toczącej się na świecie grze imperialnych interesów.

 

Obserwowane w ostatnich dwóch dekadach globalne ocieplenie (obowiązująca polit-poprawna ideologia mówi, że z winy człowieka) oznacza coraz większe możliwości eksploatacji obszarów Arktyki, czy szerzej terenów wokół północnego koła podbiegunowego. Chodzi przede wszystkim o eksploatację surowcową. Nie jest tajemnicą, że na Grenlandii są jedne z największych złóż bardzo rzadkich minerałów i pierwiastków (takich jak terb, dysproz, neodym i prazeodym) wykorzystywanych w przemyśle zbrojeniowym najnowszej generacji oraz w tzw. nowych technologiach związanych m. in. z pozyskiwaniem „zielonej energii”. Przemysł zbrojeniowy i energetyczny – czy nie brzmi to jak „strategiczne gałęzie gospodarki”?

 

Do tego dochodzi również eksploatacja terenów arktycznych i podbiegunowych w sensie szlaków komunikacyjnych. Ocieplanie klimatu stwarza w tym kontekście coraz większe możliwości, ale i rodzi coraz większą konkurencję między światowymi mocarstwami.

 

Można, by sądzić, że chodzi tutaj przede wszystkim o rywalizację amerykańsko – rosyjską. Moskwa już parę lat wcześniej zakomunikowała, że uważa Arktykę niemal za wyłączny obszar swojej eksploatacji surowcowej (głównie w kontekście ropy i gazu). Być może pod powierzchnią Grenlandii kryją się także złoża tych ostatnich surowców. Ważniejsze jednak wydają się w tym przypadku względy militarne. Po wypowiedzeniu przez Waszyngton traktatu INF (ograniczającego liczbę rakiet balistycznych) pozyskanie przez USA Grenlandii znacznie by skróciło trasę dla amerykańskich rakiet, gdyby musiały lecieć w kierunku Petersburga z baz na Grenlandii, a i znacznie zwiększyłoby zdolności operacyjne amerykańskiego systemu przeciwrakietowego.

 

Jednak nie tylko o Rosję w przypadku Grenlandii chodzi. Z uwagą na wyspę spoglądają Chiny i to raczej strategiczna rywalizacja amerykańsko – chińska jest właściwym kontekstem wspomnianej oferty zakupowej Trumpa. W Białym Domu doskonale wiedzą, że również Chiny wyruszyły na ogólnoświatowe poszukiwanie rzadkich pierwiastków, dokładnie z tych samych powodów, dla którego podobnie czynią Amerykanie. Dobrze pamięta się również zachowanie Pekinu w 2010 roku w czasie sporu handlowego z Japonią, gdy w ramach nacisku na rząd w Tokio Chiny ogłosiły embargo na eksport do Japonii wspomnianych rzadkich surowców ze swoich złóż. A potrzeby chińskiej gospodarki (w tym przemysłu zbrojeniowego) są ogromne i coraz większe. Grenlandia w tym kontekście jest naturalnym przedmniotem zainteresowania chińskich firm (całkowicie kontrolowanych przez komunistyczne państwo), które już parę lat temu próbowały uzyskać koncesję na poszukiwanie wspomnianych pierwiastków na Grenlandii. Pojawiły się również niesprawdzone wiadomości (choć za Bismarckiem należy wierzyć tylko w wiadomości oficjalnie zdementowane) o chęci Pekinu stworzenia na wyspie własnych baz morskich o znaczeniu wojskowym. Chińscy stratedzy, jak przystało na włodarzy poważnego państwa, rozważają różne scenariusze, w tym przypadku na wypadek „utrudnień komunikacyjnych” na Morzu Południowochińskim i w Cieśninie Molukka. W tej sytuacji „arktyczna odnoga” nowego jedwabnego szlaku byłaby jak znalazł. Ale takie rzeczy same się nie znajdują.

 

Nie trzeba patrzeć daleko, na Grenlandię, by dostrzec, że na obszarach, które tradycyjnie postrzegane są jako obszary rywalizacji amerykańsko – rosyjskiej, tak naprawdę chodzi o rywalizację imperialnych wpływów Waszyngtonu i Pekinu. Blisko naszych granic, na Ukrainie, jesteśmy świadkami (wbrew mediom głównego i rządowego nurtu, które nad Wisła jak zaklęte – przez kogo? – milczą zgodnie na ten temat) tego typu procesu.

 

W lipcu tego roku nowy prezydent Ukrainy W. Żelenski przyjął liczną delegację handlową z Państwa Środka. Mówiono o nowych inwestycjach chińskich na Ukrainie w wysokości dziesięciu miliardów dolarów. Powtórzę: chodzi o nowe inwestycje, bo od kilku lat obserwuje się nad Dnieprem wzmożoną aktywność inwestycyjną chińskich firm (z reguły kontrolowanych przez rząd w Pekinie). Pola aktywności nie są raczej przypadkowe: przemysł energetyczny, zbrojeniowy, infrastruktura drogowa i portowa.

 

Chińskie firmy w zeszłym roku skończyły realizację wielkiej inwestycji w postaci pogłębiania portu w Odessie (po aneksji Krymu przez Rosję jest to główny port Ukrainy). Obecnie rozpoczynają analogiczne prace w sąsiadującym z Odessą porcie w Czernomorsku. Niedawno ukraińskie media podały, że Chińczycy szykują się do przejęcia kontroli nad zakładami „Motor Sicz” produkującym silniki samolotowe (nie tylko dla pasażerskich statków powietrznych). Ogłoszono również realizację przez chińskie firmy planów budowy strategicznie ważnej autostrady między Odessą a Chersoniem.

Być może nowe światło na okoliczności aneksji Krymu i wcześniejszego obalenia prezydenta Janukowycza (przy faktycznej bierności Kremla) rzuca fakt, że w 2012 roku ówczesny prezydent Ukrainy zawarł z Chinami porozumienie gospodarcze przewidujące poważne chińskie inwestycje w energetykę na Krymie i w poszukiwanie ropy na szelfie wokół Półwyspu. Od 2014 roku jak wiadomo temat jest już zupełnie nieaktualny. Może i w tym przypadku nic nie jest tak proste i oczywiste, jak mogłoby się wydawać.

 

Pomoże mapa. Otwórzmy atlas i spójrzmy: Odessa, Pireus (kontrolowany przez Chińczyków), strefa Kanału Suezkiego, gdzie na potęgę inwestują w ostatnich latach chińskie firmy, Dżibutti w Rogu Afryki, gdzie już jest chińska baza wojskowa, port Gwadar w Pakistanie nad Oceanem Indyjskim administrowany przez Pekin, a stąd już bisko do chińskiej „bliskiej zagranicy”. I jeszcze ”małe coś” w postaci rosnących liczbowo chińskich diaspor od wschodniej Syberii, Chabarowska i Władywostoku po Melbourne i Auckland. To się nazywa imperium, rozbudowywane zgodnie z naukami Sun – Tsi bez stosowania siły militarnej. Przypomnijmy: ostatnie zewnętrzne zaangażowanie chińskiej armii miało miejsce czterdzieści lat temu podczas wojny z komunistycznymi pobratymcami z Wietnamu. Od tego czasu imperialne horyzontu Pekinu sięgają od rosyjskiego Dalekiego Wschodu po Grenlandię, od Afryki Subsaharyjskiej po Indochiny.

 

Złożona przez Trumpa oferta zakupu wyspy może być sygnałem wysłanym, w stronę Pekinu: uważajcie, mamy na was oko! Kto wie, czy taki sens nie kryje się również za nagłym „przypływem uczuć” amerykańskiego prezydenta wobec Polski. Może także w naszym przypadku tak naprawdę nie chodzi o rywalizację amerykańsko – rosyjską, a o rywalizację Waszyngtonu i Pekinu? Coraz wyraźniej widać, że są to już pytania retoryczne.

 

Grzegorz Kucharczyk

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie