27 stycznia 2013

Chcieli pozbawić nas wszelkiej czci

(Ława oskarżonych w procesie kurii krakowskiej. Fot. Wikimedia)

W niedzielę 27 stycznia mija 60. rocznica pokazowego, pięciodniowego  procesu kurii krakowskiej. Na podstawie sfabrykowanych dowodów Urząd Bezpieczeństwa oskarżył siedem osób, w tym czterech księży, o szpiegostwo na rzecz Watykanu i Stanów Zjednoczonych. Trzy osoby, w tym ksiądz Józef Lelito, zostali skazani na śmierć, pozostali na długoletnie więzienie.

Sprawa miała charakter „seansu nienawiści” zorganizowanego na użytek propagandowy państwa zwalczającego Kościół w Polsce. Procesowi towarzyszyła prowadzona na ogromną skalę kampania mająca ukazać z jednej strony rzekomo szkodliwą działalność duchowieństwa, zaś z drugiej – złamać hierarchię opierającą się sowieckiemu reżimowi.

  

Wesprzyj nas już teraz!

 

To był proces pokazowy. Bardzo sprawnie działała propaganda. Dużo trąbili na ten temat w kronikach filmowych, w kołchoźnikach… Szargali nam opinię. Nie dość, że w śledztwie chcieli człowieka stłamsić zupełnie, obedrzeć z wszelkiej czci, to potem jeszcze obrażali nas w prasie i wszędzie – mówi Stefania Szacoń z domu Rospond, skazana w procesie kurii Krakowskiej.

Aresztowano Panią za to jedynie, że działający w patriotycznej organizacji emigracyjnej przyrodni brat Jan Szponder wysłał na Pani nazwisko przesyłkę do ks. Józefa Fudalego.

 

Dostałam kartkę od brata, że wysyła mi upominek imieninowy. No bardzo ładny upominek, bo mnie to później cztery lata więzienia kosztowało. Dołączoną do przesyłki puszkę z napisem „zupa” i „rzeczy użytku męskiego” miałam oddać ks. Fudalemu. Pół godziny po doręczeniu paczki wkroczyło UB.

Przed aresztowaniem, jeszcze latem, mieliśmy w mieszkaniu lokatora przysłanego przez gminę. Był u nas dwa tygodnie. Dziwny facet. Przyszedł tutaj jako poborca podatkowy, a przesiadywał pod kasztanami… Później w czasie śledztwa pytali o różne fakty, kto do nas przychodzi itp. Wszystko wiedzieli. Potem poznałam go na schodach w UB, na Placu Inwalidów. Widziałam tam także „listonosza”, który przyniósł paczkę, w ramach, jak twierdził, czynu społecznego.

 

Gdy wkroczyło UB, miałam w kuchni rozłożoną balię z praniem. Pokazali mi nakaz rewizji, legitymacje ubowskie. Przewrócili dom do góry nogami. Najpierw zapytali mnie ,czy dostałam paczkę. Ja mówię: – „Tak, dostałam”. Dziwili się, że nie rozpakowana, a mnie jakby Duch Święty natchnął – nie rozcięłam tych sznurków. Mama chciała rozpakować, ale ja postanowiłam, że nie. Coś mi to już nie grało. Przesyłka ta szła do nas z Niemiec ponad miesiąc, co nigdy się nie zdarzało.

 

Rozpakowali ją od razu. Puszkę dla księdza odstawili na bok. Powyciągali sobie z kredensu talerze. Najpierw powysypywali na nie zawartość innych puszeczek. Wreszcie wzięli się za „zupę”. Zaczęli otwierać. Zauważyłam, że wewnątrz była jakaś stearyna z kulkami. Pomyślałam sobie: „Ładna sprawa”. W środku była puszeczka z sokiem obłożona jakimiś instrukcjami. W niej było poupychane 10 tysięcy złotych w banknotach stuzłotowych. To ja się tylko odwróciłam do mamy i powiedziałam: „Parę lat nie moich”.

 

W tym czasie aresztowali także moją siostrę Stanisławę, szwagra Adama Kowalika, Edka Chachlicę. Tylko Michasia Kowalika na razie nie złapali, bo zdążył uciec. Księdza Fudalego nie było wtedy w domu. Akurat w ten piątek byłyśmy – dziewczyny z Żywego Różańca w Czernichowie – na pogrzebie proboszcza. Lało wtedy jak nieszczęście. Myśmy przyjechały do Liszek, a  ksiądz Fudali pojechał do Krakowa.

 

Z domu zabrali mnie ok. 18:00 i zawieźli na Plac Inwalidów [do krakowskiej siedziby UB – dop. red.]. Tam byłam całą noc do południa w sobotę. Nie wpuścili mnie do celi, tylko od razu wzięli na śledztwo. O 12:00 w południe przewieźli mnie na Montelupich [adres więzienia w Krakowie]. I od razu do pokoju śledczego. Do celi trafiłam dopiero o północy, w niedzielę, gdy im po prostu padłam ze zmęczenia.

 

Człowiek już halucynacji dostawał, bo wkoło jedno i to samo. Co napisali protokół, to znowuż od nowa. Chcieli mnie złapać na jakimś słówku. W końcu padłam ze zmęczenia. Dopiero wtedy zaprowadzili mnie do celi. Potem co chwilę zrywali mnie ze snu i brali na śledztwo. Były też stójki, po 48 godzin, po 24… Zależało, jaki kaprys miał śledczy. Psychicznie po prostu ludzi wykańczali, a już o ubliżaniu to nie wspomnę.

Kobiety może traktowali łagodniej. Na mężczyznach mścili się bardzo. Mam znajomego, który przetrwał pacyfikację w Radwanowicach . Niemcy rozstrzelali żonę, rozstrzelali teścia, zostało tylko 8-miesięczne dziecko. On się ukrył. Po wojnie też siedział w sprawie związanej z działalnością mojego brata. Jemu paznokcie zrywali żywcem.

 

Jak Pani zapamiętała samą rozprawę?

 

Rozprawa miała charakter pokazowy. Na dużej sali w fabryce Zieleniewskiego zgromadziło się mnóstwo ludzi. Także z naszych okolic. My na ławie oskarżonych. Cały ten sąd. Wszystko pod ścisłą ochroną milicyjną. Na salę prowadzali nas na przemian: jeden oskarżony, milicjant, znów oskarżony, milicjant…

Trzymali nas w jakiejś suterenie. Dostaliśmy nawet lepsze jedzenie. Oczywiście w piątek przynieśli nam mięso z indyka.

 

Przed rozprawą wzięli mnie na stójkę na 48 godzin. Dali olbrzymi arkusz papieru z pytaniami i kazali napisać, co będę mówić w sądzie. Nic im nie napisałam. W końcu mnie puścili. Na drugi dzień znowu postawili mnie za karę, tak, że za jakiś czas straciłam przytomność. Nie wiem, czy zostałam polana wodą, nie pamiętam już. Zaprowadzili mnie do celi. Ale niczego się nie dowiedzieli.

 

Na rozprawę chcieli mnie elegancko ubrać. Przynieśli jakieś futro. Chcieli zrobić ze mnie damę. Ja poszłam w tym swoim sfatygowanym ubraniu, w którym wzięli mnie z domu. Spałam w nim… Zresztą nocami brali mnie na przesłuchania. Tylko człowiek się położył, za chwilę drzwi się otwierały. Ale wyczuwało się, kiedy idą po człowieka. Ja to wyczuwałam. Nieraz mówiłam: „teraz to ja idę.” I rzeczywiście przychodzili i wywoływali mnie.

 

Kiedyś do celi naprzeciwko wsadzili ks. Fudalego. Myśleli że będziemy rozmawiać przez drzwi. Ale on tam miał przecież kapusia. Ja też miałam kapusia – taką Zosię. Jak chciałam coś powiedzieć, mówiłam szeptem, gdy ją wyprowadzali. Prawie w każdej celi był donosiciel.

 

Przed sądem zeznawała Pani nie bacząc na naciski śledczych?

 

Mówiłam to co chciałam. Ludzie są tylko ludźmi, jeden wytrzyma więcej, drugi mniej. Trzeba się było po prostu zaprzeć, żeby nikogo nie wsypać, by raczej chronić każdego. Wtedy siedzi się zupełnie inaczej. Zdarzały się takie przypadki, że ktoś kogoś wsypał, to potem ciężko było mu siedzieć.

 

Podczas rozprawy bardzo dotknęła mnie wypowiedź Michała Kowalika. W ostatnim słowie powiedział, że jego brat zginął podczas wojny w pacyfikacji jako bohater, a on będzie umierał jako zdrajca narodu polskiego. To było dla mnie ogromnym ciosem, że tak się potrafił zhańbić.

 

Po wyroku trzymali mnie do października na Montelupich, czyli w sumie 13 miesięcy. W październiku wywieźli nas do więzienia w Fordonie. Siostra moja pojechała do Grudziądza. Potem młodsze koleżanki związane z tą sprawą pojechały do Inowrocławia, wśród nich moja kuzynka Helena Oremusowa, z domu Budziaszek. Irena Habrówna była w Bojanowie, w więzieniu dla młodocianych. Czekali aż skończy 18 lat, żeby móc ją osądzić.

 

Jaka była atmosfera w celach?

 

Różna. Dokąd przebywały w niej same polityczne, to jeszcze dało się wytrzymać, ale później, po wyroku, pomieszali nas. Dali różne pospolitki … Czasami nawet te współlokatorki były gorsze niżeli sami strażnicy. Człowiek się oduczył mówić, bo nie wiadomo było, co do kogo można powiedzieć. Najgorsza była chandra, gdy przychodził taki dzień, że człowiek nie mógł sobie dać rady i był zupełnie bezsilny wobec całej tej sytuacji. To najbardziej męczyło.

 

Łóżka były trzypiętrowe. Musiały być zaścielone w kostkę. Cały Boży dzień nie wolno było na nich usiąść, dopiero po apelu można się było położyć. Nie miałyśmy nawet krzesła, żebyśmy się czasem nie rzuciły na oddziałowego. Siadało się więc gdzieś w kącie na podłodze.  Była jeszcze szafka na chleb, którego dawali rano pajdę. Cały dzień się go oszczędzało. Ośródka przypominała kit. Kleiło się z niej różańce, albo coś innego. Rano dostawało się czarną, gorzką kawę z bromem. Na obiad był litr zupy, wieczorem też jakaś zupa. I to było wszystko.

 

Nie miałyśmy ani ołówka, ani noża, ani igły. Nóż zrobiłyśmy z połówki znalezionej gdzieś przykryweczki od konserwy, igłę z zęba wyłamanego z grzebienia. Raz w miesiącu była wypiska – dostawałyśmy pół kilo cebuli, puszeczkę sztucznego miodu. Jak ktoś miał pieniądze mógł sobie kupić pastę do zębów, szczotkę, grzebień, itp. Do tego dostawałyśmy po sto papierosów, niezależnie czy ktoś palił, czy nie. W celi za piecem był otwór w murze, maskowany korkiem pomalowanym pastą do zębów. Zapalało się papierosa i posyłało na patyczku do celi mężczyzn. Kobiety częściej miały szansę dostać ogień.

 

Czy miała Pani dostęp do książek?

 

Dopiero po wyroku. Ale jakie to były książki! O Stalinie czy o Leninie. W ogóle się ich nie czytało.

 

Jak sprawa została przyjęta w rodzinnej miejscowości?

 

Ludzie wiedzieli i niektórzy odsunęli się od nas. Nawet z rodziny.

 

Ze strachu?

 

Jedni może ze strachu, a inni mieli jeszcze dużo do gadania. Padały opinie, że dobrze nam zrobili, bo operowaliśmy dolarami. Bardzo sprawnie działała propaganda. Dużo trąbili na ten temat w kronikach filmowych, w kołchoźnikach… Szargali nam opinię. Nie dość, że w śledztwie chcieli człowieka stłamsić zupełnie, obedrzeć z wszelkiej czci, to potem jeszcze obrażali nas w prasie i wszędzie.

Ja pierwszą gazetę o naszym procesie dostałam jak zajechałam do Fordonu. Koleżanka dała mi kawałek „Gromady”. Tak to nie dostawałam żadnej prasy.

 

Dręczyli nas psychicznie. Oglądali jak jakiegoś raroga. Gdy dojechałam do Fordonu, co chwilę drzwi do celi otwierały się i ktoś zaglądał. „– Rospond!? A to wy…”. I zamykali.

 

Za śledztwo, sąd i więzienie nikt nie poniósł konsekwencji?

 

Nikomu włos z głowy nie spadł ani prokuratorowi, ani żadnemu śledczemu. W zeszłym roku był u mnie prokurator z IPN. Na zdjęciach rozpoznałam jednego śledczego – Jana Łukaszewskiego. Miała mu być wytoczona sprawa. No, ale pan śledczy nie przyjechał, bo nie może się ponoć poruszać, nawet z opiekunem. Ma tyle lat co ja, młodszy jest nawet o parę miesięcy. Starsi nie żyją. Wtedy kiedy jeszcze byli sprawni, nie miał się kto tym zająć.

 

Dziękuję za rozmowę.

 

Rozmawiał Adam Kowalik

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie