15 grudnia 2014

Cenzurowany świat cenzora z przypadku

(Tomasz Strzyżewski fot. Prohibita)

Z cenzurą jest jak z górą lodową. Część instytucjonalna to jedynie jej wierzchołek, reszta pozostaje ukryta. To spontaniczna autocenzura i cenzura redakcyjna przeprowadzana odgórnie w poszczególnych mediach – mówi PCh24.pl Tomasz Strzyżewski, legendarny cenzor w PRL, który wykradł dokumenty urzędowe i ujawnił zakłamanie komunizmu.

 

Wie Pan, że Mariusz Szczygieł z „Gazety Wyborczej” załamuje teraz ręce?

Wesprzyj nas już teraz!

 

Mieszkam na co dzień w Szwecji więc nie czytuję „Wyborczej”. Nie kojarzę też tego nazwiska. Natomiast znam oczywiście nazwiska głównych, że tak powiem, winowajców powstania tej gazety.

 

To znany reportażysta. Kupił za kosmiczne pieniądze stare wydanie Pana książki „Czarna księga cenzury PRL” na niedługo przed jej wznowieniem w wydawnictwie Prohibita pod tytułem „Wielka księga cenzury PRL”.

 

Chodzi więc o wydanie londyńskiego Aneksu z 1977 roku. Do dzisiaj biję się z myślami, czy spartaczono je przez złośliwość, czy zwykłe niedbalstwo.

 

Podobno prowadzono wówczas jakieś działania przeciwko Panu. O co chodzi?

 

To była kampania zniesławiania…

 

Na czym polegała?

 

Rozsyłano paszkwile na mój temat. Odpowiedzialne były za to środowiska emigrantów – jak ich nazywano – pomarcowych, czyli tych, którzy wyjechali z Polski po wydarzeniach z 1968 roku. Wcześniej angażowali się w budowanie systemu komunistycznego. Trafiłem do ich grona nie zdając sobie sprawy, że właśnie z takimi ludźmi mam do czynienia. Oni nie mówili o sobie: „jestem byłym, komunistycznym aparatczykiem”. Gdy stopniowo odkrywałem ich przeszłość, znajomości zostały już zadzierzgnięte, nawiązałem współpracę. Na wycofanie się było za późno i to oni wydali ostatecznie zebrane przeze mnie materiały cenzorskie.

 

Czegoś tutaj nie rozumiem: wydawali książkę prowadząc jednocześnie kampanię przeciwko Panu?

 

Sam byłem na początku zaskoczony, a później sfrustrowany.

 

Co dokładnie robili?

 

Rozpuszczali różnego rodzaju plotki. Pisali, że jestem dziwnym osobnikiem, agentem. Ten ostatni zarzut był dla mnie najgorszy.

 

W takim razie zacznijmy od początku: jak Tomasz Strzyżewski został cenzorem?

 

Nigdy nie zostałem cenzorem, od samego początku byłem antycenzorem. Gdybym chciał i trafił do Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk ze świadomego wyboru, nie wywiózłbym jego materiałów za granicę. Inna sprawa, że samo określenie „cenzor” formalnie nie istniało, było po prostu objęte… cenzurą. Stanowisko to nazywało się oficjalnie „radca” lub – to już wyższy stopień – „starszy radca”.

 

Czyli został Pan cenzorem przez przypadek?

 

Tak. W 1975 roku wróciłem z około dwumiesięcznego pobytu w Szwecji. W kraju trwała wówczas „blokada etatów”, powodowana jedną z gierkowskich reform. Bez pracy pozostawałem w sumie dwa miesiące. Nie miałem środków do życia, byłem zdesperowany. Nagle usłyszałem od brata, że jest wakat na jakimś stanowisku w „prasie i widowiskach”. Nie miałem pojęcia o co chodzi, ale uchwyciłem się tego, jak ostatniej deski ratunku. Tak trafiłem do urzędu zajmującego się cenzurą, nie wiedząc, czym ów urząd naprawdę się zajmuje.

 

Kiedy zdecydował się Pan kopiować dokumenty cenzorskie, by następnie wywieźć je za granicę?

 

Szybko, gdy tylko zorientowałem się, że mam zajmować się ceznurą.

 

Po dwóch, trzech dniach, a może po tygodniu…?

 

Pod koniec dwutygodniowego okresu próbnego. Do pracy wdrażano mnie bowiem stopniowo. Najpierw obserwowałem, czym zajmuje się jeden ze starszych pracowników. Po kilku dniach zobaczyłem też, jak pracownicy korzystają z wyjmowanej z kasy pancernej książki, zawierającej nie tyle instrukcje, ile zalecenia, uczulające cenzora na co w danym okresie należy zwracać szczególną uwagę.

 

Zapoznawszy się z tą książką, doznałem wstrząsu. Zrozumiałem, że wiele informacji jest ukrywanych przed Polakami. Podam jeden, bardzo wyraźny przykład cenzurowania istotnej wiadomości. Zgodnie z zaleceniami, nie wolno było informować o tym, że od Huty Katowice ciągnie się szeroki tor kolejowy do granicy polsko-rosyjskiej. Nie muszę chyba wyjaśniać dlaczego ukrywano to przed Polakami.

 

Inna informacja, która mną wstrząsnęła, dotyczyła zaleceń odnośnie ukrywania prawdy o Katyniu. Było to dla mnie o tyle znaczące odkrycie, że zabito tam mojego dziadka, kpt. Wincentego Strzyżewskiego.

 

Będąc pod wrażeniem zapisów w książce instruującej cenzorów, pomyślałem: dlaczego nie zdemaskować działalności tego urzędu? Po kilku dniach podjąłem już decyzję.

 

Myślał Pan o niebezpieczeństwie, jakie groziło Panu w przypadku dekonspiracji?

 

Oczywiście, myślałem o tym…

 

Jakiej kary się Pan spodziewał?

 

Raczej nie spodziewałem się kary śmierci, bo to już były czasy Gierka. Choć z drugiej strony nie wykluczałem jej. Gdyby mnie bowiem przyłapano i wszczęto proces, to najpewniej postawiono by mi zarzut szpiegostwa. Bardziej prawdopodobna wydawała mi się kara dożywocia.

 

Bał się Pan, gdy przychodziło do przepisywania i wynoszenia informacji o cenzurze?

 

Ależ oczywiście! Miałem określone metody pracy. Zdawałem sobie sprawę, że są rzeczy, których nie mogę wynieść poza budynek urzędu. Na przykład – wspomniana księga zaleceń. Korzystanie z niej obostrzone było konkretnymi przepisami. Część dokumentów musiałem więc przepisywać. W opublikowanych w książce rękopisach widać bardzo wyraźnie po pierwszych zapiskach, jak z początku ręka mi drżała, pismo było mniej estetyczne.

 

Materiały cenzorskie zdobywałem podczas nocnych dyżurów, oczywiście gdy mogłem już pełnić je samodzielnie. Pamiętam, że ostatni raz spisywałem informacje o wskazówkach dla cenzorów w noc poprzedzającą moją ucieczkę. Następnego dnia poleciałem samolotem do Warszawy, stamtąd ruszyłem zaś pociągiem do Świnoujścia a potem promem do Szwecji.

 

Co to jest cenzura?

 

To selekcja informacji, służąca wprowadzaniu w błąd odbiorcy masowego przekazu.

 

Dużo trzeba było się napracować nad taką selekcją w przypadku prasy?

 

Przy tekstach do publikacji w prasie codziennej było bardzo mało roboty. Mówię głównie o „Dzienniku Polskim”, „Gazecie Krakowskiej” i popołudniówce „Echo Krakowa”. Autorzy tych gazet sami się cenzurowali i byli w tym bardzo sprawni. Autocenzura było zresztą w tym wypadku o tyle prosta, że nie zamieszczano tam skomplikowanych tekstów publicystycznych, ale bardzo proste notki prasowe. Ciekawe jest mimo wszystko to, że podczas – trwającej dziewiętnaście miesięcy – pracy w urzędzie, byłem świadkiem dokonania ingerencji na podstawie Książki Zapisów i Zaleceń w tekstach do takich gazet tylko dwukrotnie. Znacznie więcej było oczywiście ingerencji dokonywwnych bez korzystania z Książki. Autocenzura redaktorów była jednak daleko posunięta.

 

W książce napisał Pan, że dziennikarze utrwalali komunistyczny reżim z czym trudno się nie zgodzić. Ale z drugiej strony tutaj, w Krakowie, był słynny „Tygodnik Powszechny” uznawany przez wielu za pewną formę opozycyjności. Czy o piszących do niego publicystach powiedziałby Pan mniej więcej to samo, co o dziennikarzach „Dziennika Polskiego” czy „Gazety Krakowskiej”?

 

Fakt, że godzili się na cenzurowanie tekstów stawia ich po stronie współtwórców przekazu, który za pośrednictwem cenzorów trafiał do czytelników. Dobrym przykładem jest słynny Kisiel, czyli Stefan Kisielewski. Pisząc felietony do „Tygodnika Powszechnego” czuł satysfakcję, że przeczytają je komuniści, cenzorzy. Natomiast czytelnik był przez niego wprowadzany w błąd, bo pośrednio go oszukiwał. A, pamiętajmy, Kisiela uwielbiano, sam bardzo lubiłem czytać jego teksty, to był prawdziwy mistrz słowa. Nie zmienia to faktu, że podpisując swoje felietony, Kisiel brał udział w procederze selekcjonowania informacji przez cenzorów.

 

Nie chciałbym jednak w czambuł potępiać wszystkich. Być może wielu dziennikarzy czy publicystów nie zdawało sobie sprawy, w czym biorą udział.

 

Stosujący autocenzurę dziennikarze utrwalali reżim?

 

Tak, choć jak podkreślam: nie wszyscy musieli zdawać sobie z tego sprawę. Mimo to jednak każdy, kto wówczas publikował teksty w oficjalnej, cenzurowanej prasie przyczyniał się do utrwalania reżimu, współuczestnicząc w zniewalaniu polskiego narodu.

 

Nie było więc wśród piszących publicystów czy dziennikarzy ofiar cenzury?

 

Ofiar nie, oni byli współpracownikami cenzury. Niektórzy – jak na przykład kręgi emigracji pomarcowej – starali się w ramach usprawiedliwiania koncentrować uwagę na urzędzie cenzurującym, dowodząc istnienia jakiegoś mitycznego miejsca, nazywanego cenzurą. Takiego miejsca jednak nie było. Cenzura to konkretna czynność, szerokie zjawisko.

 

Ma Pan mocno krytyczny stosunek do tej pomarcowej emigracji, często związanej wcześniej z komunizmem. Czy on właśnie był powodem ataków na Pana po ukazaniu się w latach 70. pierwszego wydania książki o cenzurze?

 

Ależ oczywiście! Stąd cała ta dyskredytująca mnie kampania. Chodziło o to, żeby zamknąć mi usta, żebym nie podważał tego, co oni mówili na temat cenzury. Przedstawiali przecież własną interpretację tego zjawiska.

 

Zresztą wstęp, w którym opisałem problem cenzury tak, jak go postrzegam, nie ukazał się w pierwszym wydaniu książki w Aneksie. Opublikowano go dopiero później już w piśmie „Aneks”. Porównywałem w nim cenzurę do góry lodowej, której wierzchołek – urząd cenzurujący – znajduje się nad powierzchnią wody, lecz większa jej część to niewidoczna, spontaniczna autocenzura i cenzura redakcyjna, przeprowadzana odgórnie w poszczególnych mediach.

 

Wstępami do książki zachodził Pan za skórę bardzo głęboko swoim wydawcom. Kilka lat temu książka o cenzurze miała być wznowiona przez Narodowe Centrum Kultury, ale w 2009 roku Krzysztof Dudek, informując Pana o rezygnacji z publikacji napisał: „wykonanie zamówienia nie leży w interesie publicznym”, uzasadniając, że chodzi o ów mityczny wstęp.

 

Słowa te do złudzenia przypominają sformułowania padające w uzasadnieniach dla zapisów cenzorskich w urzędzie, w którym pracowałem.

 

Ale czy dobrze rozumiem: wskazanie, że autorzy piszący w legalnych w PRL pismach utrwalali komunę, jest niezgodne z interesem publicznym w niekomunistycznej już Polsce?

 

Ja to rozumiem podobnie. Ale w moim wstępie, gdzie padło takie stwierdzenie, opisywałem przecież to, czego doświadczyłem, co widziałem na własne oczy.

 

Ktoś Panu wytłumaczył, o co dokładnie chodzi z tym interesem publicznym?

 

Wówczas było już dość silne natężenie konfliktu między mną a Centrum, więc niczego nie wytłumaczyli. Za to uzasadnienie, o którym Pan wspomniał, pojawiło się na stronie Narodowego Centrum Nauki, by po dwóch, trzech dniach zniknąć. Na szczęście udało mi się je skopiować i zgrać na płytę.

 

To bardzo ważne, bo taka forma odmowy wydania książki jest kompromitująca. Jeden z moich znajomych nazwał nawet Narodowe Centrum Kultury – Narodowym Centrum Cenzury.

 

Ale być może przesadza Pan z oskarżeniami pod adresem wielu dziennikarzy i publicystów w PRL. Przecież, skoro cenzura oficjalnie zaczęła działać w 1944 roku, to może po prostu piszący zwyczajnie przystosowali się do takiego, a nie innego kształtu życia publicznego. I nie ma sensu oskarżać ich o utrwalanie systemu. Nie mówię oczywiście o typowo komunistycznych pismach, ale np. o wspomnianym „Tygodniku Powszechnym”. Gros związanych z nim autorów nie zgadzało się na PRL, ale chcieli pisać, docierać do czytelników i dlatego musieli pomijać pewne newralgiczne tematy.

 

To wszystko prawda, ale to w dalszym ciągu jest cenzura.

 

Upiera się więc Pan, że było to nieuczciwe?

 

A jak można nazwać „uczciwością” wprowadzanie w błąd odbiorcy? Oczywiście niektórzy mogli nie być świadomi tego, jakie skutki wywołuje ich działanie. Przy ocenie moralnej taka świadomość gra dużą rolę. Zakładam, że część osób mogła być faktycznie nieświadoma w czym bierze udział decydując się pisać w oficjalnych pismach. Ale sądzę też, że nie brakowało i takich, którzy doskonale wiedzieli, w co się angażują.

 

Czy obecnie media nadal cenzurują?

 

Bez wątpienia! Likwidacja cenzury w 1990 roku to – trzymając się analogii z górą lodową – jedynie odcięcie wierzchołka. Zostały bowiem kadry, nienaruszone media. Ich działalność cały czas trwa.

 

Ma Pan na myśli głównie autocenzurę pracowników mediów, czy jakąś formę cenzury odgórnej?

 

Raczej autocenzurę. Zależność od pracodawcy zawsze uruchamia pewien instynkt samozachowawczy, dyktujący jak należy się zachować. Po 1989 roku cenzurę stosowały nie tylko te media, które przetrwały upadek PRL, jak „Polityka”, „Rzeczpospolita”, ale również komercyjne, które utworzone w niemałej mierze dzięki związkom z wpływowymi ludźmi PRL. Zmieniło się naturalnie kryterium stosowania cenzury, dostosowane do innych przecież realiów i warunków ustrojowych.

 

Głównym bowiem powodem, dla którego stosuje się cenzurę, jest to, że się ma coś do ukrycia. Włodarze wielu dużych mediów w Polsce mają sporo do ukrycia jeśli chodzi o ich przeszłość i rolę w systemie komunistycznym a nierzadko czyny kryminalne związane z uwłaszczaniem się po Okrągłym Stole.

 

No dobrze, ale przychodzą nowe pokolenia, nie mające już nic do ukrycia.

 

Przecież wszystkie kluczowe stanowiska są w rękach tych osób, o których mówiłem. To oni zatrudniają również młodych pracowników, a ci są w oczywisty sposób uzależnieni od swoich mocodawców. Ale tego już chyba nie muszę Panu opowiadać.

 

 

Rozmawiał: Krzysztof Gędłek

 

 

Tomasz Strzyżewski, Wielka księga cenzury PRL w dokumentach, wyd. Prohibita, Warszawa 2015.

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie