11 września 2019

Brexit: ulica i zagranica po angielsku

(źródło: pixabay.com)

Cóż to był za tydzień w Wielkiej Brytanii! Wszyscy oczekiwali wielkiej batalii w pierwszym tygodniu obrad parlamentu po wakacjach. Wszyscy wiedzieli, że teraz już obydwie strony idą na noże. Ale lawina wydarzeń, które nastąpiły przekroczyła wszelkie oczekiwania. Zmagania te zakończyły się, pozornie, zdecydowanym zwycięstwem przeciwników Brexitu. Ale pozory bywają złudne…

 

Ostre boje o parlament

Wesprzyj nas już teraz!

A więc po kolei. Powracający z wakacji parlament powitała wiadomość, iż premier Boris Johnson postanowił w drugim tygodniu września zamknąć obecną sesję parlamentu. Ruch ten, przedstawiony przez przeciwników wręcz jako zamach stanu, jest w gruncie rzeczy zupełnie standardowym działaniem. Nie oznacza rozwiązania parlamentu ani nowych wyborów, tylko stanowi swoisty „reset” dla parlamentu, zwykle stosowany dorocznie. Wygasają niedokończone ustawy, a rząd ma chwilę oddechu, aby przemyśleć dalsze plany. Następnie, po kilkunastu dniach, otwiera się nowa sesja parlamentu, gdzie monarcha przedstawia program rządowy w oficjalnym, uroczystym przemówieniu. Obecna sesja parlamentu trwa od 2017 roku, przez co jest najdłuższą od ponad 350 lat – jeszcze niedawno, opozycja domagała się właśnie tego co teraz zrobił premier. Mimo to, utrata kilkunastu dni obrad, do połowy października, rozgrzała nastroje do czerwoności w sytuacji, gdy to właśnie parlament chce uniknąć zbliżającego się z końcem października Brexitu.

 

Działania premiera opozycja zaskarżyła w sądzie, ale w pierwszych instancjach sprawa przegrała, co z resztą nie zaskakuje, gdyż zamknięcie sesji jest zwykłą prerogatywą premiera (choć kto wie co jeszcze wymyśli najwyższy sąd…). Przewidując taki wynik, opozycja zagrała va banque aby przepchnąć ustawę zobowiązującą premiera do wystosowania do Unii Europejskiej prośby o opóźnienie terminu wyjścia z Unii do 31 stycznia 2020 r., jeżeli do 19 października nadal nie będzie zatwierdzonej przez parlament umowy regulującej wyjście. Ustawa opozycji, przegłosowana dzięki wyjątkowemu zjednoczeniu Laburzystów, Liberałów szkockich Nacjonalistów oraz „rebelii” ponad dwudziestu posłów Konserwatystów, nie tylko zmusza premiera do wystosowania takiej prośby, ale dokładnie podaje jak ta prośba ma wyglądać. Więcej: zobowiązuje premiera do natychmiastowego zatwierdzenia nowego terminu, jeśli Unia wyrazi zgodę.

 

A więc, szach, mat! Skoro nie ma szans na uregulowanie wyjścia, to Wielka Brytania zostaje w Unii co najmniej do stycznia – a być może ad calendas Graecas, bo przecież z końcem stycznia, cały cyrk się może powtórzyć. Jest to poważna porażka. Nic dziwnego, że Johnson zagroził partyjnym buntownikom wyrzuceniem z partii, jeśli poprą ten wniosek. Nie pomogło: Konserwatyści nie tylko przegrali głosowanie, ale też na własne życzenie pozbyli się ponad dwudziestu posłów – w tym nawet, ku teatralnej wręcz zgrozie posłów i dziennikarzy, wnuka Winstona Churchilla. Rząd, który już wcześniej miał większość zaledwie jednego głosu, teraz stał się zupełnie bezsilny.

 

I tu nastąpił kolejny absurd. Premier Johnson, nie mogąc sprawować skutecznie rządów w mniejszościowej konfiguracji, natychmiast zaproponował nowe wybory, i to na połowę października, tak aby to zwycięzca mógł zadecydować o terminie Brexitu. A opozycja, jeszcze dzień wcześniej domagająca się wyborów… kategorycznie odmówiła poparcia wniosku o rozwiązanie parlamentu. Komentatorzy zgodnie deklarują, że Johnson nie przemyślał swoich działań, zapędził się w kozi róg, gdyż to opozycja ma faktyczną władzę, ale Johnson ponosi odium odpowiedzialności.

 

A jednak Johnson kategorycznie odrzuca zatwierdzoną już oficjalnie ustawę parlamentu. Zastrzegając się, że owszem, rząd zawsze działa zgodnie z ustawami, dodaje, że osobiście, wolałby „leżeć martwy w rowie” niż prosić o odroczenie Brexitu. Tymczasem, już w tym tygodniu, w poniedziałek, parlament po raz drugi odrzucił propozycję nowych wyborów, a z końcem dnia, zgodnie z zapowiedziami – rząd zamknął sesję parlamentu.

 

Cisza na morzu… i co dalej?

Do 14 października – względna cisza w parlamencie (chyba że sąd najwyższy…). Przez ten miesiąc spokoju na domowym froncie, Johnson może podjąć ostatnią desperacką próbę wynegocjowania nowe umowy z Unią, która jednak wciąż zapewnia, że żadnych ustępstw nie będzie. A więc – ten spokój to nie koniec sztormu, a zaledwie oko cyklonu, po którym sztorm powróci. Sztorm, w którym sytuacja zwolenników Brexitu wydaje się trudniejsza niż kiedykolwiek. Ale…

 

Zauważmy parę szczegółów. Po pierwsze – wcale nie jest pewne, że Unia zgodzi się znów odroczyć Brexit. Co prawda, ogłoszone niedawno francuskie veto jest raczej tylko grą pozorów, bo Francja raczej nie stanie sama przeciw reszcie Unii, raczej (raczej, raczej… a gdzie pewność?) tylko wykorzysta okazję na swoją korzyść. Ale Francja sygnalizuje też szersze nastroje unijnej wierchuszki. Unia rozumie to, czego starają się nie mówić przeciwnicy Brexitu, mianowicie iż w dalszym ciągu nie ma żadnego planu czy wizji „skasowania” Brexitu. W dalszym ciągu przegrana strona w referendum może tylko grać na zwłokę, blokować, i powtarzać coraz mniej przekonywujące frazesy o tym jak to naprawdę szanują wolę elektoratu.

 

Nie widać wyjścia z wyjścia. Toteż przyjdzie moment, gdy Francja i Niemcy uznają, że koszty przedłużającego się kryzysu przeważają nad kosztami Brexitu bez umowy. Wtedy znów dojdą do głosu unijni biurokraci, dla których, pamiętajmy, celem jest pokazowe ukaranie Brytyjczyków za opuszczenie Unii. To wszystko to jednak pieśń przyszłości – na razie, należy sądzić, po odegraniu teatrzyku, ostatecznie Unia przypieczętuje odroczenie. Chyba że… jak ostatnio zauważono, odroczenie Brexitu oznacza konieczność mianowania brytyjskiego eurokomisarza, bez którego nowa Komisja Europejska nie będzie mogła się legalnie ukonstytuować – i którego nie można mianować bez współpracy brytyjskiego rządu. Czy Unia będzie chciała ryzykować częściowy paraliż swoich instytucji, aby podpierać brytyjskich remainerów bez pomysłu na przyszłość?

 

Wracając do Brytyjczyków, trzeba zauważyć osobliwy spektakl, jakim jest kategoryczna odmowa poparcia wniosku o nowe wybory ze strony opozycji. Od kiedy to opozycja rezygnuje z szansy na zdobycie władzy? Były premier laburzysta Tony Blair nawet ostrzegł obecnego lidera opozycji, Jeremy’ego Corbyna, że wybory to pułapka – że Johnson chce wykorzystać niepopularność opozycji, aby przeforsować Brexit.

 

Zgadza się. To była pułapka. Ale omijając ją, Corbyn pokazał dramatyczną słabość swojej pozycji. Przeciwnicy Brexitu mogą, owszem, działać obstrukcyjnie w parlamencie. Jednak ani oni sami, ani ich postulaty, nie znajdują większościowego poparcia w elektoracie. Przez cały ostatni tydzień, sondaże pokazywały rzecz zdumiewającą – im bardziej Konserwatyści dostawali baty w parlamencie, im bardziej prasa mówiła o porażce Johnsona i głupocie jego działań… tym bardziej wzrastało poparcie dla Konserwatystów w sondażach. Niektóre sondażownie, analizując obecne wyniki, szacowały, iż gdyby wybory miały teraz miejsce, to Konserwatyści, pomimo tego, że sami pozbawili się dwudziestu-paru znanych posłów… być może wygraliby wybory przygniatającą przewagą ponad 90 posłów. Oczywiście, kampania wyborcza to zawsze niespodzianki i wszystko może się zdarzyć – jednak na ten moment, perspektywa kampanii przeraża przeciwników Brexitu.

 

Ostateczne pytanie jest więc takie: jak długo opozycja będzie w stanie odraczać wybory? Premier Johnson w dalszym ciągu może po prostu zrezygnować z urzędu. Czy wówczas Liberalni Demokraci wbrew wcześniejszym deklaracjom poprą rząd Corbyna i Partii Pracy? Choćby się udało wyłonić nowy rząd, wybory będą nieuniknione – i to jeszcze w tym roku. I co z tego, jeśli nawet uda się wymusić odroczenie Brexitu do stycznia, jeśli konsekwencją będzie parlamentarne przesilenie na rzecz Brexitu?

 

Prognozy, prognozy – ile z napisanych tu słów zdezaktualizuje się kolejnymi zaskakującymi zwrotami sytuacji? Brexit wywrócił do góry nogami brytyjską politykę. Z każdym dniem rysowały się coraz to nowe linie podziału. Jednakże chaos, który widzimy jest, w pewnym sensie, zdrowym symptomem. Oto bowiem naród próbuje utrzymać swoje elity w ryzach. Ale jaka jest cena tego kryzysu? Warto spojrzeć wstecz, zastanowić się jak do tego wszystkiego doszło. Są to bowiem ważne lekcje dla Polski i Polaków.

 

Jak do tego doszło?

No właśnie. Było referendum. Wszyscy zgodzili się uszanować jego wyniki. Trzy lata później, Wielka Brytania nadal nie opuściła Unii. Przez te trzy lata, ci którzy przegrali w referendum, nie tylko nie zaakceptowali nowej sytuacji, ale zapiekli się w gniewie i otwartej nienawiści. Już nawet ludzie po ich stronie barykady co rusz bezskutecznie alarmują, że jawna pogarda dla zwolenników Brexitu nie jest skuteczną metodą perswazji – a mimo to, trwa festiwal pogardy, obrzydzania, i ośmieszania zarówno wyborców, którzy popierali Brexit, jak i polityków, którzy realizują ich wolę. Johnson zawsze był uważany za klauna, ale sympatycznego – teraz robi się z niego idiotę, a komentatorzy wyolbrzymiają każdą jego prawdziwą czy urojoną wpadkę. Dominic Cummings, „mózg” stojący za kampanią referendalną a obecnie doradca Johnsona jest prezentowany jako mroczna siła… chyba że akurat prezentuje się go jako pijaka który napada na lidera opozycji „cuchnąc” alkoholem.

 

Ba. O samym referendum nakręcono film fabularny (Brexit: The Uncivil War), który niedwuznacznie sugeruje, że referendum zwyciężono dzięki oszustwom i nieczystym gierkom. Francuska firma Ubisoft tworzy grę komputerową (Watch Dogs: Legion) osadzoną w post-Brexitowej przyszłości, gdzie na wyspie rządzi dyktatura…

 

Brzmi znajomo? Sytuacja w Wielkiej Brytanii pod wieloma względami przypomina reakcje na zwycięstwo Prawa i Sprawiedliwości w wyborach 2015 r. – z tym tylko zastrzeżeniem, że Brexit to realna zmiana, podczas gdy rządy PiSu… no, nie o tym tu mowa. Opozycja w Wielkiej Brytanii uruchomiła protokół „ulica i zagranica” – ale na skali dla nas w Polsce jeszcze nieznanej. W Polsce przez trzy lata po wyborach intensywność opozycji stopniowo słabła – gdzie dziś „obrońcy” konstytucji? Gdzie próby sejmowych „puczów”? Nawet na poziomie resortów ministerialnych, wydaje się, że niegdyś intensywna opozycja kasty urzędniczej przycichła. PiS nigdy nie musiał pacyfikować ulicy – czyniąc ustępstwa w niektórych sprawach, partia mogła sobie pozwolić na ignorowanie większości protestów. Podobnie z zagranicą: na nic skargi europosłów opozycji, na nic interwencje Komisji Europejskiej. Wystarczyło grać na przeczekanie sprzeciwu.

 

W Polsce to było możliwe, gdyż PiS dla Unii nie jest zagrożeniem: są trochę krnąbrni, ale ostatecznie robią co im się każe. Zwalcza się ich dla zasady, ale jest to raczej czepialstwo w drobnych sprawach. Co innego, gdyby chodziło nie o drobiazgi, ale o jakąś jedną sprawę wielkiej wagi: a tak jest w Wielkiej Brytanii. Stąd nieustępliwość Unii w negocjacjach: jeśli Wielka Brytania chce wyjść polubownie, to musi złożyć hołd lenny, tracąc wszelkie przywileje, ale zachowując obowiązki członkostwa. A jeśli chciałaby wyjść bez umowy? Przeciwko temu celowi od początku bardzo sprawnie działała ulica oraz kasta urzędnicza, jawnie wręcz kolaborując z Unią.

 

„Strategia” negocjacyjna premier May polegała na bezustannych kapitulacjach w negocjacjach, biadoleniu o własnym nieprzygotowaniu i ostrzeganiu o katastrofie, która z tego nieprzygotowania wyniknie, jeśli wszyscy nie zgodzą się na „wynegocjowane” warunki. Kiedyś w przyszłości, historycy na podstawie archiwów ocenią czy była to tylko głupota, czy May potajemnie działała przeciw własnemu państwu. Tymczasem jednak, pewne jest, że niezależnie od niej samej, tak właśnie działali podlegli jej urzędnicy. Celowo stosowano obstrukcję wobec (nielicznych z resztą) rządowych prób przygotowania kraju na wypadek wyjścia bez umowy. Na każdym etapie też pojawiały się wycieki – dziwnym trafem, ujawniając tylko informacje szkodzące Brytyjczykom w negocjacjach. Celowo też kłamano w oficjalnych rządowych raportach gospodarczych, przed i po referendum, wyolbrzymiając „katastrofalne” skutki Brexitu, a media wręcz ubolewały, gdy przewidywane katastrofy się nie spełniały.

 

Jednocześnie za kulisami, podejmowano rozmaite kroki, aby wzmacniać zwolenników Unii w dwóch głównych partiach, obu skrajnie podzielonych w tej materii. Władza wymaga względnej jednomyślności, więc siłą rzeczy, wewnętrzne podziały dotychczas wywoływały więcej kryzysów w partii rządzącej. Nigdy wcześniej nie zdarzyło się, aby aż tak wielu posłów partii rządzącej opuściło jej szeregi, i to wbrew woli swoich własnych wyborców, co przecież w ordynacji jednomandatowej jest zwykle politycznym samobójstwem. A przecież nawet w ostatnich dniach, ujawniono, iż posłowie opozycji po cichu kontaktowali się z rządami innych państw Unii, uzgadniając z nimi swoje działania. W konsekwencji, Unia nigdy nie musiała poważnie negocjować, bo wiedziała, że w Wielkiej Brytanii jest mocne stronnictwo aktywnie działające ku osłabieniu brytyjskiej pozycji negocjacyjnej.

 

Z pewnością Unia nie przejmowała się tym, iż jej działania rozbijają nawet nie samą partię rządzącą, ale cały wręcz system rządów Wielkiej Brytanii poprzez naruszanie kolejnych zwyczajów, tradycji i standardów władzy parlamentarniej. Z pewnością Unia też nie przejmuje się tym, że chaos w Anglii zachęca Szkotów do kolejnej próby referendum niepodległościowego. Czy Francja zmartwiłaby się z perspektywy odnowienia swego tradycyjnego sojuszu szkockiego? Tym bardziej Unia nie przejmuje się tym, iż jej postawa w sprawie granicy północnoirlandzkiej skłania niektórych polityków irlandzkich do domagania się, aby Wielka Brytania przeprowadziła referendum w Północnej Irlandii, powołując się na warunki traktatu pokojowego sprzed dwudziestu laty. Choć wydaje się mało prawdopodobne, iż północ z własnej woli oderwie się od Wielkiej Brytanii, to przecież gra jest warta świeczki. Czy zaszkodzi bowiem wzmocnić unijną Irlandię kosztem nie-unijnej Wielkiej Brytanii?

 

Co by było, gdyby Polska…

Ulica i zagranica. Dzięki tym działaniom, Unia już teraz, niezależnie od wyniku Brexitu, osiągnęła swój główny cel: w oczach innych państw Unii, Brexit nie jest sukcesem, ale trzyletnią katastrofą, tym gorszą, że odgrywającą się w zwolnionym tempie. Rządzący w innych państwach zobaczyli, gdzie i jak skończył premier Cameron i jego następczyni. Widzą jak atakowany jest Johnson. Po co ryzykować własną przyszłość w jakimś tam referendum – tylko dlatego że chcą tego doły partyjne? Doły partyjne zawsze można wyrzucić, a nawet jeśli nie… polityk, który utraci władzę walcząc dla imperium, zawsze może liczyć na jakąś ciepłą posadkę na osłodę. Czy nie tak było z Donaldem Tuskiem? Niezależnie więc od sentymentów narodowych, długo jeszcze nie zdarzy się inne państwo, gdzie partia rządząca odważyłaby się pisnąć o referendum. Najbardziej nawet euro-sceptyczne partie będą na każdym kroku przypominać, że wbrew pozorom, one kochają Unię…

 

Czy Brexit – jeśli w końcu nastąpi – będzie sukcesem dla Wielkiej Brytanii? Są ku temu mocne przesłanki. Wyzwoleni spod kurateli unijnej Brytyjczycy mogą z łatwością odbudować więzi gospodarcze z ogromną rzeszą anglojęzycznych krajów świata – pamiętajmy, że do tego grona zaliczają się nawet Indie. Gospodarcze argumenty zwolenników Brexitu zawsze były przekonywujące, nawet jeśli istotnym zastrzeżeniem jest to, iż sukces ten mógłby z łatwością zostać zaprzepaszczony, jeśli do władzy doszliby unijni pogrobowcy, dążący do utrzymania unii celnej z Europą.

 

Tak czy inaczej, zanim ten sukces dojrzeje i stanie się widoczny dla wszystkich, upłynie wiele lat. Do tego czasu, Brexit będzie postrzegany przez Europejczyków i niemałą część Brytyjczyków jako absolutna katastrofa. Tak ukształtowano opinię publiczną, do tego również skutecznie przekonano klasy rządzące Europy. Wszyscy też widzą, że jeśli Wielka Brytania – państwo o globalnym zasięgu i wielkich możliwościach handlowych – niemal skapitulowała pod presją, to co dopiero byłoby w przypadku mniej fortunnych państw? Pal licho, gdyby wyspiarska Irlandia poszła w ślady za sąsiadem, ale Polska czy Węgry, państwa, które nie mogą opuścić Unii bez pozostawienia paskudnej dziury w strefie Schengen? Warunki jakie by nam przedstawiono byłyby zaporowe, porażające. Presja pod jaką znalazłby się nasz system polityczny – i bez tego, skorumpowany i podatny na zewnętrzne wpływy – byłaby możliwa do wytrzymania tylko przy największej mobilizacji narodu. Być może w Polsce nie obyłoby się bez użycia broni do tłumienia demonstracji. To zaś, być może, poskutkowałoby uruchomieniem słynnej ustawy o „bratniej pomocy.”

 

Czy należy więc się pożegnać z perspektywą wyjścia Polski z coraz bardziej opresyjnej wobec nas Unii? Bynajmniej. Należy jednak patrzeć trzeźwo w przyszłość i gruntownie przeanalizować przypadek brytyjski. Warto dokładnie i uważnie zapoznać się z historiami członków Partii Konserwatywnej którzy doprowadzili do referendum drogą dwudziestoletniego „długiego marszu” przez partyjne instytucje, i uczyć się z ich sukcesów. Warto też dokładnie przeanalizować trzyletnią burzę post-referendalną która prawie rzuciła ich na kolana – być może jeszcze to zrobi – i zastanowić się co oni zaniedbali, że znaleźli się w tej sytuacji już po zwycięstwie. Bez odpowiedniego, wieloletniego przygotowania gruntu, jedyna szansa na Polexit nastąpiłaby w przypadku jakiejś nieprzewidywalnej katastrofy politycznej na skalę upadku Związku Radzieckiego.

 

Jakub Majewski

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie