27 października 2017

Niebiańska Jerozolima. Co o niej wiemy?

(By Kimon Berlin, user:Gribeco [GFDL (http://www.gnu.org/copyleft/fdl.html), CC-BY-SA-3.0 (http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/) or CC BY-SA 2.5-2.0-1.0 (https://creativecommons.org/licenses/by-sa/2.5-2.0-1.0)], via Wikimedia Commons)

W swojej wizji nieba św. Jan Bosko ujrzał swego ucznia, św. Dominika  Savio. Spytał go, czy mógłby zobaczyć choć odrobinę tego nadprzyrodzonego światła. Uczeń odrzekł: „Nikt go nie może ujrzeć, dopóki nie zobaczy Boga takim, jakim jest. Najsłabszy promień tego światła natychmiast uśmierciłby, gdyż ludzkie zmysły nie są wystarczająco mocne, by je znieść”. Pismo Święte opisuje niebo jako Święte Miasto zbudowane z drogocennych kamieni, którego światłem jest sam Bóg, Baranek bez skazy.

 

Niebiańska Jerozolima

Wesprzyj nas już teraz!

Gdy orle oczy świętego Jana przeszywają niebiosa, opisuje niebiańską Jerozolimę niezrównanym językiem, pełnym poezji i piękna.

 

I ujrzałem niebo nowe i ziemię nową, bo pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły, i morza już nie ma. I Miasto Święte – Jeruzalem Nowe ujrzałem zstępujące z nieba od Boga, przystrojone jak oblubienica zdobna w klejnoty dla swego męża. I usłyszałem donośny głos mówiący od tronu: „Oto przybytek Boga z ludźmi: i zamieszka wraz z nimi, i będą oni Jego ludem, a On będzie BOGIEM Z NIMI. I otrze z ich oczu wszelką łzę, a śmierci już nie będzie. Ani żałoby, ni krzyku, ni trudu już nie będzie, bo pierwsze rzeczy przeminęły”.

 

I rzekł Zasiadający na tronie: „Oto czynię wszystko nowe”. I mówi: „Napisz: Słowa te wiarygodne są i prawdziwe”. I rzekł mi: „Stało się. Ja jestem Alfa i Omega, Początek i Koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia. Zwycięzca to odziedziczy, i będą mu Bogiem, a on będzie Mi synem. A dla tchórzów, niewiernych obmierzłych, zabójców, rozpustników, guślarzy, bałwochwalców i wszelkich kłamców udział w jeziorze gorejącym ogniem i siarką. To jest śmierć druga”.

 

I uniósł mnie w zachwyceniu na górę wielką i wyniosłą, i ukazał mi Miasto Święte – Jeruzalem, zstępujące  z nieba od Boga, mające chwałę Boga. Źródło jego światła podobne do kamienia drogocennego, jakby do jaspisu o przejrzystości kryształu: Miało ono mur wielki i wysoki, miało dwanaście bram, a na bramach – dwunastu aniołów i wypisane imiona, które są imionami dwunastu szczepów synów Izraela. Od wschodu trzy bramy i od północy trzy bramy, i od południa trzy bramy, i od zachodu trzy bramy.

 

A mur Miasta ma dwanaście imion dwunastu Apostołów Baranka. (…) A mur jego jest zbudowany z jaspisu – to szczere złoto do szkła czystego podobne. A warstwy fundamentu pod murem Miasta zdobne są wszelakim drogim kamieniem: warstwa pierwsza – jaspis, druga – szafir, trzecia – chalcedon, czwarta – szmaragd, piąta – sardoniks, szósta – krwawnik, siódma – chryzolit, ósma – beryl, dziewiąta – topaz, dziesiąta – chryzopraz, jedenasta – hiacynt, dwunasta – ametyst. A dwanaście bram – to dwanaście pereł: każda z bram była z jednej perły. I rynek Miasta – to czyste złoto, jak szkło przezroczyste.

 

A świątyni w nim nie dojrzałem: bo jego świątynią jest Pan Bóg wszechmogący oraz Baranek. I miastu nie trzeba słońca ni księżyca, by mu świeciły, bo chwała Boga je oświetliła, a jego lampą – Baranek. I w jego świetle będą chodziły narody, i wniosą do niego królowie ziemi swój przepych. A za dnia bramy jego nie będą zamknięte, bo już nie będzie tam nocy. I wniosą do niego przepych i skarby narodów. A nic nieczystego do niego nie wejdzie, ani ten, co popełnia ohydę i kłamstwo, lecz tylko zapisani w księdze życia Baranka.

 

I ukazał mi rzekę wody życia, lśniącą jak kryształ, wypływającą z tronu Baranka i Baranka. Pomiędzy rynkiem Miasta a rzeką po obu brzegach, drzewo życia rodzące dwanaście owoców – wydające swój owoc każdego miesiąca – a liście drzewa służą do leczenia narodów. Nic godnego klątwy już nie będzie. I będzie w nim tron Boga i Baranka, a słudzy Jego będą Mu cześć oddawali. I będą oglądać Jego oblicze, a imię Jego – na ich czołach. I już nocy nie będzie. A nie potrzeba im światła lampy ani światła słońca, bo Pan Bóg będzie świecił nad nimi i będą królować na wieki wieków.

 

Błogosławieni, którzy płuczą swe szaty, aby władza nad drzewem życia do nich należała i aby bramami wchodzili do Miasta. Na zewnątrz są psy, guślarze, rozpustnicy, zabójcy, bałwochwalcy i każdy, kto kłamstwo kocha i nim żyje (Ap 21,1-27; 22,1-4; 22,14-15).

 

Wizje świętego Jana Bosko

Przeciwnie do pierwszych chrześcijan współczesny człowiek (i chrześcijanin) rzadko myśli o niebie. W istocie od rewolucji francuskiej do naszych czasów temat ten jest niestety lekceważony. Stąd wielką korzyść przyniesie nam lektura dwóch wizji nieba jednego z najpopularniejszych na świecie świętych – świętego Jana Bosko (1815-1888), który był apostołem młodych i założycielem Towarzystwa św. Franciszka Salezego oraz Córek Maryi Wspomożycielki. Jego życie pełne było nadprzyrodzonych interwencji.

 

Mama Małgorzata

Jak dobrze wiadomo matka św. Jana Bosko odegrała ważną rolę w jego formacji i była olbrzymim wsparciem jego dzieła. Stąd każdy z czułością nazywał ją mamą Małgorzatą.

Po swojej śmierci mama Małgorzata zjawiła się świętemu Janowi Bosko. Opisał tę wizję w swoich autobiograficznych zapiskach:

 

W sierpniu 1860 roku na przykład śnił, że spotkał ją obok sanktuarium Matki Bożej Pocieszenia, przy murze okalającym klasztor św. Anny na rogu ulicy, gdy wracał do Oratorium z Convitto Ecclesiatico. Wyglądała pięknie.

 

– Co? Naprawdę tu jesteś? – spytał Jan Bosko. – Nie umarłaś?

– Umarłam, ale żyję – odpowiedziała Małgorzata.

– Czy jesteś szczęśliwa?

– Bardzo szczęśliwa.

 

Po kilku kolejnych pytaniach Don Bosko spytał ją, czy poszła prosto do nieba. Małgorzata zaprzeczyła. Wtedy spytał ją, czy kilku chłopców – których imiona wspomniał – są w niebie i otrzymał odpowiedź twierdzącą.

 

– Powiedz mi, proszę – kontynuował Bosko – czym cieszysz się w niebie?

– Nie potrafię ci tego wytłumaczyć.

– Daj mi chociaż jakieś wyobrażenie swojego szczęścia; niech zobaczę jakiś przebłysk!

 

Mama Małgorzata wówczas pojawiła się promieniejąc majestatem i przybrana we wspaniałą szatę. Za nią stał duży chór i zaczęła śpiewać pieśń miłości do Boga, która była nieopisanie słodka i trafiała prosto do serca, napełniając je i porywając miłością. Brzmiała ona tak, jakby tysiące głosów i tysiące tonów – od najgłębszych basów po najwyższe soprany – połączyły się w mistrzowską całość, z delikatnością i harmonią tworzącą jeden pojedynczy głos, mimo różnorodności tonów i głosów, od głośnych po ledwo słyszalne. Jan Bosko był tak oczarowany tym melodyjnym śpiewem, że myślał, iż oszalał i nie potrafił już nic matce powiedzieć ani o nic ją zapytać. Kiedy mama Małgorzata skończyła śpiew, zwróciła się do niego:

 

– Będę czekać na ciebie. My dwoje musimy zawsze być razem.

Kiedy to powiedziała, znikła.

 

Święty Dominik Savio

Św. Jan Bosko miał inną wizję nieba w postaci snu, którą opowiedział swoim chłopcom podczas jednego z swych słynnych wieczornych „słówek”. W roku 1876 jego niedawno zmarły uczeń, św. Dominik Savio, zjawił mu się we śnie.

 

Jak wiecie, marzenia senne pojawiają się po zaśnięciu. A więc w godzinach nocnych 6 grudnia, gdy byłem w swoim pokoju – czy to czytając, czy to przechadzając się w tę i z powrotem, czy odpoczywając w łóżku – nie jestem pewien – zacząłem śnić.

 

Nagle wydało mi się, że stoję na małym wzniesieniu albo pagórku, na obrzeżu szerokiej równiny, która rozprzestrzeniała się tak daleko, że wzrok nie potrafił objąć jej granic, gubiących się w bezmiarze. Wszystko było błękitne, błękitne jak najspokojniejsze morze, choć to, co widziałem, nie było wodą. Przypominało wypolerowane na wysoki połysk, skrzące się szklane morze. Poniżej mnie, za mną i po obu stronach rozciągało się coś, co wyglądało jak brzeg morza.

 

Szerokie, imponujące aleje dzieliły równinę na wspaniałe ogrody o nieopisanym pięknie, każdy poznaczony zaroślami, trawnikami i kwietnikami o różnych kształtach i barwach. Żadne z kwiatów, jakie znamy, nie potrafiłyby dać wyobrażenia o tych kwiatach, chociaż było w nich jakieś podobieństwo. Sama trawa, kwiaty, drzewa, owoce – to wszystko było wyjątkowo i niezwykle piękne. Liście były ze złota, pnie i gałęzie z diamentów, a każdy najdrobniejszy szczegół harmonizował z tym bogactwem. Różne odmiany roślin były niezliczone. Każdy gatunek i każda pojedyncza roślina skrzyły się swoim własnym blaskiem.

 

Rozrzucone pośród tych ogrodów i ciągnące się po całej równinie widziałem niezliczone budynki, których architektura, wspaniałość, harmonia, majestat i rozmiar były tak wyjątkowe, że można było powiedzieć, iż wszelkie bogactwa ziemi nie wystarczyłyby, aby zbudować choćby jeden z nich. Gdybyż moi chłopcy mogli mieć jeden taki dom – powiedziałem sobie – jakże by go kochali, jakże szczęśliwi by byli i jaką radość sprawiałby im pobyt w nim! Takie myśli biegły mi po głowie, kiedy spoglądałem na zewnętrzne ściany tych budynków, ale o ileż wspanialszy musiał być ich wewnętrzny splendor!

 

Kiedy tak tam stałem, rozkoszując się wspaniałością tych ogrodów, nagle usłyszałem przesłodką muzykę – tak zachwycającą i czarującą melodię, że nigdy nie potrafiłbym jej odpowiednio opisać. W porównaniu z nią kompozycje ojca Cagliero i brata Dogliani trudno w ogóle nazwać muzyką. Grało sto tysięcy instrumentów, każdy o własnym dźwięku, tak wyjątkowo odmiennym od wszystkich pozostałych, a każdy możliwy dźwięk ożywiał powietrze wyraźnymi falami brzmień.

 

Mieszały się z nimi pieśni chórzystów. W tych ogrodach widziałem mnóstwo ludzi, którzy szczęśliwi miło spędzali czas, niektórzy śpiewając, inni grając, lecz każda nuta miała skutek tysiąca różnych instrumentów grających razem. W jednym i tym samy czasie, jeśli można sobie wyobrazić taką rzecz, można było słyszeć wszystkie nuty skali chromatycznej, od najniższych do najwyższych, a mimo to wszystkie w doskonałej harmonii. O tak! Nie mamy na ziemi nic, co można by porównać do tej symfonii!

 

Można było powiedzieć z wyrazu ich szczęśliwych twarzy, że śpiewakom nie tylko śpiew dawał największą przyjemność, ale także ogromną radość sprawiało im słuchanie innych. Im bardziej śpiewali, tym bardziej natarczywe stawało się ich pragnienie śpiewania. Im bardziej słuchali, tym bardziej rosła ich tęsknota za tym, by usłyszeć więcej…

 

Gdy tak słuchałem, zauroczony tym niebiańskim chórem, ujrzałem zbliżający się do mnie tłum chłopców. Wielu rozpoznałem jako tych, którzy byli w Oratorium i innych naszych szkołach, ale zdecydowana większość z nich była mi całkowicie nieznana. Ich niekończące się szeregi zbliżyły się, a na ich czele szedł Dominik Savio, za którym zaraz szedł ojciec Alasonatti, ojciec Chiali, ojciec Guilitto i wielu innych duchownych i księży, z których każdy prowadził drużynę młodzieńców…

 

Gdy zastęp chłopców zbliżył się na odległość jakichś ośmiu czy dziesięciu kroków ode mnie, zatrzymali się. Rozbłysło światło dużo jaśniejsze niż przedtem, muzyka urwała się i nad wszystkim zapanowała kompletna cisza. Wszystkich chłopców ogarniała przeogromna radość, a jej iskierki połyskiwały w ich oczach. Ich twarze promieniały szczęściem. Patrzyli na mnie i uśmiechali się do mnie bardzo miło, tak jakby chcieli mówić, ale nikt nie powiedział ani słowa.

 

Dominik Savio zrobił krok lub dwa naprzód i stanął tak blisko mnie, że gdybym wyciągnął rękę, z pewnością bym go dotknął. On także milczał i spoglądał na mnie z uśmiechem…

 

Wreszcie Dominik Savio się odezwał:

– Dlaczego tak stoisz milcząc, jakbyś niemal zasłabł? – spytał. – Czy nie należysz do tych, którzy kiedyś niczego się nie bali, nie dając się złamać oszczerstwu, prześladowaniom, wrogości, trudom i wszelkiego rodzaju niebezpieczeństwom? Gdzie ta odwaga? Powiedz coś!

 

Zmusiłem się do odpowiedzi i wyjąkałem:

– Nie wiem, co powiedzieć. Czy ty jesteś Dominik Savio?

– Tak, to ja. Już mnie nie poznajesz?

– Jak to się stało, że tu jesteś? – spytałem wciąż oszołomiony.

 

Savio odpowiedział z czułością:

– Przyszedłem, by z tobą porozmawiać. Tak często rozmawialiśmy ze sobą na ziemi! Czy nie pamiętasz, jak bardzo mnie kochałeś albo jak wiele oznak przyjaźni mi dawałeś i jak bardzo dla mnie byłeś życzliwy? I czy nie odwzajemniałem ciepła twojej miłości? Jakże bardzo ci ufałem! A więc, dlaczego tak oniemiałeś? Czemu drżysz? Dalej, zadaj mi parę pytań!

 

Zebrawszy się na odwagę, odpowiedziałem:

– Drżę, bo nie wiem, gdzie jestem.

– Jesteś w domu szczęścia – odpowiedział Savio – gdzie doświadcza się wszelkiej radości, wszelkiej rozkoszy.

– Czy to nagroda sprawiedliwych?

– Skądże! Tutaj nie cieszymy się nadprzyrodzonym szczęściem, ale jedynie przyrodzonym, choć znacznie spotęgowanym.

– Czy mógłbym zobaczyć odrobinę nadprzyrodzonego światła?

– Nikt go nie może ujrzeć, dopóki nie zobaczy Boga takim, jakim jest. Najsłabszy promień tego światła natychmiast uśmierciłby, gdyż ludzkie zmysły nie są wystarczająco mocne, by je znieść.

 

Tutaj kończy się sen o świętym Dominiku Savio, opowiadający o raju.

 

Luiz Sérgio Solimeo

 

Źródło: tfp.org

Tłum. Jan J. Franczak

 

 

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie

Udostępnij przez

Cel na 2024 rok

Skutecznie demaskujemy liberalną i antychrześcijańską hipokryzję. Wspieraj naszą misję!

mamy: 104 675 zł cel: 300 000 zł
35%
wybierz kwotę:
Wspieram