18 kwietnia 2019

Jakub Majewski: „centrum erotyki” naprzeciw X stacji Drogi Krzyżowej: Pan Jezus z szat obnażony

(Zdjęcie ilustracyjne. Źródło: pixabay.com)

Było to parę tygodni temu. Udałem się na Drogę Krzyżową ulicami mojego miasta. Docieramy do stacji dziesiątej. Pan Jezus z szat obnażony. Kłaniamy się Tobie… wstajemy. I wtedy zobaczyłem, gdzie jesteśmy: dziesięć metrów od szyldu… „centrum erotyki”. Trudno o dobitniejszy symbol naszych czasów.

 

Obnażenie Chrystusa z szat symbolizuje w jakiś sposób wszystkie grzechy bezwstydu jakie popełniamy – a obok, sklep nieprawości, nagabujący nas do udziału w takich właśnie grzechach. A przecież nikt nie planował tej drogi tak, aby właśnie tu znalazła się ta konkretna stacja. Wybrano ulice którymi przejdziemy, wyliczono co jaki czas trzeba zatrzymywać się, aby wszystkie stacje zmieściły się na trasie, i… tak „wyszło”. Tak: Bóg potrafi dawać czytelne znaki.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Jedno społeczeństwo – czy dwa równoległe?

Opisane wydarzenie ukazuje jak w soczewce narastające rozdwojenie jaźni naszego społeczeństwa. Z jednej strony, nadal – dzięki Bogu! – jesteśmy w jakiejś mierze katolickim narodem. Owszem, w tej katolickiej części narodu jest wielu grzeszników, nieraz żyjących w fatalnym stanie duchowym, ale zachowujących jednak świadomość, że to co robią jest złe. Z drugiej jednak strony, istnieje też część społeczeństwa stojąca już jawnie w opozycji nie tylko do Kościoła, ale do wszelkich tradycyjnych chrześcijańskich wartości. Dla nich to właśnie „centrum erotyki” czy parady zboczeń są symbolem postępu cywilizacyjnego, a Droga Krzyżowa ulicami miasta – żenującym pokazem zacofania. Podczas wspomnianej drogi nie raz widziałem w oknach gapiów wyraźnie… rozbawionych wspomnieniem męki Chrystusa.

 

To już nie jest tylko „panu Bogu świeczkę a diabłu ogarek”. Taka forma hipokryzji wymaga, aby jednak na jakimś poziomie uznawać Boga i wartości chrześcijańskie, które od Niego pochodzą. A tego w tej drugiej grupie stopniowo ubywa. Staliśmy się właściwie dwoma odrębnymi społeczeństwami. Jeszcze żyjemy obok siebie w umiarkowanym pokoju, ale nawet to przychodzi coraz trudniej. Dawniej wartości chrześcijańskie były uznawane za wartości powszechne, ogólnoludzkie, afirmowane również przez ateistów. Obecnie zaś widzimy jak na ekstremach społeczeństwa antychrześcijańskiego odrzuca się stopniowo coraz to kolejne tradycyjne wartości, zastępując je anty-wartościami.

 

Piszę „na ekstremach”, ale postępująca polaryzacja sprawia, że ekstrema powiększają się kosztem środka. Ten proces jednak nie jest symetryczny: widać na każdym kroku, że strona katolicka słabnie w porównaniu z tymi, którzy jawnie już określają się wrogami Kościoła. Letni katolicy czasem się nawracają, częściej jednak zasilają tą wielką grupę społeczną, która jeszcze, póki co, stoi okrakiem na środku – bezobjawowi ale-chrześcijanie, którzy przyznają się do wiary, ale jej nie praktykują. Ale ta grupa jest tymczasowa, to jest jedno pokolenie: bo kim będą dzieci tych, którzy nie praktykując wiary, nie potrafią jej przekazywać?

 

Dom skłócony się nie ostoi

To wszystko żadna nowość. Sam Chrystus wszak przypominał nam, iż „Nikt nie może dwom panom służyć. Bo albo jednego będzie nienawidził, a drugiego będzie miłował; albo z jednym będzie trzymał, a drugim wzgardzi” (Mt 6: 24). Przestrzegał również: „Każde królestwo, wewnętrznie skłócone, pustoszeje. I żadne miasto ani dom, wewnętrznie skłócony, się nie ostoi” (Mt 12: 25).

 

Dom skłócony się nie ostoi. Te znamienne słowa z Ewangelii zacytował w roku 1858 Abraham Lincoln w płomiennej mowie, która miała wynieść go na urząd prezydenta. Lincoln mówił, iż Stany Zjednoczone nie mogą trwać, tolerując istnienie obok siebie społeczeństwa niewolniczego i drugiego, odrzucającego niewolnictwo. Że kraj musi, wcześniej czy później, stać się w pełni albo jednym, albo drugim. I choć nie mówił wprost o wojnie, to właśnie jego wybór na prezydenta wywołał krwawą wojnę domową między Północą a Południem i faktyczne zniszczenie Południa jako społeczeństwa. Stało się tak, gdyż słabnące w arytmetyce sił Południe rozumiało zasadniczą prawdę słów Lincolna i zrozumiało, że ich ostatnią szansą na ocalenie było wyprowadzenie się z tegoż skłóconego domu.

 

Było więc dokładnie tak, jak dzisiaj jest u nas: jedna strona słabnie, druga się umacnia. Stopniowo zanika środek. Strona umacniająca się jednocześnie podlega ekstremizacji, podczas gdy druga, słabnąca strona, okazuje coraz więcej uległości, wyrażającej się w idei dajcie nam po prostu żyć.

 

Wiem, że dla katolików niesmaczne może być przyrównywanie nas do Południa, które – jakkolwiek bardziej rycerskie i w pewnym sensie bliższe tradycji, jednak walczyło przede wszystkim w obronie odrażającego dla nas niewolnictwa. Ale nie o to chodzi, aby porównywać moralne racje, tylko mechanizmy tamtych i dzisiejszych podziałów. I tu rzecz znamienna: zanim doszło do wojny, przez wiele lat w sporze tych dwóch społeczeństw Południe walczyło na arenie politycznej nie o narzucenie swoich racji, ale jedynie o utrzymanie obowiązującego… kompromisu. Północ tymczasem dopuszczała kompromis tak długo, jak długo nie miała możliwości narzucić swoich poglądów. Czyż to nie brzmi znajomo? Ileż to jest spraw w polskiej polityce, które obecnie stoją na poziomie kompromisu? I czy nie jest tak, że w prawie każdej takiej sytuacji to katolicy bronią kompromisu, który chcą obalić ich przeciwnicy? Taka bierna obrona kompromisów bezustannie osłabia katolików jako siłę polityczną. Mówiąc obrazowo, łatwiej dziś wyobrazić sobie, iż w przyszłości zakazana zostanie Droga Krzyżowa na ulicach, niż to „centrum erotyki” obok którego przechodziła – o rozmaitych „paradach” nie wspominając!

 

Czy nastąpi konfrontacja?

Gdy patrzymy szerzej na świat widzimy, że ostra polaryzacja pomiędzy tradycją a jej wrogami narasta właściwie wszędzie, gdzie trwa chrześcijaństwo. Podpalenia kościołów we Francji są częścią tej samej niewypowiedzianej wojny, co narastająca cenzura chrześcijan i szerzej pojętych konserwatystów przez giganty internetowe. Elementem tej wojny jest też pożar katedry Notre Dame – bo nawet jeśli ostateczną przyczyną był wypadek, to źródłem wypadku były lata celowych zaniedbań i skąpienia funduszy na utrzymanie tego i wielu innych kościołów za które wszak, od czasów nacjonalizacji 1905 roku, odpowiedzialne są antykatolickie rządy Francji. Podobnie, elementem tej wojny są te rozmaite pozwy sądowe – ostatnio również w Polsce – wymuszające uczestnictwo chrześcijańskich biznesów w drukowaniu homoseksualnej propagandy, a katolickich lekarzy i położnych w aborcji. Znak czasu: jak kiedyś Południe, tak katolicy dziś ograniczają się do defensywnego i ugodowego: po prostu dajcie nam żyć.

 

To również ta wielka polaryzacja sprawia, iż tam, gdzie w polityce choćby na moment zwyciężyły nawet tylko lekko bardziej konserwatywne głosy, obrońcy demokracji natychmiast podejmują działania pozasystemowe. Tak jest w Stanach za czasów Trumpa, w Wielkiej Brytanii od czasu referendum brexitowego, w Polsce od ostatnich wyborów.

 

Można by pomyśleć, że konfrontacja jest nieunikniona. Że wcześniej czy później przyjdzie dla nas rok 1861. Ale niekoniecznie. Konfrontacja, jakkolwiek straszna by nie była, oznaczałaby bowiem podjęcie walki, a ta wymaga wolę walki. Południe tą wolę walki miało: ale czy można ją znaleźć dziś u nas? Jesteśmy rozbrojeni nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim duchowo. Owszem, robimy jeszcze co możemy w sferze prawnej czy legislacyjnej. Ale i tu, i tu, co rusz odkrywamy, że ci, którzy twierdzą, iż bronią naszych interesów, nie chcą o nie realnie walczyć, a jedynie utrzymać w miejscu kompromisy, te same kompromisy, które stworzyły idealne warunki pod rozkład katolickiego społeczeństwa. Co będzie, gdy kiedyś zabraknie kompromisów?

 

Si vis pacem, para bellum. Pragniesz pokoju – szykuj się do wojny. Swego czasu, Południe przez ponad trzydzieści lat zaniedbywało tę zasadę, odrzucając możliwość walki o swoje interesy aż do chwili, gdy walka ta stała się nie tylko nieunikniona, ale też nieuniknienie przegrana. Podobnie w Polsce: od trzydziestu już lat po upadku komunizmu katolikom wmawia się, że nie wolno im nawet myśleć o walce w obronie swoich wartości i interesów – o rozszerzaniu ich na resztę społeczeństwa nie wspominając. Że mamy się utrzymać drogą kompromisów i ustępstw…

 

W Polsce nie płoną kościoły tak regularnie jak we Francji, bo strona przeciwna wie, że jeszcze nie nadszedł czas. Ale nie oszukujmy się. Wiele jest takich, w których sercach już płoną nasze katedry. Czekają tylko na odpowiedni moment. Są gotowi i marzą wręcz, aby podjąć walkę dla swojej sprawy. A ilu z nas może o sobie powiedzieć to samo? Si vis pacem, para bellum – to dictum nie dotyczy tylko wielkiej polityki. Dotyczy każdego z nas!

 

 

Jakub Majewski

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie