20 października 2020

Bazowanie na lękach i fałszywa nadzieja. Czy walka rządu ma sens?

(Fot. Mateusz Wlodarczyk/ Forum)

Rząd w walce z pandemią jest jak dziecko we mgle. Czaruje pozowanymi ruchami, bazuje na naszych lękach. Nie potrafi też właściwie zdiagnozować problemu. I daje nam nadzieję, której nie ma. Jak długo może trwać ten stan?

 

Andy Burnham nie jest żadnym koronasceptykiem, płaskoziemcą ani foliarzem. Wręcz przeciwnie: to człowiek politycznego mainstreamu. No, dobra: wykształcenie (przynajmniej nominalnie) odebrał niezupełnie politpoprawne, ponieważ zaczął od St. Aelred’s Roman Catholic High School, ale później było już tylko „lepiej”. Jako nastolatek angażował się w lewicowe protesty przeciwko Margaret Thatcher, a później studiował na Cambridge. Zaangażował się politycznie po stronie Partii Pracy – najpierw został asystentem deputowanej do Izby Gmin, Tessy Jowell, walczył też z rasizmem w futbolu, pełnił rolę pośrednika między lewicowymi politykami a związkowcami. Długie lata zaangażowania opłaciły się – Burnham wreszcie dostał się do Izby Gmin, a kilka lat później doczekał się zacnych funkcji w gabinecie premiera Gordona Browna. Wdrapał się między innymi na stołek ministra zdrowia.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Dlaczego Andy Burnham jest ważny? Oto kilka dni temu powiedział „dość” polityce restrykcji w walce z koronawirusem. Unikający drugiego, ogólnokrajowego lockdownu premier Boris Johnson, postanowił wprowadzić „autorską” politykę trzech stref obostrzeń. Traf chciał, że obostrzeniami zostało objęte miasto Manchester. Burmistrz miasta, wspomniany Burnham, dowiedziawszy się o decyzji Johnsona walnął pięścią w stół, wyszedł przed ratusz i oświadczył: „Nie zgadzam się. W Manchesterze nie będzie żadnych nowych obostrzeń”.

 

Spór z Burnhamem nie jest w Wielkiej Brytanii byle kłótnią pomiędzy politykami dwóch konkurujących ze sobą obozów. Jak nie trudno się domyślić przeciwko Burnhamowi ruszył zastęp epidemiologów, apelujących w mediach o to, by się ugiął w imię wspólnego dobra. Zostało wszak, twierdzą, niewiele czasu, by powstrzymać galopującą epidemię. Jeśli Manchester nie zastosuje się do rządowych zaleceń, czeka go kryzys zdrowotny spowodowany uwiądem w służbie zdrowia.

 

Ale Burnham nie jest jakimś tam partyjnym jurgieltnikiem, rzuconym przez lidera Partii Pracy do walki z rządem. Zresztą niemiałoby to sensu, wszak jego ugrupowanie raczej opowiada się po stronie restrykcji. Burnham jest też kuty na cztery łapy i miał gotową odpowiedź. Zadeklarował, że nie jest żadnym pieniaczem, wszak obostrzenia w Manchesterze wprowadzał zanim rząd ogłosił ogólnonarodowy lockdown. Teraz jednak nie ma zamiaru ustąpić, bo nie wyśle tysięcy ludzi na bezrobocie ani nie skaże setek firm na upadłość. Lockdown Manchersteru, owszem, jest możliwy, ale pod jednym warunkiem: gdy rząd zapewni środki, pozwalające zachować płynność w działaniu przedsiębiorstw oraz zrekompensować utratę pracy mieszkańcom regionu.  

 

Burnham pokazał w ten sposób, że choć nie jest konserwatystą, potrafi zachować trzeźwość umysłu. Nie ma zamiaru przerzucać odpowiedzialności na mieszkańców swojego miasta, nakładając na nich kolejne obostrzenia. Zdaje sobie sprawę, że ważny jest nie tylko współczynnik R, ale również PKB. Tym samym burmistrz Manchesteru udowodnił, że w szaleństwie, jakie opanowało niemałą część Europy, jest miejsce na zdroworozsądkowe podejście do kwestii walki z epidemią.

 

Komu zabraknie respiratora?

Przez wielu obserwatorów życia publicznego w Polsce otwarcie szpitala na Stadionie Narodowym zostało potraktowane jako niemal przełom w walce z SARSCov-2. Oto idziemy drogą Madrytu czy Londynu, zamieniając obiekty miejskiej architektury na szpitale i chłodnie. A więc jest źle, a nawet bardzo źle.

 

To naprawdę niezwykłe, że podstawowe pytanie, jakie zadają dzisiaj dziennikarze – no dobrze: większość dziennikarzy – brzmi: kiedy zacznie brakować respiratorów? Kiedy zabraknie miejsc w szpitalach? Tymczasem pytania powinny brzmieć inaczej: co się takiego wydarzyło w Polsce przez ostatnich kilka miesięcy, że kilkaset osób pod respiratorami i kilka tysięcy zajętych łóżek z powodu choroby COVID-19 wywołują strach rządzących. Jest to wątpliwość, która nasuwa się niemal od razu po przejrzeniu statystyk. Ale wyraził ją na Twitterze chociażby doświadczony lekarz – i nie płaskoziemca – Krzysztof Bukiel. Z kolei internista, Paweł Basiukiewicz od wielu tygodni zwraca uwagę na niedostatek medyków w jego klinice z powodu kwarantann nakładanych na personel medyczny. Ludzie zdolni do pracy i pomocy przy chorych, zamykani są na 10 dni, z absolutnym zakazem kontaktu. Czy to nie prowokuje pytań o faktyczne przyczyny niedostatku personelu medycznego? Czy jego przyczyną nie jest przyjęta strategia walki z koronawirusem, zobowiązująca sanepid do izolowania – dodajmy, że w praktyce często są to działania nieudolne – nie tylko chorych, ale także zakażonych bezobjawowych oraz tzw. osób z kontaktu?

 

I kolejna sprawa: co jest realną przyczyną braku łóżek szpitalnych? Czy przypadkiem nie to, że pacjent podejrzany o zakażenie zamykany jest sam na szpitalnej sali wraz kilkoma łóżkami, mogącymi pomieścić wielu innych pacjentów? Ile jest takich zamkniętych sal w Polsce? I ile jest takich oddziałów, które zamykane są z powodu „podejrzenia COVID” lub stwierdzenia zakażenia koronawirusem a także z powodu braku personelu medycznego, przebywającego akurat na kwarantannie? I najważniej: czy ktokolwiek to w ogóle kontroluje? Czy ktoś nad tym panuje?

 

Wygląda na to, że rząd pogubił się w realizowanej strategii i choć premier Mateusz Morawiecki utrzymuje nas w przekonaniu, że należy badać oraz izolować, to realnie instytucje państwa nie są do tego zdolne. Nie sposób zatem w ten sposób kontrolować epidemii. Nie bardzo rozumiem, dlaczego rząd nie przyzna wprost, że mleko już dawno się rozlało, tysiące zakażonych chodzi po ulicy z objawami lekkiego przeziębienia lub bez poważniejszych symptomów i zakaża innych? Mówią o tym nie tylko wspomniany dr Basiukiewicz, ale też dr Paweł Grzesiowski, jeden z naczelnych ekspertów spanikowanych mediów.

 

Kto powie „dość”?

Kto zatem stanie się „polskim Burnhamem” i powie wreszcie: „dość”? Kto zwróci uwagę, ze nie panujemy nad epidemią, a nakładane obostrzenia są w gruncie rzeczy nie tylko nielogiczne, ale często bezzasadne? Żeby była jasność: nie nawołuję do tego, by żyć tak jakby choroba COVID nie istniała. Jednak dostrzegam różnicę między zaleceniem dystansu społecznego, dbania o higienę, ograniczania kontaktu przez starszych ludzi czy noszenia maseczek w zamkniętej przestrzeni publicznej a radykalnymi ograniczeniami liczby wiernych w świątyniach, zamykaniem DPS-ów, szkół, basenów czy siłowni. A także szpitali. Szczególnie, że obostrzenia mogą pójść dalej. A panika narasta z każdym dniem.

 

Warto bowiem zwrócić uwagę, że obok epidemia to nie tylko zjawisko medyczne, ale także społeczny eksperyment. Nie, nie chodzi o to, że ktoś siedzi w jakimś mitycznym biurze i kontroluje poszczególne działania krajowych rządów. Epidemia obnaża wszystkie słabości społeczeństw Zachodu: kult konsumpcji, paniczna obawa o bezpieczeństwo, brak skłonności do ryzyka. Świetnie opisał to socjolog strachu, Frank Furedi. Zwrócił on uwagę, że człowiek naszych czasów lęka się wszystkiego, co jest obarczone jakimkolwiek ryzykiem. Nawet zaangażowania w relację z drugim człowiekiem. Trochę żartem opowiadał w jednym z wystąpień, że ze zdziwieniem skonstatował, iż w brytyjskich księgarniach można kupić poradnik pod tytułem: „Jak nie kochać zbyt mocno swojego dziecka?”. „Jak w ogóle można za bardzo kochać własne dziecko?!” – dziwił się Furedi. Ta prosta uwaga, uzmysławia, jak bardzo ostrożny jest dzisiaj człowiek, jak mało skłonny do jakiegokolwiek ryzyka. Z tego punktu widzenia działania rządu stanowią głęboką ingerencję w stan emocjonalny współczesnego człowieka. Wręcz drenuje jego psychikę. Zrozumienie tego problemu jest szalenie ważne w kontekście walki z pandemią.

 

Dlatego jeśli premier Morawiecki planuje nadal walczyć z wirusem w ten sposób – bazując na panicznym lęku i pozorowanych ruchach – to nie wieszczę żadnego zwycięstwa. Wyjdziemy z tej wojny poobijani, posiniaczeni a nawet poważnie zranieni. Wielu nie wyjdzie z niej wcale i to nie dlatego, że zabije ich koronawirus, ale dlatego że nie otrzymają pomocy w leczeniu zawałów czy nowotworów. Już dzisiaj w dużym mieście, jakim jest Kraków, właściwie nie sposób dostać się do lekarza pierwszego kontaktu. To koszmar, który wydaje się nie kończyć. A na horyzoncie już można zauważyć liczne dramaty społeczne: rozbite rodziny, przemoc domową, uwiąd sądów, mający poważne skutki społeczne szczególnie, gdy dotyczy orzeczeń w sprawach cywilnych itd.

 

Jednym z poważniejszych skutków trwającej pandemii będzie też na pewno radykalna utrata zaufania do instytucji państwa. Nie sposób bowiem ufać władzy, która nie jest w stanie wskazać żadnego celu obranej strategii. Powtarzanie w kółko zaklęcia „szczepionka” brzmi coraz bardziej absurdalnie, szczególnie że wielu lekarzy zwraca uwagę, iż wynalezienie szczepionki w ciągu kilkunastu miesięcy jest właściwie niemożliwe. O ile w ogóle jest możliwe. Jak mamy wierzyć przywódcy, który roztacza przed nami wizję końca kryzysu, gdy dotrzemy do miejsca, które… nie istnieje? Tak, to absurdalne, ale prawdziwe.

 

Radykalny spadek zaufania do instytucji państwa widać wśród przedsiębiorców. Ci zrozumieli już, że nie ma sensu stosować się do kolejnych obostrzeń. Są przygotowani na „nowy lockdown”. Będą wychodzić na ulice, szukać kruczków prawnych, sprowadzać do absurdu to, co nazwano „reżimem sanitarnym”. To ludzie, którzy walczą o swój byt, o to co budowali przez całe lata, za co płacili zdrowiem, cennym czasem, co pielęgnowali często wbrew państwu. Słuszne są analogie z okresem PRL, gdy wielu Polaków żyło albo obok państwa, albo nawet wbrew państwu. Ta atmosfera powróci – w niektórych przypadkach już powraca – podkopując autorytet rządu i legitymację każdej kolejnej władzy. To nie jest tylko problem socjologiczny, ale też bardziej partykularny: kratologiczny.

 

To właśnie problem z legitymizacją rządów w trakcie pandemii będzie stanowił główne wyzwanie. Jak nakładać obostrzenia, gdy kolejne sektory gospodarki okazują nieposłuszeństwo i wytaczają działa? Bunt Burnhama zwiastuje ten sam problem na Wyspach – w jaki sposób zmagać się z pandemią za pomocą radykalnych działań, skoro lokalne władze przy poparciu mieszkańców odmawiają posłuszeństwa? W Pradze już doszło do radykalnych protestów, nerwy puszczają kolejnym politykom – vide: ostre słowa czeskiej minister Jany Malcovej o premierze Andreju Babisie – a to, kiedy do podobnych sytuacji dojdzie w Polsce, pozostaje kwestią czasu. Jeżeli rząd szybko nie wychwyci sygnałów płynących z zagranicy, jeżeli, jak skądinąd słusznie radził niesławny w Polsce Bismarck, nie zacznie uczyć się na cudzych błędach, wówczas czeka nas bardzo głęboki kryzys społeczny, ale także kryzys władzy.

 

Nowa strategia?

Niewykluczone, że przed polskim rządem stoi wielkiej wyzwanie na wypracowanie niezależnej strategii walki z pandemią. Do niedawna standardy w tej kwestii wyznaczało skompromitowane WHO. Większość państw Europy karnie szło drogą obostrzeń. Widać jednak, że drugi lockdown jest niemożliwy i to nie dlatego, że nie pozwala na to stan finansów publicznych państw – to ważny argument, ale epidemiolodzy doradzający rządom lekceważą ten aspekt – ale dlatego, że nie pozwala na to demos, a za nim niektórzy politycy.

 

Najbliższe tygodnie pokażą, czy premier Mateusz Morawiecki, który swoje działania uzasadnia artykułami w prasie medycznej, będzie w stanie dokonać radykalnego zwrotu i spojrzeć szerzej na pandemiczną rzeczywistość. Nie jako menedżer, ale jako pełnokrwisty polityk, lider ważący zagrożenia i korzyści. Człowiek, dla którego ważne jest nie to, w jaki sposób Polska będzie wyglądał za trzy miesiące, ale jak będzie wyglądała za dekadę. Przycupnięcie w kącie i oczekiwanie na mityczną szczepionkę, przestały być metodą. Warto raczej wskazać, w jaki sposób mamy żyć z tym wirusem przez najbliższe lata i nie zwariować. Bo dam głowę, że wielu moich rodaków jest już bliskich szaleństwa. I nie tylko dlatego, że martwią się wysoką inflacją czy koniecznością noszenia maseczek na ulicy. Ale dlatego, że drżą o byt swój i swoich bliskich. A państwo, które powinno zapewnić im poczucie bezpieczeństwa właśnie ponosi spektakularną porażkę. Trudno, żeby było inaczej, skoro najpierw rządzący zrobili wszystko, by nas wystraszyć, a teraz niezgrabnie udają, że radzą sobie z problemem. To wielki błąd, który jednak można jeszcze naprawić.

 

Tomasz Figura

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie