6 października 2012

Tomasz Lis – między Michnikiem a Urbanem

(Fot. Maciej Jarzębiński/Forum)

Tomasz Lis niewątpliwie należy do najbardziej rozpoznawalnych polskich dziennikarzy. Szefuje jednemu z najpopularniejszych tygodników w Polsce, prowadzi swój autorski program w publicznej telewizji i jest właścicielem popularnego portalu internetowego. Czego brakuje mu do szczęścia? Tytułu demiurga polskiego salonu.



Wesprzyj nas już teraz!

Oczywiście przez lata III RP takim demiurgiem był Adam Michnik. To jemu przypadła rola oswajania komunistów, którzy zszokowani tempem polskiej transformacji obawiali się utraty politycznych wpływów. Redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” już w 1989 roku dał jasny sygnał, że jego dawni prześladowcy mogą liczyć na rozgrzeszenie. Wystarczy przypomnieć debaty z tamtego okresu, jakie Michnik chętnie toczył z Aleksandrem Kwaśniewskim, jak z równym sobie politykiem.

 

Tomasz Lis nie może się pochwalić działalnością w KOR ani podeprzeć swojego autorytetu latami spędzonymi w więzieniach. Nie został też szefem pierwszego, niereżimowego dziennika w Polsce po 1945 roku. Dzisiaj liczy się inny kapitał, może zatem obrzucać kalumniami swoich przeciwników, podlizywać się „liberalnej Polsce”, szokować okładkami swojego tygodnika i pisać książki, które mają celować wprost w oczekiwania i nastroje społeczne.

 

W służbie lemingom

Przypomnijmy chociażby dwie ostatnie książki Tomasza Lisa. „Co z tą Polską?” trafiła do księgarń w chwili, gdy rządy SLD chyliły się ku upadkowi, a Polacy oburzali się na działania zepsutej klasy politycznej. Jeśli chciało się być wówczas pupilem publiki, to wystarczyło podobne oburzenie wyrazić. I taki właśnie cel miała publikacja Lisa. Przypomnijmy też, że sam nigdy nie prezentował stanowiska antymainstreamowego, a wpływy postkomunistów zbudowane po 1989 roku nie przykuwały jego krytycznej uwagi, dopóki w latach 2001-2005 nie zaczęły wybuchać kolejne afery z udziałem SLD, ale także i Michnika, który miał istotne zasługi w budowaniu potęgi dawnych pezetpeerowców.

 

Kolejna książka Tomasz Lisa to „My, naród”. Tytuł piękny i oczywiście nie bez przyczyny epatujący dumą. W końcu pozycja ukazała się w okresie, gdy Polska przeżywała swoje prosperity. Już wtedy zresztą Lis dzielił Polaków na dobrych – czyli liberalnych i otwartych – i złych, którzy chcą zmącić trwającą sielankę, a o których z czasem będzie mówił i pisał per „anus” (odbyt), czy „talibowie”.

 

Na książkach i autorskich programach publicystycznych, najpierw w Polsacie, a później w TVP, nie mogło się jednak skończyć. Takie rzeczy, owszem, dają popularność, a wmawianie opinii publicznej, że warto być „fajnym Polakiem”, czyli trzymać się z daleka od prawicowych i konserwatywnych poglądów, może zaledwie dodawać sympatii u tej części polskiego społeczeństwa, którą określa się dziś mianem lemingów – czyli bezrefleksyjnych przeżuwaczy medialnych treści. Nie jest to jednak sposób na to, by otrzymać tytuł demiurga polskiego salonu. Tu nie wystarczy już łasić się do wielbicieli tego, co jest cool i „fajne”. Inercja to za mało. Jak Michnik po 1989 roku dokonywał intelektualnych akrobacji, by opinia publiczna uznała postkomunistów za zwykłych polityków i pełnoprawnych uczestników życia politycznego III RP, tak Lis, by wspiąć się na sam szczyt, musiał podjąć się głoszenia nowej ideologii.

 

Beneficjent posmoleńskiej manipulacji

Szansa pojawiła się po 10 kwietnia 2010 roku, czyli po katastrofie smoleńskiej. To wtedy tłum pospolitych chamów i przestępców brutalnie atakował ludzi modlących się pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. Dochodziło tam też do licznych aktów świętokradczych. O dziwo, dla wielu Polaków nie okazało się to być skandalem, a dziennikarz TVN Andrzej Morozowski mógł sobie pozwolić po kilku miesiącach na diagnozę, że oto pod krzyżem spotkały się wówczas „dwie Polski – konserwatywna i liberalna”. Doprawdy, dokonywanie takich manipulacji słownych i nazywanie „liberałami” pospolitych opryszków świadczyło o tym, że medialna machina mainstreamu III RP zadziałała poprawnie i skutecznie zaszczepiła u niemałej części Polaków społeczną znieczulicę.

 

Wiatr ten szybko poczuł Lis. Nie tylko publikował w swoim programie „Tomasz Lis na żywo” propagandowe filmiki, przedstawiające jako oszołomów ludzi, którzy modlili się na Krakowskim Przedmieściu, ale też znakomicie uchwycił moment zwrotny, gdy wszechwładna telewizja – po krótkiej, żałobnej przerwie – znowu usiłowała wepchnąć katolicyzm i konserwatyzm w ramy „obciachu” i „wstecznictwa”.

 

Tomasz Lis do dziś dnia bazuje na zdobytej wówczas wiedzy. Od mniej więcej dwóch lat jest coraz bardziej brutalny w wypowiedziach, z furią atakuje jakiekolwiek próby odwoływania się do konserwatywnych wartości i usiłuje polaryzować opinię publiczną na zwolenników liberalnych rozwiązań (in vitro, związki homoseksualne, realizacja postulatów feministycznych) i tych zacofanych, konserwatywnych. Wystarczy przypomnieć, jak brutalnie skrytykował Szymona Hołownię, zarzucając ciągle niuansującemu publicyście „ssanie dwóch piersi”, „dwulicowość” i obrzucając innymi jeszcze, mało przyjemnymi frazesami.

 

W jednym z tekstów Lis opisał zresztą, jak ma wyglądać lansowana przez niego liberalno-lewicowa, „politpoprawna” Polska. Chodzi przede wszystkim o „poparcie parytetów, związków partnerskich, in vitro i legalizacji marihuany”. Po przeciwległej stronie – jak napisał dziennikarz – jest projekt „prawicowo-konserwatywny” (sic!), przywiązany do wartości narodowo-katolickich.

 

Naturalnie, Tomasz Lis nie zapomina zaznaczyć, że orientacja liberalna, której hołduje, wprowadza reguły dominujące już w prawie wszystkich krajach Unii Europejskiej. Jest to klasyczna pułapka dla tych, którzy odczuwają kompleks wobec bogatszych państw szeroko rozumianego Zachodu. Fałsz polega tutaj na wmówieniu, że poparcie dla różnego rodzaju dewiacji sytuuje czytelnika w grupie ludzi bardziej europejskich i zachodnich. Status ten zmienia się oczywiście pozornie, bo zależy od uznaniowości salonu.

 

Taką właśnie retorykę przyjął Lis i uderza z grubej rury. Kierowany przez niego „Newsweek” epatuje niesmacznymi okładkami, portal natemat.pl staje się przyczółkiem dla zwolenników „nowego, wspaniałego świata”, a program telewizyjny „wymianą poglądów”, gdzie jeden, bardziej konserwatywnie usposobiony gość jest atakowany przez pięciu lewaków, z redaktorem prowadzącym włącznie.

 

Metoda Lisa

Czy przyjęta przez Tomasza Lisa metoda zaprowadzi go do takiej pozycji w hierarchii salonu III RP, jaką miał jeszcze do niedawna Adam Michnik? Wiele wskazuje na to, że nie. Lis bowiem celuje w najbardziej niskie instynkty czytelników. O ile Michnik uwodził intelektualistów, a swoje tezy uzasadniał różnymi, zaprawionymi sporą dawką erudycji teoriami i historycznymi odniesieniami, o tyle Lis coraz częściej operuje na płaszczyźnie zwykłego chamstwa i szokowania tym, co niesmaczne. Michnik prawił o „endeckich demonach”, Lis uderza „prawicowym talibanem”, Michnik lansował tzw. kościół otwarty, dezawuując ten „wsteczniacki”, zaś Lis publikuje okładki z całującymi się mężczyznami przebranymi w sutannę.

Gdzie ta metoda zaprowadzi naczelnego „Newsweeka”? Skończy zapewne jak Jerzy Urban. Ten znalazł swego czasu sposób na świetny biznes: epatowanie wulgarnym antyklerykalizmem i opluwanie tego, co wartościowe i święte. Stworzone przez niego pismo „Nie” brutalnie walczyło z Kościołem i konserwatywnymi wartościami. Nieco inaczej niż „Gazeta Wyborcza”, której lewicowo-liberalny profil pozostaje do dzisiaj bardziej subtelny, a antyklerykalizm bardziej wyrafinowany. Lis, którego generał Jaruzelski nazwał „arystokratą polskiego dziennikarstwa”, zdecydowanie zmierza więc drogą Urbana. I tak pewnie skończy: z maskotki salonu z wolna upodabnia się do przełamującego wszelkie tabu pajaca.

 

Krzysztof Gędłek

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie