27 stycznia 2020

„1917” – wizualny tour-de-force piekła [RECENZJA]

(fot. materiały filmowe)

Niewiele jest udanych filmów wojennych osadzonych w pierwszej wojnie światowej – zwłaszcza tych z najwyższej półki. 1917 jest udanym, wręcz świetnym filmem, ze wszech miar wartym obejrzenia. I owszem, jest to film z najwyższe półki, osadzony w pierwszej wojnie światowej. Ale nie jest to film wojenny.

 

Polacy, jak żaden inny naród, rozumieją jaką traumą dla Niemców była pierwsza wojna światowa. Rozumiemy to, bo wszędzie na około widzimy ślady tej traumy, którą Niemcy powetowali dwadzieścia lat później, dając upust swej nienawiści w zbrodniach następnej wojny stanowiącej swego rodzaju dogrywkę. Wiemy też skądinąd że ta sama wojna była ogromną traumą dla Francuzów, którzy w straszliwych stratach poniesionych na skutek własnych błędów, niemal do cna wyczerpali wszelkie pokłady dzielności i odwagi jakie posiadał ten ongiś bitny naród. Natomiast rzadko tylko dociera do nas, iż również Brytyjczycy, którzy z europejskich narodów ponieśli w tej wojnie stosunkowo najmniejsze straty, a zgarnęli stosunkowo największe korzyści ze zwycięstwa, do dzisiaj nie potrafią dojść do ładu z wojenną traumą.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Film jako memento mori

Zauważmy: gdy koniec drugiej wojny światowej zapisał się w brytyjskim społeczeństwie jako data radosna, dumna (choć w ostatnich latach stopniowo wypierana z pamięci), koniec pierwszej wojny światowej stał się po wsze czasy dniem pamięci poległych. W całej bowiem Wielkiej Brytanii, niewiele było miejscowości, nawet malutkich wiosek – ba, niewiele było rodzin – które by nie straciły kogoś w czasie tej wojny. Na nas, Polakach, którzy jako naród straciliśmy tak wiele krwi w ostatnim stuleciu, takie fakty robią małe wrażenie. Ale zrozummy: takiej daniny krwi mieszkańcy Wysp Brytyjskich nie złożyli nigdy wcześniej, ani też nigdy później – gdy dla nas druga wojna światowa przyćmiła tą pierwszą, znaczna część Brytyjczyków w ogóle nie ucierpiała w dogrywce.

 

Ta trauma znajduje odzwierciedlenie właśnie w tym, jak ówczesna wojna jest prezentowana w mediach. Jakie historie są przekazywane i w jakiej formie. Toteż, choć rozróżnienie pomiędzy filmem wojennym a antywojennym może dla wielu wydawać się dzieleniem włosa na czworo – wszak i tu wojna, i tu wojna – warto takie rozróżnienie zastosować zarówno w przypadku wcześniejszych dzieł opowiadających o pierwszej wojnie światowej, jak w przypadku 1917. Nie ma znaczenia czy mówimy o wielkich bitwach na poziomie strategicznym, czy o bojach małych oddziałów taktycznych – praktycznie nie ma filmów wojennych ani brytyjskich, ani amerykańskich, które z dumą upamiętniałyby jakieś konkretne zwycięstwa tamtej wojny (może z wyjątkiem garści filmów lotniczych, z racji na romantyczny nimb otaczający rycerzy przestworzy). Natomiast jest wiele filmów antywojennych, które czegokolwiek by nie dotknęły, czy porażki, czy zwycięstwa, przede wszystkim opłakują poległych, przeklinając tych którzy ich wysyłali na śmierć, a chwalą tych, którzy w ten czy inny sposób ratują życie innych. Taką właśnie historię opowiada 1917: zaraz na wstępie, główni bohaterowie filmu dowiadują się, iż od nich zależy los 1600 innych żołnierzy, których dowódca nieświadomie prowadzi na pewną śmierć. Aby ich uratować, trzeba do nich dotrzeć – przez ziemię niczyją, dalej przez świeżo opuszczone niemieckie okopy, zdewastowane miasta, aż do miejsca, gdzie owa jednostka szykuje się do ataku na nowe niemieckie pozycje. W tak zarysowanej fabule jest dużo miejsca dla bohaterstwa, poświęcenia, odwagi – nie ma natomiast miejsca na coś, co rozumielibyśmy jako militarne zwycięstwo. Definicją sukcesu jest nie podjęcie walki.

 

Więc owszem, 1917 nie jest filmem wojennym, lecz antywojennym. Robi to różnicę. Nie zmienia to natomiast faktu, iż jest to film potężny, fascynujący i zdumiewający – nawet jeśli czasami dramaturgię wydarzeń nieco przysłania niesamowite efekciarstwo produkcji.

 

Film jako magnum opus

Dla Sama Mendesa, reżysera 1917, film jest dziełem podwójnie osobistym. Po pierwsze, dedykuje go on swemu dziadkowi, którego wojenne opowieści go zainspirowały (choć trzeba tu skorygować fatalne polskie tłumaczenie tej dedykacji: nie, reżyser nie twierdzi, iż 1917 opiera się na historii dziadka). Po drugie zaś, film stanowi coś, co chyba w intencjach doświadczonego już reżysera ma stanowić jego osobisty magnum opus.

 

Sam Mendes to reżyser, który nie raz był chwalony zarówno za swoje dzieła teatralne, jak i filmowe. Niewielu jednak nazwałoby go „wybitnym” – ponad-przeciętnym, owszem, ale czy coś więcej? Swego czasu, jego pierwszy film, American Beauty (1999), wzbudził szalony zachwyt krytyków… po czym, już po upływie kilku miesięcy, coraz więcej krytyków i widzów zaczęło ten sam film określać jako przereklamowany, płytki i trywialny, i to ten pogląd ostatecznie zwyciężył. Późniejsze filmy Mendesa były różnie przyjmowane. Ostatnim i największym jego sukcesem to filmy z serii Jamesa Bonda – Skyfall (2012) i Spectre (2015) – a więc filmy wielkobudżetowe, nastawione na maksymalny sukces, w których reżyser zupełnie nie ma pola do jakichkolwiek eksperymentów z formą, czy rozwoju osobistych zainteresowań. Trudno nie odnieść wrażenia, że 1917 jest właśnie osobistą reakcją na te wcześniejsze dzieła, próbą stworzenia czegoś co będzie wybitne w swojej formie – a sukces komercyjny niech idzie do diabła.

 

Jeśli faktycznie taka była intencja Mendesa, to niewątpliwie odniósł sukces. 1917 jest dziełem pokazowym, imponującym, efekciarskim, kunsztownym… zaraz, o co chodzi? Nie za dużo tych „epitetów”? Otóż, cały film 1917 został skonstruowany tak, aby stworzyć wrażenie jednego ciągłego ujęcia kamery od początku do końca. Owszem, to jest kłamstwo – cięcia były i to nie raz. Musiały być z oczywistych względów. Niemniej, pozory ciągłości zostały zachowane bezbłędnie. Gdy idzie naszych dwóch bohaterów, mamy wrażenie, że my z kamerą idziemy na piechotę jako trzeci – po czym nagle swobodnie przelatujemy nad jeziorem w środku leju po wybuchu, gdy bohaterowie idą dalej na około. Innym razem, jeden z bohaterów spada w nurt rwącej rzeki, a kamera jakimś cudem towarzyszy mu najpierw w biegu, potem w skoku, potem w nurcie. Ciągłość wydaje się być absolutna. Mendes tak świetnie osiąga swój cel, że mamy wrażenie, iż naprawdę gdzieś tam na planie filmowym przekształcono wielotysięczno-hektarową połać terenu w jeden ogromny krajobraz wielkiej wojny, z okopami, ziemią niczyją, pustymi krajobrazami zdewastowanego zaplecza, i płonącymi miastami. Jest to ogromne osiągnięcie, zwłaszcza że mimo tej bezustannie wędrującej kamery, reżyser co rusz pokazuje nam wspaniałe ujęcia które na długo pozostaną w naszej pamięci.

 

Wizualna wybitność kosztem dramaturgii i emocji?

Tu jednak muszę dodać osobiste zastrzeżenie. Tak, film wizualnie jest niesamowity. Ale jego efekciarstwo jest to tak frapujące, że przynajmniej w moim mniemaniu, jest to wręcz szkodliwe. Im bardziej podziwiamy sztuczki reżysera – a ten ciągle nam daje kolejne wybitne osiągnięcia do podziwu – tym trudniej wczuć nam się w samą fabułę, odczuwać dramaturgię wydarzeń. Tu oczywiście każdy będzie odbierał film po swojemu, wielu nawet nie zauważy takiego problemu. Dla mnie osobiście, dopiero gdzieś w połowie filmu napięcie i intensywność akcji stały się wystarczające, aby w końcu przestać zwracać uwagę na kamerę, a zacząć po prostu oglądać film.

 

Również fabuła i postacie pozostawiają nieco do życzenia. Bezustanny pęd filmu do przodu nie ułatwia reżyserowi zarysowania nam barwnych i ciekawych postaci. Początkowo dialogi pomiędzy głównymi bohaterami pozwalają nam chociaż trochę ich poznać, jednak już wkrótce pęd akcji właściwie odcina dalszy rozwój ich osobowości. To zaś sprawia, że gdy docieramy do mety, siła emocjonalna zakończenia jest znacznie słabsza niż bohaterowie na to zasługują. Szkoda, bo to dało się naprawić – wystarczyłoby przepisać, i to tylko częściowo, zaledwie parę kluczowych scen, aby film ogromnie zyskał na sile.

 

Znajmy jednak proporcję. Wady te zaledwie osłabiają dramaturgię ogólnie udanego filmu, który, niezależnie od potknięć w warstwie dramatycznej, jest przede wszystkim świetny w warstwie wizualnej. Jako teatralny dramat, 1917 byłby klapą – ale jako dzieło sztuki filmowej, jest naprawdę imponującym dziełem.

 

„1917.” Wielka Brytania, USA 2019.

Reżyseria: Sam Mendes. Scenariusz: Sam Mendes, Krysty Wilson-Cairns. W rolach głównych: George MacKay, Dean-Charles Chapman, Mark Strong, Andrew Scott, Richard Madden, Claire Duburcq, Colin Firth, i Bendict Cumberbatch.

 

Czas trwania: 120 min.

 

Jakub Majewski

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie