6 marca 2019

12 procent Grzegorza Brauna w Gdańsku. Co dalej?

(FOT.Grzegorz Braun/YouTube)

Jedni ze wzruszenia, inni z bólu. Polscy politycy ocierają łzy po niezłym, ale też zaskakującym dla wielu wyniku wyborczym Grzegorza Brauna. Dla Konfederacji to jednak nie czas i miejsce na emocje. Politycy, ale też publicyści i prawicowi wyborcy, muszą teraz odpowiedzieć na pytanie: co dalej?

 

Grzegorz Braun uzyskał w gdańskich wyborach prezydenckich blisko 12 proc. głosów, zaś lokalny działacz katolicki Marek Skiba prawie 6 proc. Z jednej strony te wyniki to bardzo dobry prognostyk dla polskiej prawicy, a szczególnie dla zawiązanej niedawno Konfederacji KORWiN Braun Liroy Narodowcy, której kandydat zdobył dwucyfrowy wynik w mieście kojarzonym z poglądami progresywnymi. Z drugiej nie możemy jednak tracić z oczu okoliczności, w jakich odbyły się uzupełniające wybory na prezydenta pomorskiej stolicy.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Gdańszczanie wybierali swojego włodarza kolejny raz w ciągu kilku miesięcy, gdyż w styczniu doszło do strasznej zbrodni i tragicznej śmierci urzędującego Pawła Adamowicza. Sugerowanie przez polityków lewicowo-liberalnej opozycji, że za dramat odpowiada Prawo i Sprawiedliwość, wpłynęło na charakter głosowania z 3 marca. Zjednoczona Prawica (działając dość rozsądnie) nie wystawiła swojego kandydata, a Platforma Obywatelska poparła współpracowniczkę zmarłego prezydenta – Aleksandrę Dulkiewicz. Tymczasem podczas wyborów z jesieni roku 2018 oba środowiska wskazały kandydatów, którzy mierzyli się z Pawłem Adamowiczem. W marcu 2019 było więc zupełnie inaczej.

 

Braun i Skiba nie musieli rywalizować z kandydatem PiS-u, a ich dobry wynik jest – przynajmniej w pewnym stopniu – konsekwencją nieobecności przedstawiciela Zjednoczonej Prawicy, a co za tym idzie, braku politycznej oferty dla wyborców o poglądach na prawo od PO. Ponadto brak kandydata Platformy Obywatelskiej lub jakiegokolwiek innego liberalnego bądź lewicowego pretendenta również działał na korzyść Grzegorz Brauna i Marka Skiby. Media nie miały bowiem wyboru – musiały informować o kandydatach innych niż Aleksandra Dulkiewicz. Gdyby naprzeciw współpracowniczki Pawła Adamowicza stanął jakiś polityk centrum lub lewicy, to liberalne stacje, rozgłośnie i serwisy mogłyby z łatwością kreować sztuczny, medialny spór „dwóch najpoważniejszych kandydatów”, milcząc o pozostałych jako o „nieliczących się w walce”. Tym razem takie działanie było utrudnione, choć i tak mainstreamowy przekaz dotyczący kontrkandydatów Aleksandry Dulkiewicz należy uznać za odległy od bezstronności.

 

Widać więc wyraźnie, że gdańskie wybory były inne niż wszystkie. Nawet samo kandydowanie Grzegorza Brauna wiązało się z olbrzymim ryzykiem. Wszak w dotyczących jego startu przekazach postępowych mediów można było wyczuć sugestię, że żeruje na tragedii, co w połączeniu z atmosferą panującą po tragicznej śmierci Pawła Adamowicza mogło zakończyć się klęską i wręcz dożywotnią dyskwalifikacją polityczną reżysera. Tak się jednak nie stało, a łatka, jaką próbowano mu przypiąć, okazała się szyta zbyt grubymi nićmi – nawet dla odbiorców liberalnych mediów. Co więcej, wynik gdańskich wyborów z 3 marca pokazał, że ryzykowna decyzja Grzegorza Brauna była słuszna, a uzyskanie prawie 12 proc. poszło w świat, wywołując prawdziwe poruszenie nie tylko lewicy i centrum, ale także części centro-prawicowych komentatorów.

 

Konserwatyści, narodowcy i wolnościowcy udowodnili bowiem polskim wyborcom, że popieranie formacji umiejscowionych na prawo od PiS-u nie jest marnowaniem głosu, a „skreślanie” kandydatów w zgodzie ze swoimi przekonaniami to coś więcej niż tylko straceńczy manifest ostatnich sprawiedliwych. Można poprzeć kogoś nieobecnego w programach publicystycznych TVP, TVN czy Polsatu i mieć nadzieję na sukces.

 

Psychologiczne przełamanie, do jakiego doszło w Gdańsku, oburza postępowców, jednak politycznie jest najgroźniejsze dla Prawa i Sprawiedliwości. O ile bowiem skrajna lewica dostaje drgawek na samą myśl o hasłach takich jak „Kościół, szkoła, strzelnica, mennica”, „wiara, rodzina, własność” lub „godność, wolność, tradycja” (z pewnością najbardziej „boli” ich Kościół), zaś centrum może nawet warunkowo tolerować wiarę, o ile jest zamknięta w domu, a katolicyzm nie oddziałuje na życie publiczne, o tyle przekonanie o możliwym sukcesie małych, ale ideowych środowisk prawicowych, najbardziej grozi wielkiej, lecz zupełnie bezideowej formacji Jarosława Kaczyńskiego. Nie ma bowiem wątpliwości, że wyborcy SLD czy Ruchu Palikota (dziś przeżywającego swoją polityczną wiosnę) nawet nie pomyślą o popieraniu Brauna, Winnickiego, Korwina, Liroya, Godek czy uczestniczącego z Konfederacji od niedawna Jakubiaka. Natomiast wyborca Kaczyńskiego… czemu nie?

 

To właśnie wśród co bardziej prawicowych i mocno wierzących zwolenników PiS-u Konfederacja może szukać swoich wyborców. Drugi filar nadziei na sukces będą stanowili dla „koalicji propolskiej” wyborcy Kukiz’15 – ruchu, którego liderzy zdają się sami nie wiedzieć, czego chcą, co najpewniej spowoduje, że sensacja roku 2015 w polskiej polityce nie odegra w już w naszym kraju większego znaczenia. Pytanie tylko, ilu zwolenników Prawa i Sprawiedliwości oraz wyborców rockowego muzyka ostatecznie zmieni swoje preferencje?

 

Boleśnie zawiódłby się ten, kto chciałby w oparciu o racjonalne przesłanki i socjologiczne dane przewidzieć skalę przepływu wyborców w stronę Konfederacji, bowiem Polacy wielokrotnie dowodzili, że w większym stopniu głosują sercem, niż rozumem. Stąd też największe sukcesy w krajowej polityce odnoszą środowiska umiejętnie grające na emocjach oraz właściwie odczytujące, jakie nastroje są w danym momencie dominujące. Bez wątpienia możemy jednak stwierdzić, że choć pewien sukces nie jest niemożliwy, to powtórzenie przez Konfederację w wyborach do Parlamentu Europejskiego wyniku, jaki Grzegorz Braun zanotował w Gdańsku, należy rozpatrywać w kategoriach cudu.

 

Po pierwsze dlatego, że w majowych eurowyborach wystartują wszystkie poważne środowiska polityczne. Tym razem więc sięgnięcie po prawicowych wyborców będzie o wiele trudniejsze niż w Gdańsku, gdzie ani Kukiz’15 ani PiS swojego kandydata nie wystawiły. O ten elektorat trzeba będzie zawalczyć, na przykład pokazując, że ochrona Polski przed unijnym federalizmem i degenerackim eurosocjalizmem jest ważniejsza niż kolejne setki złotych, jakie do portfeli wyborców kieruje rząd w ramach coraz to wymyślniejszych i wypłacanych tuż przed głosowaniami „plusów”. Znając zamiłowanie Polaków do państwowego socjalu wydaje się to trudne, acz wykonalne w stopniu zapewniającym przekroczenie progu wyborczego i uzyskanie kilku europoselskich mandatów.

 

Po drugie, w majowej kampanii główne media z pewnością – jak zawsze – będą ekscytować się słownymi przepychankami ludzi o niemalże identycznych poglądach na Polskę i Unię Europejską, koncentrując zdecydowanie mniej uwagi na formacjach mniejszych, choć ideowych, a więc teoretycznie dla odbiorców ciekawszych. Utrudni to Konfederacji dotarcie do wyborców z przekazem, a znając polskie życie polityczne oraz media, najwięcej informacji na temat komitetu dotrze do Polaków za sprawą pseudosensacji bohatersko odkrywanych przez liberalnych dziennikarzy lub dzięki niewątpliwemu talentowi Janusza Korwin-Mikkego, który umie zadbać o to, by o nim mówiono – nie ważne, czy dobrze, czy źle. Jednak trudność związaną z medialnym zamilczaniem Konfederacja może pokonać dzięki posiadaniu własnych mediów i kanałów informacyjnych, z Facebookiem i Twitterem na czele.

 

Po trzecie, wybory o zasięgu krajowym wymagają od aktywistów oraz sympatyków partii tworzących Konfederację innej formy aktywności i mobilizacji niż przy okazji lokalnej elekcji w Gdańsku. Trzeba zebrać znacznie więcej podpisów – i to we wszystkich zakątkach Polski, należy skompletować listy, zebrać pieniądze i przeprowadzić kampanię. Wtedy też koniecznym będzie pokazanie wyborcom klarownego przekazu, narzucenie w debacie swojej narracji oraz udowodnienie, że komitet z osobami o tak przeciwnym światopoglądzie jak chociażby Kaja Godek i Piotr „Liroy” Marzec ma sens.

 

W tym miejscu warto zresztą zadać pytania o polityczną tolerancję potencjalnych wyborców Konfederacji. Czy wyborca integralnie katolicki zagłosuje na rapera z Kielecczyzny? Czy wyborca wolnorynkowy przełknie bardziej protekcjonistyczny program narodowców? Czy zwolennik Ruchu Narodowego zaakceptuje liberałów z partii KORWiN? Jak przez potencjalnych zwolenników Konfederacji zostanie odebrany akces do „koalicji propolskiej” Marka Jakubiaka, centrysty akceptującego in vitro i ściśle współpracującego z Jackiem Władysławem Bartyzelem? Jak wyborcy zareagują na (ewentualne, jeszcze nie przesądzone) uczestnictwo w koalicji twarzy kontrowersyjnego ruchu antyszczepionkowego? Pogodzenie tak różnych, a czasami wręcz biegunowo odmiennych pod względem ideowym środowisk, to zadanie bardzo trudne. Trzeba bowiem znaleźć powszechnie akceptowalne przez wszystkich uczestników koalicji wartości, które okażą się atrakcyjne dla wyborców. Możliwe, że ideowa różnorodność zniechęci część potencjalnego elektoratu, jednak sądząc po dotychczasowej aktywności środowisk tworzących Konfederację oraz znając nieprzykładających zbyt dużej wagi do programów polskich wyborców, zarówno wyzwania dotyczące zbiórki podpisów oraz przeprowadzenia kampanii, jak i znalezienia ideowej płaszczyzny porozumienia, mogą zostać pokonane.

 

O akceptacji wyborców dla tak egzotycznej koalicji świadczą niezłe wyniki Konfederacji w różnych sondażach. Chociaż do eurowyborów pozostało jeszcze 2,5 miesiąca, a wobec badań opinii publicznej należy zachowywać ograniczone zaufanie, to już dziś widać, że zapominanie o tym, co dzieli i konsolidacja pod jednym, wspólnym szyldem, najzwyczajniej w świecie się opłacają. „Koalicja propolska” coraz częściej zyskuje w badaniach ponad 5 proc. głosów, a warto pamiętać, że sondaże, o których mowa, były przeprowadzane jeszcze przed uzyskaniem przez Grzegorza Brauna niezłego wyniku w gdańskich wyborach na prezydenta miasta. Jednak mimo sporego potencjału na osiągnięcie przez Konfederację dobrego wyniku, ciężko mówić o szansach na zbliżenie się do owych 12 proc. reżysera. Wynik ten jednak niewątpliwie pomoże opozycji narodowo-wolnościowo-konserwatywnej. Już bowiem niedzielny wieczór po wyborach prezydenta pomorskiej stolicy pokazał, jak silnym echem odbił się ten sukces.

 

Głosów zaskoczenia, oburzenia, a nawet lamentów, nie brakowało. Można rzec: boją się. Boi się lewica, centrum, a nawet centro-prawica. A skoro się boją, to znaczy, że doszło do radykalnej zmiany – przecież kiedyś się nie bali. Boją się, gdyż do wyborców dotarł nieznany dotąd w polskiej polityce przekaz: środowiska na prawo od PiS-u nie są skazane na porażkę.

 

Michał Wałach

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie