21 listopada 2018

Eko-polityka rozwścieczyła Francuzów. O co naprawdę chodzi „żółtym kamizelkom”? [ANALIZA]

(Fot. Twitter)

Skala protestów antypodatkowych wstrząsnęła Francją. Ruch „żółtych kamizelek”, zorganizowany całkowicie oddolnie, wywołał blokady dróg w całym kraju, manifestacje uliczne i zmusił polityków do reakcji. Tym razem protestu nie organizowały żadne związki zawodowe czy partie polityczne, ale zwykli ludzie, zdenerwowani polityką rządu i prezydenta Emmanuela Macrona.

 

Kontrola społeczeństwa kończy się tam, gdzie rząd zagląda do kieszeni obywateli. Tym razem podwyżki cen paliwa stanowiły punkt krytyczny niezadowolenia. Protesty popiera trzy czwarte Francuzów, zwolenników wszystkich opcji politycznych, od prawa do lewa. Tak kończą się ideologiczne eksperymenty, które w rzeczywistości oznaczają zwiększenie fiskalizmu. Dzisiaj już dwie trzecie ceny paliw to podatki. Mają one rzekomo sfinansować przejście Francji na „zieloną energię”, wyborczą ideę fixe Macrona. Gdyby jednak prezydent lepiej znał historię, wiedziałby, że w jego kraju wszystko zaczyna się… od podatków.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Od wojen po ekologię

W dawnych czasach fiskalne obciążenia zwiększano głównie na finansowanie wojen. Często kończyło się to jednak społecznym gniewem. Pierwsze bunty antypodatkowe miały miejsce jeszcze w XIV wieku. W 1675 roku Bretończycy sprzeciwili się wprowadzeniu znaczków opłaty skarbowej (ruch „czerwonych czapek” (bonnet Rouge). W 2013 roku tą samą nazwą ochrzczono protesty przeciw wprowadzeniu tzw. eko-taksy na transport drogowy. Ciężarówki blokowały wówczas m.in. składy paliwa, którego zaczęło brakować na stacjach. Podatki były punktem zapalnym zbrodniczej rewolucji z 1789 roku. Kiedy Ludwik XVI zainicjował reformę wprowadzającą powszechny podatek królewski, sprzeciwiła się szlachta, a król do złamania oporu powołał Stany Generalne. Skończyło się narodową rzezią. W okresie międzywojennym można wspomnieć ruch „zielonych koszul”, który wystąpił pod hasłem walki z wyzyskiem na wsi. Po wojnie, w latach 50. pojawił się Pierre Poujade i jego inicjatywa w obronie drobnych przedsiębiorców, rzemieślników i handlowców właśnie przed zbytnimi obciążeniami fiskalnymi (walka z „fiskalnym Gestapo”). Od „poujadyzmu” zaczynał późniejszy założyciel Frontu Narodowego Jean-Marie Le Pen.

 

Współcześni politycy uciekają się głównie do podnoszenia danin pośrednich, które przez szeregowych konsumentów są zauważalne wolniej. W przypadku „żółtych kamizelek” miarka się jednak przebrała dość szybko. W dodatku łatwo zauważyć tu ideologiczny fałsz, który podwyżki tłumaczy przechodzeniem Francji na „zieloną energię”. Więcej jednak w tym sprytu niż prawdy.

 

Macron – neofita ekologii

Prezydencka partia LREM od początku czyni sporo umizgów pod adresem Zielonych, a ekologia stała się jednym z jej głównych haseł programowych. Chodzi przy okazji o zagospodarowanie około 6 procent elektoratu, a wybory do Parlamentu Europejskiego już w maju przyszłego roku. Zieloni mają trafić na początek list wyborczych, a eko-podatek ma potwierdzać wolę rządu przestawienia kraju na rzekomo bardziej czysty system energetyki.

 

Rzeczywistość trochę się jednak od deklaracji różni. W programie wyborczym Macrona było szybkie odejście od energetyki jądrowej, a do ministerstwa środowiska trafił ekologista-radykał Nicolas Hulot. Szybko okazało się, że gospodarka ma swoje prawa i proces zamiany systemu energii trzeba było zwolnić. Huilot zresztą podał się do dymisji. Macrona i rząd twierdzą jednak, że od programu „czystej energii” nie odejdą. Prezydent uważa się nawet za głównego patrona i strażnika porozumienia klimatycznego z Paryża (CAP 21).

 

Najwięcej energii polityków francuskich idzie na walkę z… energią węglową. Z tej gałęzi energetyki jest po prostu Paryżowi najłatwiej zrezygnować. W 2015 r. krajowa energetyka opierała się w 42 procent na energii jądrowej, w 30 na ropie naftowej, w 14 procent na gazie, w 9 proc. na tzw. energii odnawialnej i zaledwie w 3 proc. na węglu. Pomysły obkładania energetyki węglowej w Europie dodatkowymi podatkami – co jest dość trudne np. w przypadku Polski – stają się więc dość zrozumiałe.

 

Chociaż węgiel pozostaje podstawą produkcji energii elektrycznej na świecie, to w przypadku Francji łatwo zeń zrezygnować nawet całkowicie. Elektrownie cieplne wykorzystują trzy paliwa kopalne: oprócz „czarnego złota” także gaz i ropę. Łącznie stanowiły one 8,6 procent produkcji energii elektrycznej w 2016 r.

 

W najnowszym bilansie elektrownie węglowe to już poniżej 1,4 procent. Emmanuel Macron obiecał podczas kampanii prezydenckiej zamknięcie ich w trakcie swojej pięcioletniej kadencji, i może bez problemu słowa dotrzymać. Motywuje to dużą szkodliwością emisji CO2. Tymczasem w latach 2013-2015 państwowy EDF zamknął już kilka elektrowni węglowych, takich jak La Maxe w Moselle, Bouchain na północy i Vitry-sur-Seine w Val-de-Marne. Państwo znosi także dotacje dla tego typu zakładów. Tymczasem jeszcze w 2016 r. według danych Ministerstwa Środowiska spalanie gazu ziemnego stanowiło prawie 61 procent emisji dwutlenku węgla z budynków mieszkalnych, oleju opałowego – jedna trzecią, węgiel „truł” tylko w 2 procentach. W sumie daje on już w ogólnym bilansie mniej niż 1 procent emisji w skali całego kraju. I tyle w temacie rzeczywistej walki prezydenta o czystość środowiska.

 

Wyższe podatki w imię ekologii?

W przypadku podniesienia taksy na paliwa wydaje się jednak, że ideologię ekologiczną potraktowano tu jedynie jako narzędzie do poprawienia bilansu finansowego całego państwa. Chodzi głownie o deficyt publiczny. Prezydent Emmanuel Macron obiecał do końca 2022 roku obniżyć go z 44,5 do 43,6 procent PKB. Ekonomiści twierdzą, że nie ma na to żadnych szans. Sytuację mogą poprawić tylko zwiększone „daniny”.

 

Ropa tanieje, ale ceny na stacjach i tak rosną. Wszystko za sprawą dodatkowych opłat. W 2016 roku ściągnięto z ludzi 51 mld tzw. zielonych podatków, w 2018 mają to być już 62 miliardy. Eko-taksy okazują się jednak wielkim oszustwem. Bynajmniej nie są one wcale przeznaczane na transformację energetyczną kraju, ale po prostu w większości zasilają budżet centralny i budżety lokalne. Wzrost  wpływów z eko-podatków do 11,3 mld euro w ciągu czterech lat wywołany jest przede wszystkim wpływami z tzw. TICPE (krajowy podatek konsumpcyjny od produktów energetycznych), którym poza zwykłym VAT obciążone są dodatkowo paliwa. Teoretycznie wzrost przychodów z TICPE w latach 2018-2019 miał zostać wykorzystany na sfinansowanie misji „Ekologia, Rozwój i Zrównoważona Mobilność”. W rzeczywistości trafia nań zaledwie co piąte euro z całej sumy.

Jeszcze w 2013 r. podatek od produktów ropopochodnych (TICPE) wynosił 42,8 centa na litrze oleju napędowego i 60,7 centa na litrze benzyny bezołowiowej 95. W 2018 roku podatki te wynoszą odpowiednio – 59,4 i 68,3 centa. W przyszłym roku mają wzrosnąć o 6,5 centa na ropie, i 2,9 centa na benzynie. TICPE to ważny dział ściągania podatków. Więcej do budżetu państwa wnoszą tylko podatki VAT, podatek dochodowy i podatek od działalności przedsiębiorstw. I zapewne o to w tym wszystkim chodzi.

 

Politycy mieli świadomość niebezpieczeństw związanych z podwyżkami cen paliwa. Zaplanowano więc na przyszły rok kilka działań osłonowych. Rekompensaty dla tych, którzy dojeżdżają do pracy ponad 30 kilometrów; bonusy na zakup nowych, mniej paliwożernych aut, premie za złomowanie starych samochodów, itp. Propozycje te jednak tylko pogorszyły nastroje społeczne. Większości i tak nie stać na nowe samochody a emeryci jeżdżą głównie na zakupy, więc premie odebrano bardziej jako pomoc dla i tak już bogatych.

 

Prezydent kumuluje złość

Drogie paliwa jednak tylko przelały czarę goryczy. Prezydent Macron powoli mobilizował sobie wrogów we wszystkich środowiskach. Składały się na to wątpliwe etycznie eksperymenty społeczne, ograniczenie szybkości na drogach do 80 km/h, wszechobecne radary, cenzura Internetu, a jednocześnie wprowadzanie zakazu korzystania z aplikacji antyradarowych na telefonach. Była też afera ochroniarza Benalli. Macron wezwał wówczas swoich krytyków: „przyjdźcie się ze mną spotkać!”. W czasie protestów i blokad „żółtych kamizelek” przypomniano mu to wyzwanie, zwłaszcza po tym jak policja zablokowała w czasie protestu dostęp w okolice pałacu prezydenckiego. „To nieuprzejmie wycofywać zaproszenie” – żartowano z prezydenta.

 

Można tu dodać także błędy wizerunkowe. Rzecznik rządu, Benjamin Griveaux, kpił wcześniej z protestu „mężczyzn, którzy palą papierosy i jeżdżą dieslami”. Pojawił się obraz „prezydenta bogatych”, który nie zna rzeczywistości życia większości rodaków, wreszcie prezydenta protekcjonalnego wobec zwykłych obywateli.

 

Na ulice wyszli ludzie o różnej orientacji politycznej. Połączyła ich niechęć wobec Macrona, którego mit gaśnie równie szybko jak go zapalono. Eksperyment z „pozapartyjnym” prezydentem pada właśnie ofiarą pozapartyjnego ruchu społecznego. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. Ulubieniec mediów skorzystał z kryzysu politycznego tradycyjnych ugrupowań politycznych i wygrał wybory prezydenckie. Teraz staje się w oczach ludzi antytezą swoich wcześniejszych atutów, symbolem arystokratycznego pana, który stracił kontakt ze społeczeństwem.

 

Warto jednak dodać, że oddolny charakter sprzeciwu niesie z sobą spore niebezpieczeństwo. Nie ma tu związków zawodowych, partii politycznych, znanych przywódców. Co prawda tajne służby miały w związku z tym problemy ze sparaliżowaniem działań „żółtych kamizelek”, ale jednocześnie wewnątrz ruchu pojawia się trudność jakiegokolwiek dialogu i brak partnera do negocjacji. Protest dość łatwo zanarchizować.

 

Rząd nie zmienia stanowiska

Nowy minister środowiska Francois de Rugy mówi, że nie będzie zmian w „podatku ekologicznym”: „Zostaliśmy wybrani do rozwiązania problemów i będziemy nieustępliwi”. Jego zdaniem, „bezwzględnie trzeba wydobyć się z pułapki samochodowej, tej całej ropy i całego oleju napędowego, w którym tak długo się zamykaliśmy”. W ideologiczną, ekologiczną motywację tych działań uwierzy już jednak niewielu. Jednak i premier Edouard Philippe twierdzi, że „kierunek zmian jest dobry i zostanie utrzymamy”. Dialogu nie widać.

 

Na razie trwał raczej atak medialny na „żółte kamizelki”. Pomniejszano ilość uczestników protestu, a przychylne rządowi media wyolbrzymiały incydenty. Pisano np. o „homofobicznej agresji, rasistowskich obelgach i groźbach”. Radny miejski Bourg-en-Bresse miał paść ofiarą „agresywnej napaści”, kiedy wraz ze swoim „partnerem” odwiedzał hipermarket Leclerca w mieście, do którego dostęp został zablokowany przez „żółte kamizelki”. W stronę polityka miały paść dalekie od politycznej poprawności słowa opisujące jego homoskłonności.

 

Z kolei na rondzie w pobliżu magazynu Auchan w Fayet na terenie Saint-Quentin (Aisne) próba sforsowania blokady zakończyła się zdjęciem zasłony z twarzy kierującej autem Arabki. Pewien świadek miał widzieć też jak kilka osób umieściło swoje żółte kamizelki na głowach „naśladując islamskie chusty” i „obrażało prowadzącą auto, udając grymasy małpy”. Także w Cognac ciemnoskóra kobieta miała paść ofiarą uwag rasistowskich („Wracaj do domu, wracaj do swojego kraju”). Zdarzyły się też dwa „ksenofobiczne” ataki na dziennikarzy. 

 

W rzeczywistości protesty miewały rzeczywiście burzliwy przebieg. 1 osoba zginęła, 400 odniosło obrażenia. Bezpośrednie konfrontacje kierowców z blokadami niemal zawsze są sytuacjami konfliktogennymi. Wprowadzanie w to jednak niepoprawnych politycznie „przestępstw” dla napiętnowania społecznego ruchu budzi tylko uśmiech politowania. Jest to autentyczna rewolta peryferyjnej Francji, choć ruch raczej (a może niestety)… bez przyszłości.

 

Bogdan Dobosz

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie