21 października 2019

Złe skutki igrania z inflacją. Kto dziś okrada i kogo?

(fot. Pawel Babala/ Forum)

Dziś szef Narodowego Banku Polskiego ma odwagę ponad wszelką wątpliwość twierdzić, że wzrost stóp procentowych nie będzie konieczny do końca 2021 roku, zatem w perspektywie dziewięciu następnych kwartałów. Ileż realizacja tego twierdzenia kosztować będzie polskie społeczeństwo?

 

Ustawa o Narodowym Banku Polskim z dn. 29 sierpnia 1997 roku (Dz. U. z 2013 r. poz. 908, z późn. zm. 1), w artykule 3.1. stanowi, co następuje: „Podstawowym celem działalności NBP jest utrzymanie stabilnego poziomu cen, przy jednoczesnym wspieraniu polityki gospodarczej Rządu, o ile nie ogranicza to podstawowego celu NBP”. Wynika stąd, że kluczowym, a w zasadzie jedynym obowiązkiem NBP jest utrzymywanie w Polsce cen na stabilnym poziomie. Cel ten realizowany jest we współpracy z Radą Polityki Pieniężnej dzięki prowadzonej przez tę ostatnią instytucję tzw. polityce stóp procentowych. Zwiększając, utrzymując bądź obniżając stopy procentowe RPP reguluje ilość pieniądza w gospodarce, a w ten sposób wpływa na poziom cen. Mechanizm jest dość prosty. Im wyższy poziom stóp, tym mniej pieniądza w obiegu. Im mniej pieniądza w obiegu, tym niższa presja inflacyjna. Z drugiej strony, im wyższe stopy procentowe, tym większe koszty inwestycyjne (drogi kredyt), a w konsekwencji rośnie presja na obniżanie gospodarczego wzrostu. I na odwrót.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Bank centralny, banki, rząd

Inflacja, jako się rzekło, zależy w dużej mierze – choć nie tylko – od podaży pieniądza na rynku. Za podaż pieniądza co do zasady odpowiada Narodowy Bank Polski, formalnie będący jedynym uprawnionym jego emitentem. W praktyce, obok NBP wyróżnić możemy jeszcze przynajmniej dwa źródła podaży.

 

Pierwszym z nich są funkcjonujące w kraju banki. Emitują one dodatkowy pieniądz poprzez tzw. system obowiązkowej rezerwy cząstkowej, zakładający, że każdy bank w swoich zasobach ma obowiązek utrzymywania jedynie niewielkiego ułamka powierzonych mu depozytów. Reszta zdeponowanych środków może być przekazana gospodarce w postaci kredytów. Owe kredyty to nowotworzony pieniądz. Podobnie, nowotworzonym pieniądzem są środki stanowiące „dokapitalizowanie” działających w Polsce banków przez ich zagraniczne spółki-matki.

 

Drugim źródłem podaży pieniądza w gospodarce, pochodzącym spoza NBP, jest de facto rząd. Rząd do gospodarki wprowadza niewyemitowany decyzją banku centralnego pieniądz w postaci środków pochodzących z deficytu budżetowego, o ile ów pieniądz wywodzi się spoza działającego w Polsce sektora bankowego; oraz pieniądz pochodzący z innych zagranicznych źródeł, np. funduszy europejskich.

 

Łączna pula krążącego w gospodarce pieniądza – tego wyemitowanego bezpośrednio przez NBP, wytworzonego przez banki oraz tego wprowadzonego dodatkowo do obrotu przez rząd, składa się na podaż pieniądza w gospodarce.

 

Utopia systemu monetarnego

Dzisiejsze gospodarki funkcjonują w oparciu o pieniądz nieoparty na żadnym kruszcu. Jest to najbliższy ideałowi (choć niedoskonały) system monetarny, jaki dotychczas stworzono. Jego wyjątkowość polega na tym, że jest on w stanie dostosowywać podaż pieniądza – niemal idealnie i niemal natychmiastowo – do poziomu produkcji danej gospodarki, co odróżnia go od systemów monetarnych opartych na kruszcach, które przy ograniczonych jego zasobach w fazie rozkwitu generowały chroniczną presję deflacyjną, dławiącą wzrost.

 

System monetarny nieoparty na kruszcu ma natomiast jedną zasadniczą, ale bardzo poważną słabość. Aby płynnie i skutecznie dostosowywać podaż pieniądza do poziomu lokalnej produkcji, należy posiadać gigantyczną wiedzę i rozbudowany aparat analityczny umożliwiający precyzyjne śledzenie stanu gospodarki. Po drugie, kluczowe, obsługą tego systemu zawiadywać muszą osoby o krystalicznej uczciwości, nieskłonne do ulegania pokusie „stymulowania” gospodarki dodatkowymi, nieuzasadnionymi zastrzykami pieniężnymi. Praktyka pokazuje, że ten ostatni warunek na dłuższą metę, zwłaszcza w warunkach demokratycznych, jest praktycznie niemożliwy do spełnienia, co w zasadzie jest czynnikiem dla owego systemu dyskwalifikującym.

 

Naruszenie chwiejnej równowagi pomiędzy podażą pieniądza a poziomem produkcji rodzić musi opłakane skutki. Przykłady można mnożyć. Wspomnieć można gigantyczną inflację w czasach Republiki Weimarskiej, historyczne skutki, jakie gospodarce hiszpańskiej przyniosło amerykańskie złoto albo Rzeczypospolitej – złoto ze sprzedaży żywności ogarniętej protestancką rewolucją Europie. Nadpodaż pieniądza dławi gospodarki uwięzionych niczym w potrzasku przez reżim franka CFA kilkunastu krajów afrykańskich. Nie inaczej reżimem nadpodaży dolara dławiony jest ekonomiczny potencjał bogatych w zasoby naturalne arabskich krajów Zatoki Perskiej. Zgubny mechanizm nadmiaru waluty rozumieli także naziści prowadzący w czasie II wojny światowej operację „Bernhard”, polegającą na zalewie Wielkiej Brytanii sfałszowanymi banknotami funta szterlinga, i tak dalej. W każdym z tych przypadków nadpodaż prowadziła nie tylko do podkopania fundamentów gospodarczych dotkniętych nią krajów, ale i do demoralizacji tamtejszych społeczeństw. Dziś w Polsce skutki, jakie rodzić może mechanizm nadpodaży pieniądza, rozumiane są chyba nie mniej. Nie przypadkiem przecież za wprowadzanie do obrotu sfałszowanych banknotów grozi drakońska kara pozbawienia wolności do lat 25, co czyni podobny występek jednym z najcięższych przestępstw penalizowanych przez kodeks karny.

 

Tak rodzi się inflacja

Z nadpodażą pieniądza albo, jak kto woli, z nadpłynnością monetarną mamy do czynienia od dawna. Objawem tej groźnej choroby jest olbrzymia łatwość w dostępie do kredytu. Cena niektórych towarów przestaje być w jakikolwiek sposób zależna od rzeczywistych realnych kosztów ich wytworzenia, a kształtuje się przez podaż pieniądza na rynku i zdolność kredytową zainteresowanych nimi klientów. Przykładem takich dóbr są mieszkania, których cena stabilizuje się wokół możliwego do udźwignięcia przez średnią statystycznie rodzinę obciążeń kredytowych, rozłożonych na cały ich okres produkcyjny.

 

Innym przykładem ukazującym podobne zjawisko są horrendalne ceny studiów na amerykańskich uczelniach, przypominających złowieszczo stan cen nieruchomości sprzed finansowego kryzysu. Jeśli dopuścić możliwość dziedziczenia kredytu w kolejnych pokoleniach, można być spokojnym o podwojenie i tak już niebotycznych cen owych dóbr. Dzieje się tak, bo w dobie elektronicznego pieniądza, jego podaż nie jest limitowana. Zawsze można będzie poprosić o wyższy kredyt i go otrzymać.

 

Nadpodaż pieniądza rodzi inflację. Inflacja to spadek wartości nabywczej pieniądza. Jeśli czegoś jest dużo, staje się to mniej warte. Jeśli czegoś jest zbyt dużo, jego wartość zmierza do zera. W końcu, jak dużo będziesz skłonny zapłacić w restauracji za drugi obiad zamówiony bezpośrednio po pierwszym? A ile za trzeci?

 

Problemem samym w sobie jest oficjalnie odnotowywana inflacja. Ta w Polsce rośnie, choć liczby wciąż niekoniecznie robią wrażenie. Jednak już teraz inflacja wyraźnie odczuwalna jest w polskim społeczeństwie. Jak podaje portal businessinsider.pl, powołując się na analizę Polityki Insight (autorzy w swojej analizie opisują podniesienie poziomu ubóstwa w Polsce, pomimo przedsięwziętych przez rząd rozbudowanych programów społecznych): „(…) inflacja w ubiegłym roku wyniosła 1,6 proc. Najbardziej zdrożały jednak produkty podstawowego użytku takie jak żywność. Średnie ceny żywności wzrosły o 2,7 proc., a ceny ziemniaków – o prawie 20 proc. Koszty najmu mieszkań i opału zwiększyły się odpowiednio o 3,8 i 6,8 proc. – wyliczają. A to właśnie najbiedniejsi przeznaczają większą część wydatków na żywność i utrzymanie mieszkania, a mniej na odzież, dobra trwałego użytku czy rekreację”.

 

Dodać do tego należy zjawisko tzw. inflacji ukrytej. Nieustannie spadająca masa bochenka chleba, jaki kupić możemy w piekarni; obniżająca się waga kostki masła; spadająca jakość sprzedawanego mięsa, nabiału, napojów; stosowane przez zagraniczne koncerny „ruchome” standardy dotyczące jakości sprzedawanej w Polsce chemii domowej – wszystko to pod pozorem utrzymania ceny jednostkowej danej grupy towarowej. Wszystko to bez dostatecznej lub jakiejkolwiek reakcji ze strony powołanych do tego w Polsce instytucji. To właśnie nazywa się ukrytą inflacją.

 

Po nas choćby potop?

Przyczyną zaczynającej dopiero rosnąć inflacji jest wzrost podaży (niezarobionego) pieniądza w gospodarce, spowodowany m.in. rozrostem socjalnych programów rządowych. Czy dostatecznym uzasadnieniem dla uruchomienia inflacyjnej lawiny jest chwilowa poprawa sytuacji ekonomicznej części społeczeństwa? Pamiętajmy, że programy ekonomiczne oceniać należy zawsze z perspektywy pełnego cyklu ekonomicznego, tj. z perspektywy fazy wzrostowej i spadkowej. Kryzys, jak wiemy, szybko przekłada się na spadek dochodu (poprzez np. ograniczenie zatrudnienia). Nie ma natomiast skutecznych narzędzi, służących w tym celu, by szybko zdusić raz rozpaloną inflację. Kto pamięta wygaszanie inflacji z końca lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, ten wie, że nie jest to proces ani krótki, ani bezbolesny.

 

Pomimo dostępnych narzędzi, powołane do tego instytucje zdają się nie dostrzegać problemu inflacji. Rzecz jest dość łatwa do wytłumaczenia. Wzrost stóp procentowych to początek spowolnienia. To przyznanie przez powołane do tego władze, że okres dobrej koniunktury powoli dobiega końca; że najwyższa pora, by zacząć zaciskanie pasa. To szalenie niepolityczna wiadomość, szczególnie w latach wyborczych. Podtrzymuje się zatem pozór dobrej koniunktury, by w ten sposób tak długo, jak to będzie możliwe stymulować wzrosty ekspansywną polityką pieniężną. Nawet za cenę inflacji, a więc na koszt społeczeństwa.

 

Dziś szef Narodowego Banku Polskiego – instytucji, która niejednokrotnie już udowodniła, jak trudnym zadaniem jest oszacowanie wzrostu PKB w perspektywie roku albo zmiany agregatu inwestycji w perspektywie następnego kwartału – ma odwagę z miedzianym czołem ponad wszelką wątpliwość twierdzić, że wzrost stóp procentowych nie będzie konieczny do końca 2021 roku, zatem w perspektywie dziewięciu następnych kwartałów. Ileż realizacja tego twierdzenia kosztować będzie polskie społeczeństwo?

 

W jakich kategoriach rozpatrywać należy spowodowane inflacją zubożenie ubogich? Jak przyjmować wynikające stąd obniżenie wartości oszczędności tych spośród nas, którzy są jeszcze w stanie cokolwiek oszczędzić? Jak definiować wyjęcie ludziom z portfeli pieniędzy, nawet jeśli nie rozumieją oni mechanizmu, który do tego prowadzi? Doprawdy, nie mnie to oceniać. Pozostaje mi jedynie żywić nadzieję, że ci, którzy podejmują dziś decyzje, zetknęli się na jakimś etapie swojego życia z pewnym, jakże praktycznym zakazem. Gdyby się jednak z nim nie byli zetknęli, albo gdyby przez chwilę o nim przestali pamiętać, warto – póki nie jest za późno – przypomnieć im jego kategoryczne i bezwzględne brzmienie: Po siódme: nie kradnij!

 

Ksawery Jankowski

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie