20 stycznia 2015

Zgilotynowana Francja

Dwieście dwadzieścia dwa lata temu, 21 stycznia 1793 roku przed południem w centrum Paryża został zamordowany król Francji Ludwik XVI. Niejednokrotnie w historii „Królestwa Lilii” jego władcy ginęli gwałtowną śmiercią, choćby na przełomie szesnastego i siedemnastego stulecia. Henryk II zginął uderzony kopią na turnieju rycerskim, Henryk III oraz Henryk IV ginęli z rąk zamachowców. Ale śmierć Ludwika XVI była inna.


Król został skazany i wykonano na nim wyrok. A wcześniej był proces, który z pewnością uczciwy nie był, bo z góry wiadomo było, jaki zapadnie wyrok. Ogłoszona 10 sierpnia 1792 roku po rzezi w królewskim pałacu Tuilierie republika posadziła na ławie oskarżonych w osobie Ludwika XVI monarchię francuską, monarchię chrześcijańską, Francję czterdziestu królów. To ona miała zostać zgilotynowana i to przede wszystkim jej krew przelano. Król musiał zginąć.

Wesprzyj nas już teraz!

Wątpliwości nie pozostawiał Saint-Just, prawa ręka jakobińskiego dyktatora Robespierre’a, który jeszcze przed formalnym początkiem procesu zapowiadał: „Nie widzę rozwiązania pośredniego: ten człowiek musi królować albo umrzeć. […]Nie można królować niewinnie, oszustwo kryjące się za tym jest nazbyt widoczne. Wszyscy królowie są buntownikami i uzurpatorami”.

Cały proces, który rozpoczął się w grudniu 1792 roku, był farsą. Dość wspomnieć, że oskarżycielem i sędzią w jednej osobie był rewolucyjny parlament – Konwent. „Reprezentanci ludu” dodatkowo zadbali o to, by lud (na przykład w Wandei lub w innych prowincjach Francji), w imię którego przeprowadzano rewolucję, nie miał szans na wypowiedzenie się w sprawie kary dla króla. Wnioski obrony o to, by sprawę zatwierdzenia orzeczonego wyroku śmierci poddać pod zatwierdzenie ogólnonarodowego referendum, zostały przez Konwent odrzucone.

„Wokół nikczemność i zdrada” – miał powiedzieć w 1917 roku, krótko przed swoją abdykacją car Mikołaj II. To samo otoczenie towarzyszyło procesowi i ostatnim godzinom króla Francji.

Podczas kluczowego głosowania (16 stycznia 1793) nad rodzajem kary dla króla, większością jednego głosu zapadła decyzja o karze śmierci. Wśród królobójców był obywatel Filip Egalite, tak w nowej wersji brzmiało nazwisko („tożsamość kulturowa” mówiąc językiem dzisiejszej lewicy) księcia Filipa Orleańskiego, kuzyna Ludwika XVI, Wielkiego Mistrza Wielkiego Wschodu Francji, od lat systematycznie pracującego nad podważeniem „godnościowych podstaw” monarchii. To jego siedziba w stolicy królestwa, Palais Royal była jeszcze przed rewolucją przystanią dla różniej maści wywrotowców, tych samych, z którymi potem podniósł rękę za śmiercią swojego królewskiego kuzyna.

Nikczemność oprawców towarzyszyła królowi do samego końca. Na szafot wstępował jak pospolity zbrodniarz, ze związanymi rękoma. Ostatnie słowa króla skierowane do tłumu otaczającego szafot zostały zagłuszone przez werble eskorty.

Ludwik XVI umierał jak chrześcijański król. Przekonuje o tym sporządzony przez niego w Dzień Bożego Narodzenia 1792 roku testament, w którym w obliczu wyznawał swoją wiarę katolicką i potwierdzał synowską więź łączącą go z Kościołem świętym i Jego Widzialną Głową w Rzymie. Przebaczał swoim prześladowcom. W przeddzień egzekucji odbył spowiedź u „niezaprzysiężonego” (tj. nieschizmatyckiego) księdza, a rankiem 21 stycznia 1793 roku w celi swojego więzienia w Temple po raz ostatni wysłuchał Mszy Świętej i przyjął Komunię świętą.

Słusznie napisał jeden ze świadków epoki: „Gdybyż to Ludwik XVI tak panował jak umierał!”. Stracony król znał tylko jedną stronę królewskiego powołania – miłosierdzie. Zapomniał o otrzymanym podczas sakry mieczu sprawiedliwości. Niewyciągnięcie go przez króla rychło w czas oznaczało dla milionów Francuzów, chłopów Wandei, mieszkańców Lyonu czy Nantes hekatombę ofiar. Straszliwy grzech zaniechania i fałszywie pojętego miłosierdzia.

Egzekucja króla była iskrą, która wywołała ludowe powstanie w Wandei pod sztandarami Armii Katolickiej i Królewskiej. Jednocześnie zgilotynowanie Ludwika XVI jakby wyzwoliło satanistyczne siły tkwiące w zakamarkach dusz budowniczych „nowej Francji”.

Wielce wymowny pod tym względem incydent wydarzył się krótko po ścięciu króla. Jego opis podaję za jednym z rewolucyjnych pism, które nie kryło entuzjazmu dla tego, co opisywano: „Pewien obywatel wdrapał się na gilotynę i zanurzył cała swoją rękę we krwi Kapeta, której było pełno. Zbierał jej skrzepy, tak że miał ich pełną garść, a następnie trzykrotnie rzucał je na głowy stojących w pobliżu gapiów”. Następnie krzyczał: „Republikanie! Krew króla przynosi szczęście”.

W kolejnych miesiącach swąd szatana przeniósł się do królewskiej nekropolii w Saint-Denis. Wymierzano wyrok wszystkim dotychczasowym władcom Francji, wywlekając ich doczesne szczątki z królewskich sarkofagów.

Pozostała jeszcze do wymordowania rodzina królewska: król – dziecko Ludwik XVII, jego matka i żona Ludwika XVI królowa Maria Antonina (siostra cesarza Leopolda II Habsburga) oraz siostra królewska Madame Elisabeth. Przed śmiercią trzeba ich było pohańbić (znowu „podstawy godnościowe”). Stąd sfingowane oskarżenia pod adresem królowej i jej szwagierki (siostry króla) o molestowanie następcy tronu, a od 21 stycznia 1793 roku króla Ludwika XVII. Zrozpaczonej matce (Marii Antoninie) nie oszczędzono niczego.

Taki sam los spotkał dziesięcioletniego króla, którego oddano na sankiulocką reedukację jakiemuś szewcowi, funkcjonariuszowi jakobińskiemu. Tam chowano go w nienawiści do własnych rodziców, pozbawiono wszelakiej opieki duchowej, w zamian zachęcając do demoralizacji. Na tym zapomnianym królu testowano to, co w dwudziestym wieku będzie abecadłem wszystkich ataków na rodzinę, tzw. wychowanie seksualne. Wszystko to miało uwiarygodnić dyfamacyjna kampanię wytoczoną matce króla Ludwika XVII. Dramat syna Ludwika XVI zakończył się w 1795 roku. Wcześniej (16 października 1793) zamordowano jego matkę, a 10 maja 1794 jego ciotkę.

Jak wiadomo zbiorową pamięć Francuzów ma odpowiednio formatować dzień 14 lipca jako święto narodowe. Wspomnienie rzezi bezbronnych obrońców Bastylii ma legitymizować „idee 1789 roku”. Mało kto dziś pamięta, że mocnym konkurentem dla 14 lipca w charakterze „edukacyjnego święta narodowego Francuzów” był dzień 21 stycznia.

W pierwszych latach po egzekucji Ludwika XVI w różnych miejscach Francji urządzano rocznicowe obchody przypominające Orwellowskie seanse nienawiści. Funkcjonariusze rewolucyjnego agit-propu o zamordowanym władcy inaczej nie wypowiadali się jak „król – krzywoprzysięzca”, „ostatni koronowany tyran” czy „igraszka bezwstydnej i złej kobiety”. Poniżaniu ofiary towarzyszyły egzaltacje nad narzędziem zbrodni – gilotyna była przedstawiana jako „miecz narodu”, a samą zbrodnię eufemistycznie nazywano „ceną za wszystkie zbrodnie”.

Analogie ze światem z powieści Orwella dodatkowo wzmacnia fakt, że urządzanym przez rewolucjonistów rocznicowym obchodom dnia 21 stycznia towarzyszyły zazwyczaj deklaracje nienawiści wobec monarchii. W imię „Istoty Najwyższej” następowało „wyklinanie krzywoprzysięzców” przez wszystkich uczestników fety (równie dobrze mogły to być dzieci w szkole). Niekiedy, dla wzmocnienie efektu i pobudzenia republikańskich sentymentów, miejscowy kat gilotynował Ludwika XVI, tym razem in effige (tzn. gilotynowano obraz przedstawiający króla). Śmierć króla, a tym samym śmierć monarchii miała trwać zawsze.

Grzegorz Kucharczyk

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie