22 lipca 2019

Zapobiegł zmierzchowi chrześcijaństwa. Polecajmy się św. Wawrzyńcowi z Brindisi

(Św. Wawrzyniec z Brindisi)

W 400. rocznicę śmierci św. Wawrzyńca z Brindisi, oraz 460. rocznicę urodzin tego wielkiego świętego i sługi kontreformacji, publikujemy fragment jego powstającej biografii. Autorem publikacji jest br. Wawrzyniec M. Waszkiewicz, autor książki Piękna dusza. Matematyczka Pana Boga. Życie Marii Gaetany Agnesi.

 

Rozdział XXVI

Wesprzyj nas już teraz!

Zły duch. — Wróżba. — Bóg zapłać.

Zbynek Berka z Duby, arcybiskup Pragi i wielki mistrz zakonu Krzyżowców z Czerwoną Gwiazdą, następca Apostołów i sternik Kościoła w samej stolicy cesarstwa, posuwał się naprzód powolnym krokiem. Szedł nieomal jak na stracenie. Czegóż mógł chcieć od niego cesarz? W jakiej kondycji zastanie Rudolfa? Jeszcze parę dni temu nie przerywał swojego odizolowania, wrzeszcząc o zdrajcach czających się wszędzie dokoła. Jak opętany. Kto wie, może Spinelli ma rację?

— Najjaśniejszy Pan prosi Ekscelencję do siebie. – powiedział z uśmiechem Makovsky, kłaniając się i otwierając arcybiskupowi drzwi. Czy Zbynkowi zdawało się tylko, czy uśmiech szambelana był cokolwiek szyderczy?

Westchnął i przestąpił próg komnaty, kłaniając się przepisowo. Aż mu w plecach strzeliło od tej gimnastyki, a kolana ugięły się boleśnie.

— Najjaśniejszy Pan raczył mnie wezwać – zaczął.

Rudolf spoglądał spode łba.

— Kto cię uczył etykiety! – warknął – Spinelli pewnie! Za grosz nie macie szacunku dla cesarskiego majestatu!

Arcybiskup przełknął ślinę, a z nią razem zniewagę. Skłonił się raz jeszcze, głębiej. Gwałtowny ból przeszył mu plecy; zachwiał się na ugiętych nogach.

— Sługa uniżony Waszej Cesarskiej Mości – stęknął. – Bóg mi świadkiem, że niżej nie mogę przez chorobę: co nie ujmuje niczego mojemu szacunkowi i oddaniu wobec Waszej Wysokości.

Wyprostował się z trudem. Rudolf patrzył nań podejrzliwie. Lustrował wzrokiem osobę arcybiskupa, zatrzymując wzrok to na czarnej szarfie, to na krzyżu pektoralnym. Wreszcie wbił wzrok w oczy Zbynka.

— Czemu jesteś taki suchy, stary i brzydki?

Arcybiskup westchnął. W istocie obaj mężczyźni byli nieomal rówieśnikami – i żaden z nich nie miał jeszcze pięćdziesiątki. Zbynek postarzał się przedwcześnie, to prawda – ale i Rudolf, dręczony bezsennością, wyglądał na starszego niż był w istocie.

— To z powodu długiej choroby, Wasza Wysokość.

— A! Choroba! A ta czarna wstęga, co oznacza?

— Żałobę, Wasza Wysokość, po śmierci mojego brata.

— Nieprawda! – krzyknął cesarz – Nieprawda! To po mnie ta żałoba! Ach, dlaczego wy wszyscy traktujecie mnie jak trupa?! Ja jeszcze żyję! Knujecie, spiskujecie, z Maciejem, z nuncjuszem i z innymi! Wszyscy zmówiliście się przeciwko mnie!

Zbynek osłupiał. „Usquequo, Domine?” – dopokąd, Panie? – pomyślał, nie mogąc doczekać się końca audiencji.

— Wasza Cesarska Mość raczy mylić się. Pozostaję wiernym sługą Waszej Wysokości. Szanuję arcyksięcia Macieja jako brata mojego cesarza i z nikim nie zmawiam się przeciwko nikomu, a już zwłaszcza przeciwko Najjaśniejszemu Panu.

Rudolf milczał przez chwilę. Arcybiskup już miał poprosić o pozwolenie na oddalenie się, kiedy cesarz odezwał się znowu, tym razem łagodniejszym tonem.

— Poślesz precz kapucynów, prawda?

Stan Rudolfa nie pozwalał na rzeczową rozmowę na temat prawa kapucynów do pozostania w Pradze. Toteż Zbynek odpowiedział tylko:

— Zrobię, co w mojej mocy, aby móc się okazać wiernym i uniżonym sługą Waszej Wysokości.

Cesarz znowu zaczął mierzyć rozmówcę wzrokiem.

— Co to za naszyjnik? – zapytał wreszcie z dawną podejrzliwością.

— To łańcuch od krzyża, jaki noszą wszyscy biskupi – podniósł nieznacznie krzyż, aby cesarz mógł go zobaczyć.

— Krzyż! Co to za krzyż?!

— Złoty, arcybiskupi, pełen relikwii  świętych.

Rudolf cofnął się o dwa kroki.

— Relikwie! – szepnął – To dlatego jesteś taki stary i brzydki. Odejdź! Odejdź!

I, wyczerpany, opadł na krzesło. Arcybiskup skłonił się i, nie bez ulgi, zaczął cofać się ku wyjściu.

— Stój! – krzyknął nieszczęsny cesarz – Nie opuszczaj mnie!

Chciał, nie zwracając uwagi na wołanie, wyjść czym prędzej z komnaty i pałacu – ale Dietrichstein, który razem z Makovskym stali w przedpokoju, odradził mu to.

— Ekscelencjo, – szepnął – proszę się nie bać. Wiem, że to potwornie przykre, ale nie warto wściekać go jeszcze bardziej. Jeśli miałoby się coś stać, będę tuż obok. Proszę zostać z nim jeszcze chwilę…

Zatrzymał się, rozumiejąc, że w istocie spełnia uczynek miłosierdzia. Rudolf podszedł do niego i chwycił go za ręce.

— Bądź mi wierny! Nie opuszczaj mnie! – szepnął płaczliwie.

***

Było istotnie w chorobie Rudolfa coś przerażającego; coś, co i jemu współczesnych, i późniejszych dziejopisów przyprawiało o dreszcze i kazało stawiać to samo pytanie, jakie stawiał sobie nuncjusz Spinelli. Czy była to tylko choroba? Skąd to przerażenie krzyżem i relikwiami? Skąd wstręt do wszystkiego, co święte? Gorzej jeszcze! Powiadano, że niechęć cesarza wobec kapucynów wynikała z faktu, że skoro oni wstawali na nocną modlitwę, to i on nie mógł spać.

Budził się o północy i męczył przez dwie godziny – najgorzej zaś w czasie, kiedy zakonnicy biczowali się. „Ostatnio – raportował florencki ambasador Kuźma Concini – dwukrotnie powziął decyzję o przegnaniu kapucynów, a zwłaszcza po jednej nocy, w ciągu której wcale nie mógł odpocząć, ponieważ zakonnicy ci modlili się długo i biczowali”. Dowiedziawszy się o tym dziwnym fenomenie, ojciec Wawrzyniec zmienił rozkład dnia, przenosząc dyscyplinę i jutrznię na inną godzinę – ale, według doniesień z pałacu, cierpienia Najjaśniejszego Pana, zamiast ustać, przeniosły się na inną porę, synchronizując się z nowym harmonogramem kapucynów. Prawda to była, czy tylko próżna gadanina lokajów?

Na kilka dni po owej fatalnej audiencji, jakiej cesarz udzielił arcybiskupowi (i której przebieg odtworzyliśmy wiernie na podstawie relacji toskańskiego ambasadora) nuncjusz zaczął wypytywać co gorliwszych katolików z cesarskiego dworu, a także innych zaufanych ludzi o ich zdanie na temat stanu zdrowia i duszy cesarza. Sam Spinelli skłaniał się ku opinii, że pro pubblico bono należy przejść do odprawienia egzorcyzmów, choćby bez wiedzy i zgody samego monarchy.

 „Byli mojego zdania – pisał nuncjusz do Rzymu tegoż października – komisarz kapucynów, Karol Lichtenstein, Hornstein, kasztelan, Althan i Russworm”. Wszystkie postaci niebagatelnego kalibru. Lichtenstein był wówczas jedną z najważniejszych postaci dworu cesarskiego – to jemu, po nagłej dymisji Trautsona i Rumpfa, powierzone zostały wakujące ministerstwa. Był także przewodniczącym tajnej rady, do której należał także Jan Krzysztof von Hornstein. Althan i Russworm byli ważnymi oficerami; Russworm jeszcze w ciągu tej samej wojny tureckiej pójdzie w pole jako feldmarszałek.

Także ambasadorowie obecni w Pradze skłaniali się ku opinii, że cesarz jest opętany. „Miłość do astrologii, matematyki, a może i nekromancji bardzo mogła mu zaszkodzić”, pisał do swojego arcyksięcia ambasador Toskanii. Dyplomata księstwa Modeny stwierdzał zaś w swoim raporcie: „Są też wątpliwości, co więcej: argumenty godne wiary, że Jego Wysokość cierpi jakieś sugestie diabelskie”.

Pragnąc przygotować dobrze grunt pod przyszłe egzorcyzmy, nuncjusz dopiero co poprosił kapucynów o hojną modlitwę i umartwienie w intencji Rudolfa. To właśnie dlatego ich nocna modlitwa wydłużyła się. Może więc bezsenność Najjaśniejszego Pana rzeczywiście wynikała ze wściekłości diabła, w którego uderzały modlitwy i pokuty kapucynów?

Tak czy owak, jesienią roku 1600 niechęć cesarza wobec kapucynów zdawała się nieprzezwyciężona. W tym samym czasie czeski sejm, odwołując się do zapisu o nowych zakonach, których nie można było sprowadzić do Królestwa bez jego zgody, przygotował dekret o wydaleniu kapucynów z Czech. Dekret trafił na biurko Rudolfa i czekał tylko na jego podpis.

Ojciec Wawrzyniec był zapewne przekonany o diabelskim charakterze cesarskich dolegliwości. Jednak właśnie dlatego nie tracił animuszu. „Bracia! – zagrzewał swoich zakonników do modlitwy i ufności – Demon wścieka się, ale nie ulegajmy zwątpieniu: jest Jeden, co walczy w naszej sprawie” – i wskazywał na krzyż i wiszącego na nim Zbawiciela..

***

Cesarz rzeczywiście miał słabość do „astrologii, matematyki i nekromancji”. Obok artystów, których kochał i z którymi – kiedy czuł się lepiej – potrafił przebywać całymi dniami, szczególnie cenił także uczonych. Kochał matematykę i astronomię – była to jednak miłość cokolwiek chorobliwa. Matematyka była dlań kluczem do kabały; astronomia bramą astrologii. Ze wszystkich sztuk i nauk, wielki mecenas sztuki i nauki najbardziej interesował się tymi tajemnymi. Ponoć to właśnie dlatego obrał na swoją stolicę Pragę, która pod jego rządami otrzymać miała przydomek „magicznej”. Osobiście poznał rabina Jehudę Loewa, legendarnego twórcę Golema. Pasjonował się kabałą i czarną magią, alchemią i astrologią.

Nie dziwota, że szczególnym zaufaniem darzył Tychona de Brahe. Nadworny astronom i astrolog był prawdziwym uczonym wielkiej miary. Jego laboratorium wydawało się komnatą czarnoksiężnika, jego wiedza była imponująca, a znajomość praw niebieskich budziła szacunek i grozę. Obok rzetelnej nauki, duński astronom zajmował się także naukami tajemnymi. Był przekonany o tym, że błędy astrologii wynikały z niedokładnych pomiarów ruchu ciał niebieskich – co motywowało go dodatkowo do udoskonalania narzędzi i badań. Trudno orzec natomiast, czy de Brahe rzeczywiście wierzył w horoskopy, jakie stawiał cesarskiemu klientowi; niewykluczone, że zręcznie wykorzystywał także naiwność Rudolfa. Tak czy owak, ten ostatni wierzył mu do tego stopnia, że w krótkim czasie astronom zyskał sobie na dworze opinię „złego ducha cesarza”.

Tycho de Brahe miał wiele powodów, żeby nie lubić kapucynów. Po pierwsze, jako protestant. Po drugie, jako mistrz nauk zakazanych właśnie. Nie trzeba koniecznie wierzyć opinii, że roztaczająca się z niedalekiego klasztoru aura modlitw przeszkadzała jego pracom nad wytworzeniem złota z rtęci – niewątpliwie jednak obecność i ewentualny wzrost prestiżu kapucynów osłabiłyby pozycję nadwornego astrologa i alchemika. Wreszcie, niewykluczone, że nieodległe bicie dzwonu u kapucynów (bo dzwon mieli już i używali go) rozpraszało uczonego, albo i – choć to wydaje się mniej prawdopodobne – powodowało wibracje w laboratorium uczonego utrudniając mu prowadzenie eksperymentów.

De Brahe stwierdzi, pół roku później, że wobec sprawy kapucynów zachował neutralność, a z Najjasniejszym Panem rozmawiał „wyłącznie o tym, co tyczy filozofii i astronomii”. Wydaje się jednak mało prawdopodobne, by pozostał na nią obojętny, jeśli wziąć pod uwagę, że sprawa kapucynów elektryzowała dwór, duchowieństwo Pragi i zagranicznych dyplomatów. Jeśli jednak przyjąć, że astronom w walkę włączył się, to nie zdziwi nikogo sposób, w jaki to uczynił. Cóż bardziej mogło zadziałać na Rudolfa, jeśli nie przepowiednia?

W tym mniej więcej czasie de Brahe wyczytał z ruchu gwiazd przyszłość straszliwą: Rudolf II na początku nowego stulecia miał zostać zamordowany, tak jak stało się dziesięć lat wcześniej z Henrykiem III we Francji. Ta przepowiednia mogła stanowić przyczynę załamania nerwowego nieszczęsnego cesarza tej jesieni. To dlatego Trautson i Rumpf zostali oskarżeni o zdradę. To dlatego cesarz jadł tak mało i zamykał się na klucz. To dlatego we wszystkich widział zdrajców i wszystkich błagał o dochowanie mu wierności. Był październik – do końca wieku XVI pozostało kilkadziesiąt dni. Później nastanie nowe stulecie, a w stuleciu tym – na jego początku! – cesarz zginie, zamordowany jak Henryk Walezy! A czyż Henryk nie został zasztyletowany przez zakonnika?

Ojciec Wawrzyniec wspominać będzie:

„Co więcej, znajdował się podówczas w Pradze pewien heretyk, bardzo sławny astrolog, zwany Ticobra, nader ceniony przez cesarza. Powiedział on Jego Wysokości, by był ostrożny, bo miał umrzeć z ręki potwora. Gdy zaś cesarz zapytał, cóż by to mógł być za potwór, astrolog odrzekł, że nie widział nic potworniejszego od kapucynów. Zrobiło to wielkie wrażenie na cesarzu, który z usposobienia był ponury i nad wyraz depresyjny. Zaczął już nie tyle mówić, lecz rozkazywać swoim ministrom, aby wygonili precz kapucynów”.

Według ojca Ambrożego, de Brahe posunął się wręcz do ukazania Rudolfowi w zwierciadłach swoich teleskopów wizerunku mordujących go zakonników. Co dokładnie rozegrało się między cesarzem a jego wróżbitą – nie wiemy. Hipoteza o ponurej wróżbie, oprócz mocnego oparcia w dokumentach źródłowych, ma jednak i ten walor, że tłumaczy zarazem zapaść nerwową cesarza, jak i jego nagłą niechęć do kapucynów.

***

Akt ekspulsji kapucynów z Pragi leżał więc na biurku Najjaśniejszego Pana, a usłużny Makovsky od czasu do czasu przypominał o nim Rudolfowi. Cesarz pragnął z całego serca odejścia kapucynów – jednak nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności za nie. Słusznie przed paru miesiącami arcybiskup pisał, że jeśli kapucyni odejdą z Pragi, ucierpi na tym cesarskie dobre imię! Cóż dopiero, jeśli mieliby zostać z Pragi wydaleni jego własnym podpisem… W czasie, gdy wszyscy katoliccy książęta (nawet ten żałosny Wolf-Dietrich von Raitenau, który ma czelność zawracać Rudolfowi głowę nobilitacją swojej konkubiny i gromady bękartów!) zabiegają o ich obecność, on – święty cesarz rzymski – miał być jedynym wyjątkiem? Cóż na to powie papież? Cóż powiedzą książęta elektorowie? Nie, sprawę trzeba było, owszem, załatwić – ale cudzymi rękoma. Stąd też, jak to ujął Wawrzyniec, cesarz „zaczął już nie tyle mówić, lecz rozkazywać swoim ministrom, aby wygonili precz kapucynów”. Ministrowie nie palili się jednak do niewdzięcznego zadania. Odpowiadali wymijająco, odsyłali jeden do drugiego… Rudolf mógł nazywać ich zdrajcami i spiskowcami, ale nie zmieniało to faktu, że w ostatecznym rozrachunku tylko sam cesarz mógł podjąć decyzję… Po raz kolejny wziął do ręki pióro – i po raz kolejny odłożył je na bok nie składając podpisu. Poczeka jeszcze trochę. Może Popel zmięknie i w końcu jako kanclerz Królestwa każe im iść precz?

Popel nie zmiękł. Co więcej, arcybiskup Zbynek zdołał zręcznie wykazać, że kapucyni mieli prawo w królestwie przebywać. Statuty zabraniały sprowadzania nowych zakonów, dotąd nieobecnych w Czechach – to prawda. Kapucyni nie byli wszak nowym zakonem – byli gałęzią zakonu franciszkańskiego, który miał w Czechach prawo obywatelstwa od prawie czterech stuleci! Rudolfowi nie pozostawało nic innego, jak wygonić ich samemu, narażając się na krytykę zewsząd. Raz jeszcze wziął do ręki pióro…

***

Nie było jednak prawdą, że nikt oprócz cesarza nie mógł wziąć na siebie odpowiedzialności za wydalenie kapucynów z Pragi.

Sytuacja była krytyczna. Przez miasto przetaczały się setki uzbrojonych najemników znajdujących się na żołdzie protestanckich baronów. Któryś z tych ostatnich zaofiarował się, że on sam wyegzekwuje cesarski dekret, skoro tylko Rudolf go podpisze, kapucyni zostaną pocięci na kawałki i wrzuceni do Wełtawy. Krążyła też pogłoska o poważniejszym spisku: w chwili podpisania dekretu dojść miało do prowokacyjnego podpalenia husyckiej dzwonnicy. Odpowiedzialność za podpalenie spaść miała na katolików, rzekomo mszczących się za wygnanie kapucynów – w odpowiedzi zaś protestanccy najemnicy mieli „spontanicznie” przejść do rzezi katolików, od jezuitów poczynając. Ile prawdy było w tej pogłosce, trudno orzec, bo i dekret podpisany nie został. Klimat panujący w Pradze był jednak taki, że już wtedy mogła wybuchnąć wojna Trzydziestoletnia.

Do tej pory apostolat kapucynów, mimo grozy i niepewności sytuacji rozwijał się jak gdyby nigdy nic. Kazania ojca Wawrzyńca gromadziły coraz większe tłumy; także pozostali ojcowie pracowali jak mogli. Niebezpieczeństwo nie przerażało ich. Od dawna spodziewali się, że prędzej czy później któryś z nich zostanie zabity. Tymczasem pierwszą ofiarą misji miał stać się o. Ambroży z Urbino, zmarły z wycieńczenia i choroby, w tymże roku 1600.

Gorsząca sytuacja i pogarszający się stan zdrowia cesarza skłoniły wreszcie ojca komisarza do działania. Tym bardziej, że pojawiły się – nawet wśród przyjaciół – głosy, że być może odejście kapucynów ukoiłoby nieco nerwy chorego suwerena, którego stan niepokoił całe chrześcijaństwo. Panowanie Rudolfa było, owszem, nieszczęściem. Jednak jego bezpotomna śmierć (Rudolf nie ożenił się nigdy, obawiając się, że synowie spiskowaliby) mogła pogrążyć w chaosie, a może i wojnie, całą Europę.

Minęło Boże Narodzenie, drugie w Pradze. Musiały to być święta szczególnie piękne, bo szczególnie bliskie Świętej Rodzinie. Zimno było ojcom kapucynom – zimno jak w grocie betlejemskiej! – a nad ich misją wisiał gniew monarchy (jakkolwiek nie Heroda) i perspektywa ucieczki (choć nie do Egiptu).

„Dobry bój” trwał już nazbyt długo. Wawrzyniec postanowił wyręczyć cesarza. W oktawę Epifanii głosił kazanie w przytomności ministrów, ambasadorów, dworzan i arystokratów, nie licząc artystów i innych licznie zgromadzonych słuchaczy. Zdawało się, że kto tylko rozumiał włoszczyznę, był tam obecny. Pod koniec kazania komisarz zwrócił się bezpośrednio do tych, którzy zajmowali pierwsze ławki. W wielu z nich poznawał przyjaciół i dobroczyńców misji. Wzruszony bardziej niż zwykle począł dziękować im:

— Panowie! Dziękujemy wam za wiele łask oraz za dobre przyjęcie i potraktowanie nas tutaj. Dowiedziałem się, że Jego Wysokość nie jest kontent z zaproszenia nas do Pragi i że każdego dnia prosi, by nas stąd wyproszono; wielu z tu obecnych szlachetnych panów może to potwierdzić. Myśmy atoli nie przyszli tu dla własnego naszego kaprysu…

Wzruszenie przerwało na chwilę jego mowę. Wieńczące ją słowa wisiały jednak w powietrzu i nawet jeśli nie padły jeszcze, zaczęły już kłuć serca i wyciskać łzy z oczu słuchaczy.

— …Dziś jeszcze gotowiśmy opuścić Pragę, skoro taka jest wola Jego Cesarskiej Wysokości. Bóg zapłać wam za wszelkie dobro!

 

 

Rozdział XXVII

Jeden silniejszy. — Cudotwórca. — Wiosna ludzi ubogich.

Po pożegnalnym kazaniu przygnębienie spadło na praskich katolików. Źle, zaiste, zaczynało się nowe stulecie! Tyle i tak dobrych owoców zaprzepaści się przez manię Rudolfa i machinacje jego astrologa! Przygnębienie wdzierało się, być może, nawet do samego klasztoru kapucynów. Czyż przełożony nie zapewniał współbraci, że „jest Jeden, co walczy w naszej sprawie”? Byłoż więc wolą samego Boga opuszczenie przez nich tego miejsca, które tak bardzo potrzebowało gorliwych apostołów; opuszczenie tych wiernych, którzy tyle nadziei pokładali w ich obecności; zostawienie na pastwę rozbestwionych heretyków samej stolicy Cesarstwa? Skoro jednak taka jest wola Boża, cóż odpowiedzieć można, jeśli nie Fiat?

Mimo mrozu, już nazajutrz ojcowie kapucyni podjęli skromne przygotowania do wymarszu. Niewiele mieli ze sobą rzeczy, które trzeba by wziąć ze sobą. Pozostawała do rozwiązania niełatwa w połowie stycznia kwestia przemarszu z Pragi do Wiednia – w tej sprawie ojciec Wawrzyniec chciał poradzić się któregoś ze świeckich przyjaciół i dobroczyńców. Może dałoby się zatrzymać gdzieś niedaleko, o dzień lub dwa drogi z Pragi, i poczekać tam kilka tygodni? Byle znaleźć kawałek dachu i tyle bodaj ciepła, żeby na śmierć nie zamarznąć; byle była kaplica zdatna do Mszy i do oficjum. Takie rozwiązanie z pewnością nie wyda się najgorsze także ich sprzymierzeńcom – zawszeć dawało jeszcze parę tygodni nadziei na powrót kapucynów… Dziś jeszcze trzeba będzie rozmówić się z kimś w sprawie organizacji wymarszu!

Jakoż nie trzeba było długo czekać, a do furty klasztornej zapukało czterech dworzan, w których ojciec Wawrzyniec rozpoznał wczorajszych słuchaczy. Kiedy poproszono ich do rozmównicy, Piotr von Mollard, brat wiedeńczyka Ernesta i tajny radca cesarski, zabrał głos w imieniu wszystkich. Zamienił parę słów z ojcem komisarzem, po czym ten kazał zebrać się wszystkim zakonnikom.

— Drodzy bracia! – powiedział – Pan Piotr ma wam do powiedzenia ważną rzecz.

Wszystkie oczy zwróciły się na Mollarda, wyczytując z jego twarzy, że niesie rzeczywiście ważne wieści. On zaś, powiódłszy oczyma po zebranych, zaczął opowiadać wydarzenia ostatnich kilkunastu godzin.

„Po wczorajszym kazaniu wszyscyśmy mieli nastrój, jak gdybyśmy z pogrzebu wracali najbliższych nam przyjaciół. Smutek wiercił w sercach, łzy do oczu się cisnęły. Biło od nas wszystkich przygnębienie zupełne. Najjaśniejszy Pan nie zwykł zwracać uwagi na podobne drobiazgi, wczoraj jednak zapytał tych z nas, którzy mu usługiwali, gdzie też bywali tego dnia. Dowiadując się, że u kapucynów na kazaniu, zaciekawił się i pyta Wilhelma Slavatę, o czym też było kazanie.

— Ojciec kaznodzieja – powiada Slavata – mówił o tym, że Wasza Wysokość nie jest kontent z ich obecności w Pradze; toteż kapucyni gotowi są wracać do Włoch; żegnają wszystkich i dziękują dobroczyńcom, ale nie chcą stać się przyczyną zasmucenia Najjaśniejszego Pana.

Zadumał się cesarz, po czym pyta znowu:

— A jak zabiorą swoje rzeczy?

— Nijak – odpowiada pan Wilhelm. – Niczego ze sobą nie przynieśli oprócz kija z krzyżem. Jak przyszli pieszo i ubodzy, tak też pójdą sobie; wystarczy najmniejszy znak Waszej Wysokości.

A cesarz na to:

— Jest jeden silniejszy ode mnie, który mi nie pozwala.

Kapucyni spojrzeli po sobie ze zdumieniem.

— Jak powiedział? – zapytał ojciec Ambroży – „Jest jeden silniejszy?”

— Jako żywo! – odezwał się Wilhelm Slavata, także obecny wśród delegatów – Tak właśnie powiedział: „Jeden silniejszy ode mnie nie pozwala mi”.

— Po czym – kontynuował von Mollard – dziś rano Najjaśniejszy Pan wezwał mnie i kazał mi przekazać ojcom, co następuje, a co ja z radością największą powtarzam: „Ja was nie wyganiam i macie ojcowie zostać w Pradze”.

***

— Gdzie on teraz jest? – zapytał generał.

— Odesłałem go do rodzinnej miejscowości; tu za dużo się zrobiło wokół niego hałasu.

— Daleko to stąd?

— Trzy dni drogi.

— To i tam lada moment zacznie się zamieszanie.

Ojciec Jan pokiwał głową. I on nie łudził się: wysłanie winowajcy do Mazary było rozwiązaniem dobrym, ale na krótką metę.

— Niech mi ojciec powie jeszcze, ile było tych cudów – poprosił ojciec generał.

— Szesnaście proszę ojca – w głosie prowincjała pobrzmiewało zarazem zmartwienie i duma.

Tym razem to ojciec Hieronim z Castelferetti pokiwał głową z zadumą. Nie codziennie zdarzały się podobne historie. I czego jak czego – ale tego rodzaju trudności nie spodziewał się zgoła, kiedy wybrał się z wizytą kanoniczną do Palermo. Trzeba będzie znaleźć jakieś lepsze miejsce dla brata Augustyna. Daleko od wielbicieli, którzy mogą tylko zaszkodzić jego duszy. Bywało już i tak, że prawdziwych cudotwórców próżność niefrasobliwie połechtana do piekła strąciła!

— Przewielebny ojcze… – zaczął tymczasem ojciec Jan – Są w tej sprawie jeszcze dwie ważne okoliczności.

— Słucham.

— Po pierwsze, brat Augustyn bardzo pragnie zostać męczennikiem. Wiele razy prosił mnie o wysłanie go do krajów niemieckich, gdzie podobno łatwo o męczeństwo.

Ojciec Jan spuścił głowę, chwilę wahał się, po czym podjął:

— Ostatnim razem, bardziej dla wymówki niż czegokolwiek innego, odpowiedziałem mu, że nie widziałem żadnych cudów, które wskazywałyby na to, że taka jest wola Boża.

— Aha! I cóż, myśli ojciec, że to stąd te cuda?

— Tego nie śmiem osądzać. Prawdą jest atoli, że brat Augustyn czyniąc znak krzyża nad chorymi mówił: „jeśli Pan Bóg chce, żebym poszedł na misje, bądź uleczony”…

— To rzeczywiście znamienne. A druga okoliczność?

—Druga okoliczność jest taka, że brat Augustyn nie poprzestał na cudach.

— Jak to nie poprzestał? Cóż takiego do nich dodał?

— Poszedł z tłumem uzdrowionych i ze świadkami do notariusza i sporządził akt oficjalnie stwierdzający szesnaście cudów.

— Twarda sztuka ten braciszek! – wykrzyknął ojciec Hieronim – Ale to już bardziej niebezpieczne. Pierwszy raz słyszę o cudotwórcy, który tak dba o to, by mieć opinię cudotwórcy…

— Znam go od wielu lat – prowincjał mówił cicho, ze spuszczoną głową – i wiem, że to wzorowy zakonnik. Dusza naprawdę prosta. Obawiam się, że całe to zamieszanie jest moją winą. Brat Augustyn wziął moje słowa za zachętę, a mój sceptycyzm skłonił go do uwiarygodnienia relacji podpisem urzędnika.

— Niech się ojciec nie trapi. Jeśli rzeczywiście relacja jest wiarygodna, możemy rzecz wziąć za wskazówkę z góry; tym bardziej, że i tak muszę wysłać niebawem grupę nowych misjonarzy na pomoc ojcu Wawrzyńcowi. Pójdzie i brat Augustyn i jeśli Pan Bóg rzeczywiście chce go wyróżnić palmą męczeńską, to zdobędzie ją, okrywając chwałą waszą prowincję. A jeśli nie, to za kilka lat wróci; ludzie w międzyczasie ochłoną, a on sam trafi do klasztoru w okolicy, gdzie nie otacza go nadmierna sława. Proszę tylko wyznaczyć mu jakiegoś towarzysza z tej samej prowincji. I przeprowadzić rzecz z możliwą dyskrecją; najlepiej żeby brat cudotwórca nie przechodził nawet przez Palermo.

***

I znowu zaczęła się wiosna. Któż bardziej cieszy się wiosną, jeśli nie człowiek ubogi, który zimą o śmierć się ociera! Tak było z kapucynami, dla których zimowe miesiące były szczególnie trudne. W klasztorze marzli; wychodząc zeń niemal zamarzali. Legenda głosi, że pewnego razu ojciec Wawrzyniec spiesząc do któregoś z praskich kościołów, w którym miał wygłosić kazanie, zgubił w śnieżnej zaspie sandał. Nazbyt się spieszył, żeby wdawać się w długie poszukiwania – popędził więc dalej, całkiem boso i dopiero w drodze powrotnej zdołał odnaleźć zgubę. Kiedy chodzili po mieście, zdarzało się, że szerokimi rękawami mroźny wiatr wdzierał się do samego wnętrza habitu; smagając ich niby bicz i przenikając zimnem nieledwie do samych kości. Jest takie zimno, które zdaje się sięgać samego jestestwa; zimno, którego ogrzać nie można nawet długim siedzeniem przy ogniu; nawet przykrywając się na noc trzema lub czterema kocami (czego zresztą nie robili). Zimno, jednym słowem, które ustępuje dopiero z nastaniem wiosny. Nawet jeśli w piersiach żarliwych misjonarzy serca płonęły heroiczną miłością, ich ciała, zimą, trawiło takie właśnie zimno. Jakaż więc radość z wydłużających się dni, z topniejących śniegów, z ciepłego wiatru, z rosnącego w siłę słońca!

Niewykluczone, że siła woli i miłość umartwień kazały ojcu Wawrzyńcowi żałować końca tej pory roku, która wymaga największych ofiar. Nie zmienia to jednak faktu, że nie mniej niż inni bracia odczuwał on wielką ulgę. Tym bardziej, że i jemu – jak arcybiskupowi – zaczynały dokuczać niekiedy bóle w kościach. Czasami odzywało się też lekkie kłucie w nerkach. Nic poważnego; nic na co należałoby zwracać uwagę; nic, co uzasadniałoby oszczędzanie się w pracy dla Boga i dla dusz. Zarazem jednak, pierwszy, delikatny jeszcze, znak drogi krzyżowej, jaką przyjdzie mu przemierzyć w kolejnych latach.

Cesarz Rudolf, powstrzymany przez „jednego silniejszego” uspokoił się. Nie znaczy to, żeby czuł się dobrze. Trwały pierwsze miesiące roku 1601, a w głowie cesarza cały czas trzepotała myśl o tym, że oto lada moment, póki trwają „początki nowego stulecia”, zostanie zamordowany. Strach patrzył nań zewsząd wielkimi oczami. Trochę spokoju dawała mu tylko sztuka. Spędzał dni w towarzystwie malarzy, rzeźbiarzy i szlifierzy diamentów. Przechadzał się po ogrodzie botanicznym bądź po galeriach muzealnych swego pałacu. Unikał dyplomantów. Jadł dalej bardzo mało. Niekiedy, nawet jeśli bez dawnej gwałtowności, wracała także myśl o pozbyciu się kapucynów, a wrogowie misjonarzy starali się ją podsycać.

Cóż można było, wobec smutnych kondycji Rudolfa, zrobić dla zapewnienia młodej misji przetrwania? Spinelli, który od miesięcy bezskutecznie zabiegał o audiencję u cesarza, znalazł sposób przekazywania mu tego, na czym mu zależało. Był na dworze cesarskim „pewien młody katolik, bieglejszy od wszystkich innych szlifierz diamentów, z którym cesarz przebywa prawie dzień cały; wiele on może wpłynąć na Jego Wysokość, która rozmawia z nim także o sprawach wielkiej wagi”.  Nuncjusz rozważał nawet spotkanie się z cesarzem w domu szlifierza, do którego Rudolf wybierał się tajnym korytarzem „prawie każdego dnia”. Gdyby tak i kapucyni mieli kogoś podobnego – zaraz cesarz spojrzałby na nich łaskawszym okiem!

***

Paweł Piazza, jeszcze zanim wstąpił do zakonu, odznaczał się niewątpliwie dużym poczuciem humoru. Osiemnaście „Pe”, którymi posłużył się, aby od „proboszcza Piotra Pilloniego” wyciągnąć „przyobiecane parę pieniążków” ukazuje to dobitnie. Dowcip nie oznacza jednak braku powagi. Piazza był artystą poważnym, a zajmując się głównie sztuką sakralną – w dobie Kontrreformacji! – odbył solidną formację teologiczną. Nic więc dziwnego, że po wstąpieniu do zakonu i złożeniu ślubów, już jako brat Kuźma z Castelfranco, rychło otrzymał święcenia kapłańskie, a krótko potem został także kaznodzieją. Nie znaczy to, żeby przestał być kaznodzieją pędzla. Do końca życia – w roku 1620 – ojciec Kuźma będzie aktywnym malarzem, pracując między innymi w Wenecji i Rzymie. Zanim jednak papież Paweł V wezwie go do Wiecznego Miasta, przełożeni zakonni uznali za stosowne skierować go do Pragi, gdzie jego pędzel miał posłużyć za miecz broniący przed ekspulsją całą kapucyńską misję. Decyzja o jego wymarszu zapadła na kapitule w Padwie, w maju – artysta musiał jednak przed wymarszem skończyć jeszcze parę rozpoczętych w ojczyźnie prac.

I tak to tej samej wiosny roku Pańskiego 1601, pośród innych kapucynów, których coraz więcej przybywało do Austrii, Styrii i Czech, zostali wyznaczeni na tę niełatwą misję także ojciec Kuźma z Castelfranco, malarz, i brat Augustyn z Mazary, cudotwórca.

***

Cesarz przypomniał sobie wreszcie o złożonej przed dziewięciu miesiącami obietnicy finansowego wsparcia budowy kapucyńskiego klasztoru i kościoła. Udzielił zakonnikom hojnej jałmużny, w której wenecki ambasador mógł dostrzec oznakę „końca tej burzy, jaką biedni ojcowie znosili przez wiele miesięcy”.

Skoro niebo nad kapucynami rozpogodziło się, owoce ich posługi zaczęły rosnąć w oczach. Wystarczy wspomnieć o jednym z zamożniejszych praskich baronów, który postanowił ufundować w Pradze lub innych miastach Królestwa trzy klasztory – i samemu przywdziać habit kapucyński. Wystarczy wspomnieć o protestantach, którzy coraz liczniej przybywali na kapucyńskie kazania i którzy nierzadko przychodzili później dyskutować z kaznodziejami. Nie brakowało przypadków nawróceń.

Korzystając z tego rozpogodzenia, jeszcze w czasie przedwiośnia ojciec Wawrzyniec mógł ze spokojem udać się na wizytację klasztorów w Austrii i Styrii, zatrzymując się na prawie cały Wielki Post w Wiedniu, a później zaglądając i do Grazu. Do Pragi wrócił dopiero w okolicy Zesłania Ducha Świętego. Okres ten przyniósł także zmiany w obsadzie poszczególnych klasztorów. Przetasowanie misjonarzy było wymuszone po trosze śmiercią ojca Ambrożego z Urbino, który jako wybitny teolog miał odpowiadać za formację młodych kapłanów przygotowujących się do podjęcia pracy kaznodziejskiej. Nieustanny rozwój misji, a także napływające z południa posiłki także uzasadniały zmiany kadrowe. I tak to, między innymi, stało się zadość dawnemu pragnieniu ojca Mariana z Alcamo, który nareszcie trafił do Pragi, obejmując obowiązki gwardiana tutejszego klasztoru.

Nareszcie misja mogła rozwijać się spokojnie. Niebo nad kapucynami było pogodne, słońce świeciło, a ich duchowy ogródek mógł kwitnąć i owocować. Jeśli jednak jedna burza minęła, inna zaraz nadejść miała. W tym samym czasie kiedy ambasadorowie Wenecji, Hiszpanii i Modeny, nie licząc nuncjusza apostolskiego, donosili z radością swoim mocodawcom o ustaniu zamieszania wokół kapucynów, a ojciec komisarz spokojnie wizytował pozostałe dwie placówki, oto nowa przygoda zaczęła majaczyć na horyzoncie. Nowe, lecz zupełnie inne, niebezpieczeństwo zawisnąć miało nad misją i nad poszczególnymi misjonarzami.

 

Br. Wawrzyniec Maria Waszkiewicz

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie