2 października 2017

Wielkie Banowanie – czyli o usuwaniu z Sieci za poglądy

(Fot. sureash kumar / freeimages.com)

Rozpoczęło się Wielkie Banowanie. Giganci IT, bajecznie bogate koncerny, pokazały kto rządzi w globalnej Sieci. Z pewnością nie kontestatorzy status quo. Wszak tych się z niej wyklucza. Nie z pojedynczego forum dyskusyjnego, ale nieomal z całego Internetu. Już nie ma w nim miejsca dla niektórych radykalnych grup, którym wstępu odmawiają nie tylko czołowe wyszukiwarki czy sklepy z aplikacjami, ale nawet rejestratorzy domen. Wiele wskazuje na to, że podobny los spotka również obrońców chrześcijaństwa i rodziny.

 

O Wielkim Banowaniu zrobiło się głośno już w 2016 roku. Wówczas to pojawiły się pogłoski, że Facebook odpowiednio dobiera treści do swej newsowej sekcji „Trending”. Wyznaczeni przez firmę „kuratorzy” promowali treści z mainstreamowych, czytaj liberalnych, mediów. Sama firma Zuckerberga zdementowała te pogłoski. Cóż jednak – można by zapytać – miała uczynić?

Wesprzyj nas już teraz!

 

O Wielkim Banowaniu przypomniano sobie w styczniu, gdy prezydentem został Donald Trump. Prawdziwe nasilenie nastąpiło jednak pod wpływem wydarzeń w Charlotesville. Przypomnijmy: w sierpniu w tym położonym w amerykańskiej Wirginii miasteczku doszło do manifestacji przeciwko likwidacji pomnika Roberta Lee. Wśród obrońców pamięci po tym konfederackim dowódcy znaleźli się wszelkiej maści zwolennicy alternatywnej prawicy, a nawet neonaziści. To właśnie narodowy socjalista zamordował 32-letnią kontrmanifestantkę. Ponadto podczas zamieszek w katastrofie śmigłowca zginęło dwóch policjantów. Trudno sobie wyobrazić lepszy prezent dla amerykańskich liberałów. Rozpoczęli oni nagonkę nie tylko na neonazistów, ale i na wszystkich kontestatorów demoliberalnego status quo.

 

Rewolucyjną czujnością wykazał się Facebook. Usunął on konta użytkowników przyznających się do uczestnictwa wiecu „Zjednoczenie Prawicy” w Charlottesville. Rykoszetem dostało się także innym „nacjonalistom”. Ponadto w ślady firmy Marka Zuckerberga poszedł „Twitter”. Jak ponadto podała „Rzeczpospolita” komunikator Discord dokonał zawieszenia czatów i grup dotyczących Charlotesville.

Także rejestrator domen internetowych GoDaddy nie pozostał bierny. Postanowił bowiem zawiesić stronę internetową neonazistowskiego portalu Daily Stormer. Narodowi socjaliści zdecydowali się jednak przenieść się do związanego z Google Alphabet Inc. Ale i stamtąd zostali usunięci.

 

Daily Stormer to niejedyny portal, jaki spotkał się z tego typu problemami. Z podobnymi trudnościami musiały bowiem zmierzyć się inne witryny, jak na przykład AltRight.com. Źródłem tych problemów stał się choćby Discord, platforma służąca jako czat dla graczy w gry wideo. Do celów komunikacji (niekoniecznie związanej z grami) wykorzystywała go jednak również alternatywna prawica. To jednak się skończyło. „Dziś zamykamy serwer altright.com i wiele kont związanych z wydarzeniami w Charlotesville. Będziemy nadal podejmować działania przeciwko białej supremacji, ideologii nazistowskiej i wszelkim formom nienawiści” – napisali bowiem przedstawiciele Discorda w swoim oświadczeniu cytowanym przez portal BusinessInsider.com (14 sierpnia 2017). 

 

Nie ubolewajmy jednak nad losem narodowych socjalistów czy nawet bardziej wysublimowanych intelektualnie (ale niekiedy równie odległych od chrześcijaństwa) alter-prawicowców. Szczerze mówiąc: nie ma czego żałować. Niestety istnieje ryzyko, że sprawa odbije się na prawicy (tej rzeczywistej, nie alternatywnej).

 

To z resztą nie ryzyko – lecz rzeczywistość. Wszak na listach grup „szerzących nienawiść” (hate groups) w poszczególnych stanach, często wraz z wszelkiego autoramentu nazistami czy rasistami figurują także obrońcy życia i rodziny. Podobnego zestawienia dokonała choćby wpływowa „antyfaszystowska” „The Southern Poverty Law Center”. Na opublikowanej w sierpniu liście umieściła z jednej strony „Ku Klux Klan”, „Aryjską Siłę Uderzeniową”, „Sojusz Supremacji Białych” czy „Amerykańską Partię Nazistowską”. Z drugiej zaś „Amerykańskie Stowarzyszenie Pediatrów”, „Centrum Rodziny i Praw Człowieka” czy „Family Research Council”. Za nienawiść uznano więc sprzeciw wobec operacji zmiany płci, homoseksualizmu czy łamania wolności sumienia.

 

Konkurencja dla Facebooka nie przejdzie

Z cenzorską potęgą technogigantów spotkała się także aplikacja „Gab”. Dysponująca ponad 200 tysiącami użytkowników stanowi alternatywę dla zdominowanych przez lewaków mediów społecznościowych. Chodziło o „social medium” wolne od cenzury.

 

„Wolna od reklam sieć społecznościowa dla twórców wierzących w wolność słowa, wolność osobistą i swobodny przepływ informacji” starała się uzyskać dostęp do iTunes pod koniec grudnia 2016 i na początku stycznia 2017 roku. Odmówiono jej jednak z przyczyn technicznych w czasie krótszym od doby. Obydwa te przypadki były uzasadnione, a szybki czas odpowiedzi Apple umożliwiał szybką reakcję. Prawdziwe schody zaczęły się jednak po spełnieniu wszelkich technicznych wymogów.

 

Gdy bowiem „Gab” po raz trzeci złożyła elektroniczny wniosek o przyjęcie do iTunes na rozpatrzenie sprawy musiała czekać aż 17 dni. To niespotykana sytuacja, gdyż Apple chwali się rozpatrywaniem wniosków w ciągu maksimum 48 godzin. Po upływie tego czasu „Gab” otrzymała odmowę. Jako przyczynę założona przez Steve’a Jobsa firma podała „odniesienia do religii, rasy, gender, orientacji seksualnej lub innych (…) grup mogące być obraźliwe dla innych użytkowników” (medium.com 22 stycznia).

 

Z kolei 17 sierpnia 2017 roku aplikacja została, jako szerząca nienawiść, usunięta z Google Play. Gab nie zamierza pozostawić tego bez reakcji. Jak podało BBC (18 września), firma zdecydowała się pozwać techno-giganta. Reprezentujący Gab prawnik Marc Randazza zwrócił na łamach portalu Medium.com uwagę, że „Google Play i Android dysponują monopolem na rynku aplikacji, a aplikacje Google’a, takie jak You Tube i Google+ bezpośrednio konkurują z Gab”. Google broni się odwołując się do potrzeby moderowania treści pod kątem propagowania nienawiści i przemocy.

 

Google nie jest wszystko jedno

O lewactwie Google na własnej skórze przekonał się też jego pracownik. James Darmore zdecydował się na przesłanie współpracownikom krótkiego opracowania krytykującego radykalny genderyzm. Programista i biolog molekularny w jednym zwrócił uwagę na różnice między kobietami i mężczyznami prowadzącą do męskiej dominacji w świecie nowoczesnych technologii. Podkreślił, że badania wskazują na mniejsze zainteresowanie kobiet ideami, słabszą tolerancję na stres, niższą asertywność i słabsze dążenie do osiągnięcia wysokiego statusu (takiego, jak ten posiadany przez programistów).

 

James Damore wspomniał także o uprzedzeniach żywionych przez prawicę i lewicę. Podkreślił, że jedne i drugie są szkodliwe i wymagają zdemaskowania. Tego już było dla politycznie poprawnego szefostwa korporacji zbyt wiele. Za swoją myślozbrodnię Darmore został wyrzucony z pracy. Teraz zamiast w Google bryluje w niezależnych portalach.

 

Na tym opowieść o politycznych uprzedzeniach firmy założonej przez Larry’ego Page’a się nie kończą. Google ogłosiło bowiem niedawno wdrożenie wykorzystującego sztuczną inteligencję narzędzia o nazwie „Hate News Index” („Index Newsów Szerzących Nienawiść”).

 

Wskutek jego funkcjonowania treści uznane za „nienawistne” zostaną po prostu usunięte z największej wyszukiwarki na świecie. Pikanterii dodaje lista współpracowników Google’a – to głównie liberalno-lewicowe media. Media zamierzające polegać na „ekspertyzie” Southern Poverty Law Center. Tak, to właśnie ta organizacja wpisała na listę „nienawistnych grup” obrońców życia i rodziny.

 

Tyrania w strefie wolności

Internet to medium stworzone przez amerykański rząd na wypadek ataku nuklearnego. Choć stworzone odgórnie, posiada programowo zdecentralizowany charakter. Jako taki stał się przestrzenią swobody wraz z dobrymi i złymi tego konsekwencjami. Kontrola nad nim wydawała się niemożliwa.

 

Dziś przeświadczenie to jednak przestaje być aktualne. Dość wspomnieć, że udział Google’a w amerykańskim rynku to 63,8 proc. w przypadku komputerów stacjonarnych. Na urządzeniach mobilnych to jeszcze więcej (expandedramblings.com). Wraz z Apple firma dominuje na rynku aplikacji mobilnych. Pośród portali społecznościowych króluje Facebook wraz z powiązanymi z nim mediami. Zarządy czołowych firm w branży IT mogą zatem kształtować debatę publiczną silniej, niż rządy.

 

Sztywne trzymanie się zasad gospodarczej wolnej amerykanki oznacza zatem do uzależnienia znacznej części światowej opinii publicznej, a pośrednio też polityki od widzimisię ludzi takich jak Mark Zuckerberg czy Eric Schmidt. Alternatywa to wdrażanie przez prawo polityki neutralności Internetu (net neutrality). Zasada ta wymaga od dostawców usług w Internecie ścisłego przestrzegania zasad bezstronności. Dostawca, jako przedsiębiorstwo użyteczności publicznej, nie powinien w tej optyce ograniczać dostępu do swych usług z powodu światopoglądu czy też mniejszej zasobności portfela.

 

Zasada ta nie jest idealna. Jednak alternatywa jest znacznie gorsza. Oznacza bowiem zepchnięcie użytkowników, portali, twórców, stron, dzieł „nieprawomyślnych” w czeluść mrocznej sieci („dark web”). Tam też potężni koryfeusze nowego wspaniałego świata, piewcy różnorodności i czciciele tolerancji pragną najwyraźniej wysłać treści nieprzystające do ich rzekomo kolorowej wizji świata. Obrońcy życia i rodziny, chrześcijanie, zwolennicy obrony cywilizacji zachodniej trafią do cyfrowych czeluści, do mekki ekstremistów wszelkiej maści, płatnych zabójców przyjmujących zapłatę w Bitcoinach, pedofilów i innych zatraceńców. W tym Tartarze nikt przyzwoity nie będzie ich szukał – czy to z braku umiejętności nawigowania po tych piekielnych kręgach czy z obawy przed czającymi się tam wirusowymi potwornościami.

 

 

Marcin Jendrzejczak

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie