13 listopada 2013

„Wałęsa”. Inne scenariusze

Ostatnie tygodnie obfitują w teksty o Lechu Wałęsie, odświeżonej ikonie III RP. Dzięki skutecznej propagandzie, film o przywódcy „Solidarności” obejrzało w kinach ok. 400 tys. osób. Na akcje promocyjne o takiej skali z pewnością nie mogą liczyć inne dzieła poświęcone „naszej ikonie” – książki Janusza Głowackiego i Sławomira Cenckiewicza. Dlaczego?


O ile pytanie o zestawienie skali promocji książki Cenckiewicza i filmu Wajdy wydaje się irracjonalne, a odpowiedź na nie jest banalnie prosta, o tyle już książka „Przyszłem” Janusza Głowackiego powinna – wydawałoby się – wzbudzić entuzjazm tych samych mediów, które do znudzenia powtarzały, że na najnowszy film o Lechu Wałęsie koniecznie trzeba się wybrać. Wszak to właśnie Głowacki napisał scenariusz do tego epokowego dzieła! Jest przecież pisarzem od lat hołubionym przez mainstreamowe stacje telewizyjne, wpisującym się w swej twórczości i postawie w to, co poprawne. Mimo tego jednak o jego nowej książce nie mówi się tak wiele, jak o poprzednich. Okazja jest tymczasem niebagatelna – wszak to opowieść o tworzeniu scenariusza do wajdowskiej wizji życia Wałęsy!

Wesprzyj nas już teraz!

Sam Głowacki twierdzi, że książkę napisał „dla pieniędzy, jak wszystkie inne”. Może to prawda, skoro jest ona dodawana do gazet i zalega na półkach kiosków i stacji benzynowych. Ale po uważnej lekturze, można pokusić się o stwierdzenie, że autorem kierowały nie tylko względy materialne, lecz również emocje związane z pisaniem scenariusza i tworzeniem filmu. A rzadko były to emocje pozytywne. Zresztą autor od początku daje to do zrozumienia: „Ze dwadzieścia scen, co je napisałem, i parę pomysłów, do filmu nie weszło” – stwierdza.

„Przyszłem” powstało więc przez urażenie dumy autora i dzięki naturalnej dla twórcy niechęci do cenzury. Choć słowo to w książce nie pada, widać wyraźnie, że Głowacki ma do Wajdy żal. Został przecież zaproszony do współpracy nieprzypadkowo, nie jest pierwszym lepszym scenarzystą, ale szanowanym przez wielu artystą. A Wajda powycinał mu liczne sceny. I to nie byle jakie sceny, ale wszystkie te, które mogłyby utrudnić reżyserowi zbudowanie pomnika byłego przywódcy „Solidarności”. To z tej perspektywy właśnie warto pochylić się nad refleksjami Głowackiego. Laureat Oscara wyciął ze scenariusza fragmenty, w których Oriana Fallaci sugerowała Wałęsie, że fizycznie jest podobny do Stalina, sceny z których mogłoby wynikać, że Wałęsa od czasu do czasu mógł się czegoś bać, momenty sugerujące, że do stoczni „mógł wysłać Wałęsę Kościół”, albo te mogące być odczytane jako wskazanie, że jeszcze w 1980 r. Wałęsa miał kontakt z SB.

To nie wszystko. Głowacki opisuje starania Andrzeja Wajdy, by film zawierał jak najmniej wątków mogących urazić Wałęsę. Scenarzysta chciał, by Zbigniew Bujak zagrał sam siebie w scenie obrazującej lekcję przechodzenia przez tzw. „ścieżkę zdrowia”. Wajda zgodził się, Bujak zagrał podobno bardzo dobrze, ale po wszystkim okazało się, że Wałęsa nie lubi Bujaka, więc 86-letni reżyser… wpadł w panikę i zmienił aktora! Takich kwiatków jest w „Przyszłem” dużo więcej.

Choć książka Głowackiego zdaje się być wyłącznie małą zemstą na Wajdzie za nieodpowiednie potraktowanie pisarza, pokazuje nam dość wyraźnie nie tylko ochłodzone stosunki między scenarzystą a Wajdą, którzy pod koniec prac nad filmem porozumiewali się już tylko listownie. Dzięki tej publikacji i odsłonięciu kulis prac nad „Człowiekiem z nadziei”, dokładnie wiemy, jaki od początku miał być to film. Pomnikowy, niekoniecznie ściśle związany z faktami, będący wręcz dziełem jawnie propagandowym. Potwierdza to opisany przez Głowackiego upór Wajdy, który za wszelką cenę chciał pokazać w filmie obrady okrągłego stołu i wyborów 1989 r. („bo młodzież nie pamięta”), mimo iż scenarzysta uważał, że dla historii opowiedzianej w filmie jest to niekonieczne. Co więcej, laureat Oscara w jednej z roboczych wersji swego najnowszego dzieła umieścił scenę obrad przy okrągłym stole, wraz z odczytywaniem imiennej listy uczestników ze strony „Solidarności”! Czy trzeba o większy dowód na to, iż film Wajdy miał z założenia być tylko kolejnym elementem popkultury utwierdzającym Polaków w propagandzie sukcesu III RP? Mimo ostatecznej rezygnacji z tej kojarzącej się scenarzyście z apelem poległych sceny, film i tak pozostał jedynie napompowaną laurką.

Wszystkich obawiających się, że pisząc „Przyszłem” Głowacki przeszedł na „prawą stronę mocy”, uspokajam. Pisarz bardzo wyraźnie, bardzo często i niezwykle sugestywnie odcina się od wszystkiego, czego się brzydzi, a więc od polskiej „prawicy” utożsamianej przez niego przez PiS i „ludzi spod Pałacu Prezydenckiego”. Odcina się od przeciwników Wałęsy na każdym etapie książki, nie chcąc za nic w świecie być zaklasyfikowanym jako jeden z nich. Mają temu służyć zupełnie niepasujące do kontekstu antyprawicowe wtręty, czy żarty z Kościoła na „najlepszym”, salonowym poziomie rynsztoku. Jednak dzięki urażonej dumie Głowackiego dowiedzieliśmy się o Wajdzie wielu ważnych rzeczy, o których milczą nawet recenzenci „Przyszłem” w mediach, które zdecydowały się o książce napisać. Podkreśla się tam raczej „polską małostkowość” opisaną przez autora, zawartą właśnie w ustępach poświęconych rozpaczliwemu odcinaniu się od wszystkiego, co mogłoby powiązać autora z tymi, którzy postrzegają Wałęsę inaczej, niż nieskazitelnego bohatera narodowego.

O ile jednak recenzje książki Głowackiego przeszły przez sito kilku wielkich redakcji, o tyle inna, znacznie ciekawsza pozycja wydawnicza traktująca o byłym prezydencie, pozostała tradycyjnie zamilczana przez główne media. Chodzi o pozycję „Wałęsa. Człowiek z teczki”, autorstwa wspomnianego wcześniej Sławomira Cenckiewicza – książkę piorunującą i demaskatorską, a jednocześnie staranną i precyzyjną. Choć historyk przyzwyczaił nas do sążnistych dzieł „obarczonych” aparatem naukowym, mogącym odpychać od lektury masowego widza, tym razem jednak popełnił książkę dla wszystkich. Szczególnie zaś może dla tych 400 tys. Polaków, którzy już widzieli „Człowieka z nadziei”.

Powszechnie znana jest nienawiść, jaką Lech Wałęsa darzy Sławomira Cenckiewicza. Uczony postanowił wykorzystać to jako atut, już na okładce umieszczając kilka cytatów z noblisty wyrażających jego stosunek do człowieka, który udowodnił (wraz z Piotrem Gontarczykiem w książce „SB a Lech Wałęsa”) agenturalną przeszłość byłego szefa „Solidarności”.

Lektura „Człowieka z teczki” rzeczywiście wciska w fotel. Autor rozprawia się z biografią Wałęsy bezwzględnie, opisując jego życie od początku, pochodzenie rodziny, rodziny żony, historię stosunków z rodzeństwem, losy braci i sióstr czy młodość późniejszego prezydenta. Znajdujemy w tej książce rzeczy przypomniane, ale także i te opisane z taką precyzją po raz pierwszy. Dotyczy to m.in. niewyjaśnionej sprawy nieślubnego syna Wałęsy pochowanego w bezimiennej dziś mogile, historii tajemniczej śmierci Tadeusza Szczepańskiego, rzekomego przyjaciela późniejszego noblisty fotografującego się przy jego grobie a później – już jako prezydent – „nie mogącego sobie przypomnieć takiego człowieka”.

Jak sugeruje sam tytuł książki Cenckiewicza oraz zawód wykonywany przez autora, wydana przez wydawnictwo Zysk i S-ka publikacja jest przede wszystkim opowieścią o zdradzie, o agenturze, o uwikłaniu, o niemożności wyrwania się z sieci zależności. Historyk z pasją godną wybitnego dziennikarza śledczego przedstawia dokumenty jednoznacznie wskazujące na to, kto był „Bolkiem”. Jednocześnie wskazuje na wybitny, absurdalny i wołający o pomstę do nieba brak woli ujawnienia prawdy przez polski wymiar sprawiedliwości.

„Człowiek z teczki” naprawdę może przerazić, szczególe fanów III Rzeczpospolitej, gdyż jest prawdziwą opowieścią o jej korzeniach i rzeczywistym stanie. Cenckiewicza bez przypisów czyta się jeszcze lepiej niż Cenckiewicza z przypisami, a ewidentne emocje, których tym razem autor się nie ustrzegł sprawiają, że to jego dzieło odebrać można jako znakomitą historię kryminalną. Niestety, bez tryumfu sił dobra.

Lech Wałęsa obchodził niedawno 70. rocznicę urodzin. W prezencie polskie państwo zafundowało mu laurkę, zmanipulowaną, a w wielu miejscach zwyczajnie przekłamaną opowieść. Gdy będzie emitowana w telewizji, poznają ją miliony Polaków. Utrwalą sobie historię powstania III RP taką, jakiej chciał Wałęsa, Wajda, platformiany minister kultury i Polski Instytut Sztuki Filmowej. Nie tak, jak widział ją scenarzysta. Nie tak, jak było naprawdę.

W tekstach traktujących o III RP jak mantra powraca mackiewiczowska mądrość, przypominająca, że „tylko prawda jest ciekawa”. Film Wajdy ogląda się nienajgorzej. O ile jednak ciekawiej oglądałoby się na ekranach kin historię prawdziwą! Kryminał o człowieku, który zdradził kolegów, o stoczniowcu utrzymującym, że wyjątkowo często wygrywał w toto-lotka, o elektryku gaszącym strajki wbrew woli kolegów, o prezydencie niemogącym uwolnić się z kajdan agentury, osobiście wyrywającym kartki z bezpieczniackiej teczki Nie trzeba wyjątkowych zdolności reżyserskich, by stworzyć kasowy przebój o „bojowniku o wolność” bratającym się z prześladowcami swych kolegów, wskazujący na to, co może być takiej wolty przyczyną. Ale prawda jest ciekawa tylko dla niektórych. Inni, zamiast książki Cenckiewicza (notabene będącej gotowym scenariuszem filmowym) wybiorą film Wajdy. Przynajmniej nie będą musieli czytać.

Krystian Kratiuk

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie