Miłosierdzie Boże ratowało mnie wiele razy. Uratowało też nas wszystkich, stojących 10 kwietnia 2010 roku na smoleńskiej ziemi, oczekujących na przylot samolotu prezydenckiego.
Było nas około 700 osób – ludzie starsi, rodziny, dzieci tych, którzy byli na pokładzie samolotu. Aż tu nagle: szok! Staliśmy tam i wiedzieliśmy, że cała uroczystość, cała nasza nocna wyprawa tym gigantycznym pociągiem, to wszystko na nic… A poza tym ten potworny lęk i pytania: Co to wszystko oznacza? Stoimy na katyńskiej ziemi, na prochach pomordowanych bohaterów, a tu kilkadziesiąt minut temu na lotnisku zginęli kolejni nasi bracia, rodziny, przyjaciele; Prezydent Rzeczypospolitej leży gdzieś w tym błocie smoleńskim…
Wesprzyj nas już teraz!
To był przeddzień Święta Bożego Miłosierdzia, sobota. 5 lat wcześniej w takich samych okolicznościach roku liturgicznego odchodził błogosławiony Ojciec Święty Jan Paweł II. To była mocna rzecz.
Oczywiście wiadomość docierała do nas przez telefony komórkowe, ale mnie poproszono o ogłoszenie tego, co się stało, przez mikrofon. Zaraz potem słychać było jęk, ludzie wstali z miejsc…
Pierwszych kilka rzędów było wolnych, mieli tam siedzieć według protokołu dyplomatycznego Lech Kaczyński, jego małżonka i inni uczestnicy delegacji. Ktoś rozłożył na nich wielką biało-czerwoną flagę. Wtedy zupełnie spontanicznie mocnym, zdecydowanym męskim głosem ktoś zaczął: O krwi i wodo, któraś wytrysnęła z Serca Jezusowego, jako zdrój miłosierdzia dla nas – ufamy Tobie!
Kolejne słowa ks. Konrada Zawiślaka padały jak komendy wojskowe, jak żołnierskie rozkazy: Dla Jego bolesnej męki! A myśmy odpowiadali: Miej miłosierdzie dla nas i całego świata. Powolutku wyciszane telefony wędrowały do kieszeni, ich miejsce zajmowały różańce, ludzie dołączali do modlitwy.
Zjednoczeni w Koronce do Miłosierdzia Bożego mieliśmy poczucie, że to nas wiąże, stanowi jakąś wyspę na morzu dramatu. To była jedyna nadzieja dla nas, którzy staliśmy na tej upiornej nieludzkiej ziemi, a 20 km stąd leżeli w błocie nasi bliscy. W tym lęku tylko modlitwa nas prowadziła – to sobie uświadamiałem. Dzięki niej wyszliśmy z tego cało. Mieliśmy poczucie, że przez to doświadczenie przechodzimy razem.
I każde zawołanie Dla Jego bolesnej męki… to był niejako węzeł na linie alpinisty rzuconej w otchłań rozpaczy, przepaść bólu, strachu. Powtarzając te słowa, wygrzebywaliśmy jeden drugiego, dźwigając na zasadzie, że przechodzimy to razem, że to doświadczenie każdy ma w sobie, ale jesteśmy wspólnotą języka, wiary.
Dopiero wtedy poczułem, co znaczy być w Kościele, że jest on realną wspólnotą, że ta wspólnota działa, ożywiana Duchem Bożym, że to jest instancja, do której możemy nasze tragedie odnosić i ona zawsze jest potężniejsza od naszego ziemskiego doświadczenia, cierpienia. To Miłosierdzie Boże i perspektywa Eucharystii, która miała nadejść… To był jedyny punkt uroczystości, który nie został zniesiony: Msza Święta. Ofiara Jezusa Chrystusa zmartwychwstałego.
Wszystko inne zawaliło się w gruzy: przemówienia, wystąpienia, odznaczenia… To też świadczy o tym, jaka jest potęga Eucharystii: nie ma ziemskiego dramatu, który byłby w stanie unieważnić Jej siłę.
Tekst pochodzi z książki Świadectwo Bożego Miłosierdzia.