13 lutego 2014

„Tylko niech nie zaczepiają naszej narodowości….”

(By Wolfgang Sauber (Own work) [GFDL (http://www.gnu.org/copyleft/fdl.html) or CC-BY-SA-3.0-2.5-2.0-1.0 (http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0)], via Wikimedia Commons)

W dziewiętnastym wieku polskich konserwatystów szukających możliwości zawarcia kontraktu politycznego z władzami zaborczymi nazywano ugodowcami albo lojalistami. Często – na przykład w tzw. kręgach demokratycznych czy narodowo-demokratycznych – zarzucano im przekroczenie cienkiej linii oddzielającej lojalizm od zdrady. A przecież, jeśli przyłożyć ewangeliczne kryterium „po owocach poznacie ich”, rezultaty polityki ugodowej bronią się same.

Dość wspomnieć działalność księcia Adama Jerzego Czartoryskiego jako kuratora wileńskiego okręgu naukowego, piętnaście lat istnienia autonomicznego Królestwa Polskiego (1815 – 1830) czy epizod rządów Aleksandra Wielopolskiego (1861 – 1862). W zaborze austriackim zaś era autonomii rozpoczęta od 1867 roku dostarczała mnóstwo realnych dowodów na to, że deklaracja o „staniu przy boku Najjaśniejszego Pana” przynosi konkretne zdobycze narodowe w postaci polonizacji urzędów, szkół i rosnącej pozycji politycznej Polaków w Wiedniu, gdzie zdarzali się polscy premierzy, szefowie dyplomacji i finansów CK monarchii.

Wesprzyj nas już teraz!

Rzecz nie do pomyślenia nad Wartą. Tylko bowiem w jednym zaborze, właśnie zaborze pruskim, nie było odpowiedników dla obozu ugodowego, który w tym samym czasie istniał za kordonami.

Dlaczego w Wielkopolsce – najważniejszej części zaboru pruskiego – gdzie kwitła przecież praca organiczna, nie wykształciło się środowisko polityczne polskich konserwatystów (ziemian przede wszystkim) szukających jakiegoś kontraktu politycznego z Berlinem? Ta kwestia stanowiła do niedawna lukę w polskich badaniach nad polskim dziewiętnastowiecznym lojalizmem. Do niedawna, bo właśnie trafiła do księgarń rozprawa poświęcona temu zagadnieniu, autorstwa Rafała Łysonia pt. „Wiecznie proszący, nigdy nie wysłuchani. Polskie ugrupowania ugodowe w Wielkim Księstwie Poznańskim w latach 1894 – 1918” (Warszawa 2013).

Autor zaopatrzył swoją rozprawę w tyleż błyskotliwy, co trafny tytuł. Ma rację poznański historyk wskazując, że pod koniec dziewiętnastego wieku nie brakowało przecież w Poznańskiem kandydatów na członków obozu ugody. Jednak rozmaici Kościelscy, Jackowscy, Mycielscy czy Turnowie zderzali się z konsekwentnym milczeniem ze strony Berlina. Prosili – jeśli w tych kategoriach potraktować ich petycje i memoriały kierowane pod adresem pruskiego (niemieckiego) rządu – jednak nigdy nie byli wysłuchiwani.

Hermetyczność władz pruskich na kontakty z przedstawicielami polskich zwolenników takiej czy innej formy ugody, odróżniała Prusy od dwóch pozostałych zaborców. Gdy pod koniec dziewiętnastego wieku w Rosji powstaje zjawisko „Polaków na służbie Moskali” (tj. Polaków robiących kariery w rosyjskiej dyplomacji, administracji czy korpusie oficerskim), nie mówiąc już o analogicznym zjawisku w CK monarchii, nic takiego nie miało szans pojawić się nad Sprewą i Renem. Nie dlatego, że nie było kandydatów po stronie polskiej, ale przede wszystkim dlatego, że władze pruskie celowo zamykały przed przedstawicielami polskich rodów szlacheckich dostęp do tego typu stanowisk. Symptomatyczna pod tym względem była „szczelność” pruskiego korpusu oficerskiego czy pruskiej dyplomacji. Ceną za przeniknięcie tej bariery była zgoda na praktyczne wynarodowienie się (por. casus berlińskiej gałęzi Radziwiłłów skoligaconych z Hohenzollernami).

„Problem polski” w Prusach, im bliżej dwudziestego wieku, tym bardziej nie istniał w dalekosiężnych kalkulacjach pruskich (niemieckich) statystów. Raczej przejmowano się widmem „rosyjskiego (czy bardziej ogólnie „słowiańskiego”) zagrożenia”, aniżeli Polakami nad Wartą i Wisłą. Wobec tych ostatnich stosowano coraz częściej starą Bismarckowską maksymę: „Austrotten!” (Wykorzenić!), czego najjaskrawszym dowodem była pruska ustawa z 1908 roku o przymusowym wywłaszczeniu polskiej własności w zaborze pruskim.

Rok wcześniej zostało utworzone w Poznaniu ziemiańskie Kasyno Obywatelskie, będące najważniejszą instytucją skupiającą wielkopolskich konserwatystów głoszących program ugody z Berlinem. Spiritus movens tej inicjatywy był Tadeusz Kryspin Jackowski (syn Maksymiliana Jackowskiego – „patrona” kółek włościańskich w Wielkopolsce). Na spotkaniu przygotowawczym w marcu 1906 roku w następujący sposób kreślił program powstającego Kasyna, który miał „konsekwentnie wyznawać zasady chrześcijańskie w stosunkach naszych wewnętrznych i w stosunku do Niemców”: „Stać musimy twardo przy naszej narodowości i nie tylko nie chcemy, ale i nie mamy prawa uronić czegokolwiek z cech odrębności narodowej. […] Więc Polakami w całym znaczeniu tego wyrazu zostaniemy i od państwa żądamy, aby kulturę polską zamiast prześladować, rozwijać nam pomagało”.

Tej deklaracji towarzyszyło zapewnienie, że wielkopolscy ugodowcy – „jako chrześcijanie” – nie mają („i mieć nie mogą”) zamiaru żywienia nienawiści do państwa pruskiego. Więcej nawet. „Państwu, do którego należymy – kontynuował Jackowski – chcemy być wierni i pomagać jego rozwojowi, który nam pod materialnym względem dobrze służy, a na materialnym dobrobycie i niezależności ekonomicznej opiera się utrzymanie narodowości naszej. O odłączeniu się od państwa [pruskiego] nie myślimy wcale. Z współobywatelami Niemcami chcemy pracować nad licznymi wspólnymi zadaniami na polu ekonomicznym, kulturalnym, socjalnym. Tylko niech nie zaczepiają naszej narodowości, którą rozwijać chcemy, musimy, będziemy, bez uczucia nienawiści do innych narodów w stosunkach, jakie chrześcijańskim narodom przystoją, zwłaszcza, gdy wszystkim grozi rosnąca potęga socjalistycznej rewolucji”.

Prusacy „zaczepiali” jednak Polaków i to coraz bardziej. Szans na zawarcie tak zakreślonej ugody nie było. Książka Rafała Łysonia to kronika swoistego „czekania na Godota” przez wielkopolskich ugodowców na przełomie wieków. Berlin milczał, bo słuchać nie chciał, a wobec społeczeństwa polskiego w obrębie monarchii Hohenzollernów żadnego planu politycznego, poza nasilaniem germanizacji, nie miał. Jak słusznie zauważa autor, takiego planu władze niemieckie nie posiadały również przez większą część pierwszej wojny światowej.


Grzegorz Kucharczyk

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie