20 stycznia 2015

Islam kontra terroryzm, czyli ostatnia wojna Hollande‘a

(fot. POOL/REUTERS )

Seria zbrodni dokonanych przez muzułmanów w Paryżu to wydarzenie głęboko zmieniające francuską politykę. Na wiele dni jej kluczowymi słowami stały się „islam” i „terroryzm”, a francuski prezydent Hollande podjął rozpaczliwą walkę o przetrwanie.

 

Prezydent Francois Hollande, odpocząwszy po marszu solidarności z zamordowanymi 7 stycznia oraz wygłoszeniu kilku emocjonalnych przemówień, mógł zajrzeć w sondaże. A te wskazują, że budowanie atmosfery wielkiej zgody narodowej przynosi głowie francuskiego państwa wyraźny wzrost notowań. Wcale nie oznacza to jednak, iż ze znienawidzonego polityka, Hollande stanie się nagle wielbionym przez Francuzów mężem stanu. Pomysł narodowej solidarności w walce z tym, co lokator Pałacu Elizejskiego mętnie nazywa „terroryzmem”, nie przypadł bowiem do gustu jego silnej kontrkandydatce – Marine Le Pen. Liderka Frontu Narodowego, raz za razem, aplikuje więc niemałą dawkę jątrzącego w debacie publicznej „jadu”.

Wesprzyj nas już teraz!

 

To nie islam!”

 

Tragiczne wypadki z 7 stycznia z pewnością odegrają znaczącą rolę we francuskiej polityce. Mogą bowiem istotnie zredefiniować dotychczasowy układ sił i dlatego dla tamtejszych polityków tak ważne jest, by przebić się do publicznej debaty ze swoją wizją przyczyn i skutków owej zbrodni. Pierwsza wojna jaką stoczyli socjaliści pod wodzą Hollande’a z rosnącymi w siłę przeciwnikami z Frontu Narodowego dotyczyła kwestii dość zasadniczej, bo odpowiedzialności za dokonaną masakrę. Komentarze polityków obydwu ugrupowań łączyło właściwie tylko jedno: wojenny niemal ton. Wszystko inne zaś powinno znaleźć się w protokole rozbieżności.

 

Socjaliści wyraźnie zapragnęli rozniecić we francuskim społeczeństwie płomień mobilizacji, z tym że nie do końca wiadomo przeciwko komu. I tak premier Manuel Valls stwierdził, iż jego kraj jest w stanie wojny, ale nie z radykalnymi islamistami, lecz bliżej nieokreślonymi „terrorystami”. Wtórował mu szef dyplomacji, Laurent Fabius: – Religią terrorystów nie jest islam – zapewnił.

 

Gdy do powyższych cytatów dołożyć jeszcze ten z prezydenta Hollande’a o muzułmanach jako „ofiarach fanatyzmu, fundamentalizmu i nietolerancji”, to trudno wątpić, że liderzy Partii Socjalistycznej prędzej połknęliby własne języki niż obarczyli winą za serię zbrodni wyznawców religii Mahometa. Z podziwu godną zawziętością perorowali tak, jak gdyby nie słyszeli wznoszonych przez zabójców haseł ku czci Allaha, o czym informowali media świadkowie.

 

W zachowaniu Hollande’a i jego ludzi nie ma jednak nic dziwnego. Można sobie bowiem wyobrazić, co by się stało, gdyby socjaliści przyznali nagle, iż cała dotychczasowa polityka imigracyjna Francji, włącznie z budowaniem specjalnych osiedli imigranckich nierzadko zmieniających się w wyizolowane wyspy, to jedna wielka bomba z opóźnionym zapłonem. Pominąwszy ryzyko niebezpiecznego wzrostu napięcia między Francuzami a sporą mniejszością muzułmańską, byłby to strzał w stopę i to niemal w samym środku morderczego wyścigu po prezydenturę. A przecież popularność poszczególnych pretendentów do rządzenia francuskim państwem stanowi również istotny wyznacznik wyniku wyborczego do parlamentu. Warto przy tym zaznaczyć, iż Hollande nie należy – delikatnie mówiąc – do faworytów zmagań o prezydencki stołek. Jeszcze kilka tygodni temu poparcie dla niego utrzymywało się na poziomie kilkunastu procent. Znacznie większe szanse w walce o prezydenturę sondaże dają Marine Le Pen czy kandydatowi Unii na rzecz Ruchu Ludowego (Nicolas Sarkozy lub Alain Juppe). Ci otrzymaliby mniej więcej po około 30 procent, przy czym liderka Frontu Narodowego zdaje się wciąż zyskiwać na popularności.

 

Przebojowa polityk nie zasypiała więc w ostatnich dniach gruszek w popiele i zdecydowanie zabierała głos w sprawie paryskiej zbrodni. – Przewidywaliśmy to od dawna – powiedziała o ataku na redakcję „Charlie Hebdo”. – Ów atak to najprawdopodobniej wielki początek, i zarazem epizod, wojny toczonej przeciwko nam przez islam – dodała.

 

Le Pen, jako liderka partii dążącej do zdecydowanego zaostrzenia polityki imigracyjnej, może swobodnie mówić to, o czym myśli zapewne niejeden Francuz, a już na pewno wielu Europejczyków: że za paryski dramat odpowiada samobójcza otwartość Zachodu na islamską kulturę. Francuzom zresztą nie trzeba takiej diagnozy długo powtarzać, wszak jeszcze w 2012 roku cały kraj żył krwawą akcją Mohammenda Meraha, który zastrzelił w Tuluzie 7 osób. Nie dziwi więc, że ponad połowa obywateli Francji uważa, że islam kompletnie nie pasuje do europejskiej kultury. To trywialna opinia, ale jej popularność – wobec zalewu multikulturowej propagandy – stanowi jasny sygnał, że nad Sekwaną antyislamskie nastroje stają się coraz bardziej wyraziste. Co zresztą wcale nie martwi samych muzułmanów. Ci bowiem, w badaniu opublikowanym przez Pew Research, właśnie Francję uznali za jedno z najprzyjaźniejszych im państw. Co więcej, pozyskują oni coraz większą grupę zwolenników wśród francuskiej młodzieży – Aż 27 procent Francuzów w grupie wiekowej 18-24 lat popiera Państwo Islamskie. Zresztą strzelający 7 stycznia w Paryżu bracia Said i Cherif Kouachi, to żywe dowody magnetycznej dla młodych ludzi siły radykalnego  islamu. Zabijający kilka dni temu w imię allaha nie byli wychowywani na muzułmanów. Jako sieroty, trafili z rodzeństwem do państwowej placówki, a później – po życiowych perypetiach – znaleźli się w kręgu wpływów islamu, przygarnięci przez stołeczny meczet. Nowi opiekunowie nie tylko uporządkowali moralnie ich życie, ale również nauczyli obsługiwać kałasznikowy…

 

Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują więc, że Francja może zapłonąć antyimigranckimi nastrojami. Dzieje się to już powoli w pozornie spokojnych Niemczech, gdzie regularnie odbywają się antyislamskie demonstracje. Jeśli Francuzi skierują swoją złość za sianie społecznego niepokoju i gwałtu na muzułmanów, to szanse Le Pen w wyborach prezydenckich i parlamentarnych gwałtownie wzrosną, zaś marzenia Hollande’a o reelekcji stopnieją niczym śnieg ogrzany promieniami ciepłego, wiosennego słońca. Liderka narodowców być może nawet nie będzie musiała głowić się nad pudrowaniem programu swojej partii prosocjalnymi postulatami, czego potrzebę przedstawiciele Frontu Narodowego całkiem niedawno deklarowali.

 

Nowe otwarcie

 

Na razie jednak trudno powiedzieć na jakim koniu pogalopuje pstra łaska Francuzów. Komentatorzy znad Sekwany nie chcą więc stawiać krzyżyka na obecnym prezydencie, a wręcz przeciwnie – deklarują, iż paryskie wydarzenia są dla prezydenta Hollande’a czymś w rodzaju „nowego otwarcia”. Emmanuel Riviere z ośrodka badań opinii publicznej TNS Sofres potwierdza, że dotychczasowy przebieg prezydenckiej kadencji to droga przez mękę. – Francuzi dotąd mieli negatywny obraz prezydenta – ocenia. Skąd takie postrzeganie Hollande’a? Powodów jest wiele: kiepska koniunktura gospodarcza, rosnące bezrobocie, skandal obyczajowy z prezydenckim romansem na pierwszym planie i w końcu – gwóźdź do trumny – porażka socjalistów w wyborach do Parlamentu Europejskiego.

 

W najbliższych miesiącach Hollande ma jednak szansę odbudować społeczne poparcie właśnie dzięki ogłoszonej narodowej mobilizacji w walce z terroryzmem. Solidarność w tej sprawie wielu Francuzów już zademonstrowało, uczestnicząc w wielkim marszu ulicami Paryża. A prezydent nie ukrywa, że nadal na nią liczy. Dlatego też buńczucznie zapowiedział większe zaangażowanie Francji w walkę z „terrorystami”, nie tylko zresztą na terenie Państwa Islamskiego, ale również w Nigerii czy Kamerunie.

 

Jeśli Hollande odbuduje w ten sposób zaufanie społeczne, to powtórzy polityczną drogę George’a W. Busha, którego najpewniej Amerykanie nie wybraliby na drugą kadencję prezydencką w 2002 roku, gdyby nie decyzja o wojennej mobilizacji przeciwko, jakżeby inaczej, terrorystom, by pomościć zamach na World Trade Centre.

 

Co na to wszystko Le Pen? Śpiewa swoją arię. Ominęło ją co prawda „wielkie wydarzenie” jakim był dzień wielkiego desantu europejskich elit na Paryż i wątpliwa dla niej przyjemność uściśnięcia dłoni z prezydentem Francji, bo jako „siła nierepublikańska” i „nietolerancyjna dla islamu” nie otrzymała zaproszenia na marsz solidarności. Jeśli jednak ktoś pomyślał, że Le Pen zmartwiła owa próba zepchnięcia na margines, to bardziej nie mógł się pomylić. – Wszystko jasne, stwierdzili: Front Narodowy nie jest mile widziany – powiedziała. Zapewne zdaje sobie sprawę, że proestablishmentowo nastawione media będą stosować wobec niej znany w demokracjach mechanizm polegający na prezentowaniu środowisk domagających się zmiany, jako zagrożenia dla pokoju społecznego. Authority-disorder bias, jak nazywają takie działania Amerykanie, nie wydaje się jednak przysparzać Le Pen bólu głowy. Ona doskonale zdaje sobie sprawę ze stawki, o jaką walczy.

 

 

Krzysztof Gędłek

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie