10 sierpnia 2017

Interesująco przed laty zaczęty remake cyklu filmowego z lat siedemdziesiątych minionego wieku o naszej planecie opanowanej przez małpy, w swej najnowszej odsłonie stoczył się do poziomu prymitywnej antychrześcijańskiej agitki.

 

Sześć lat temu wybrałem się z nastoletnim dzieckiem do kina w celach stricte rozrywkowych – na „Genezę planety małp” Ruperta Wyatta. Obejrzeliśmy ów obraz ze sporym zainteresowaniem, po czym w drodze do domu ucięliśmy sobie na jego temat miłą pogawędkę, albowiem za tą dynamiczną, trzymającą w napięciu opowieścią science-fiction krył się głębszy przekaz.

Wesprzyj nas już teraz!

 

„Geneza planety małp” to w istocie opowieść o genezie Rewolucji. Przez pryzmat losów szympansa o imieniu Cezar obserwujemy jak w soczewce rozwój procesu rewolucyjnego we wszystkich jego etapach: od drobnego nasionka, ba, od samej gleby, w którą je rzucono, aż po pękający dojrzałością owoc.

 

Widzimy dokładnie, że Rewolucja nie przychodzi z innego świata, lecz poczyna się w łonie ancien regime. I to z jego własnych wad: z pozornej szlachetności, u podstaw której leży ordynarna pycha, z kierowanego rzekomo szlachetnymi pobudkami, w istocie jednak egoistycznego, a skrajnie bezmyślnego rozbudzania aspiracji klas niższych, które przecież nigdy nie staną na równi z wyższymi, a raz uświadomionych ambicji nigdy się nie wyzbędą. Wreszcie z chciwości, choć to już w mniejszym stopniu – od prymitywnych chciwców nieporównanie bardziej szkodliwi społecznie są wszak wysublimowani idealiści.

 

Rewolucja to ostateczny paroksyzm choroby drążącej świat na długo przed jej wybuchem – szarlatanerii odzianej w połyskliwy kostium nauki. Nade wszystko bowiem Rewolucja bierze się z niewiary w ponadludzki, nadprzyrodzony porządek świata. W swym prometejskim zadufaniu ani myśli szanować jego Boskich ram. Starożytni Grecy uświadomili to sobie jeszcze w mitycznym stadium rozwoju swej cywilizacji, dzieje zaś świata nowożytnego potwierdzają to na każdym kroku – w Anglii, Francji, Portugalii, Meksyku i, nade wszystko, w Rosji.

 

Rewolucja, gdy już wybuchnie, toczy się jak lawina, z każdą chwilą przybierając na sile i gwałtowności. Jej pierwotni przywódcy, wyhodowani przez stary świat, mogą jeszcze żywić wobec niego jakieś skrupuły (to wszak jedyny habitat, jaki znają), jednak ich następców podobne sentymenty, przyzwyczajenia i wpojone odruchy nie będą już krępować. A po swym zwycięstwie, mocno zakorzeniona w mentalności, Rewolucja stanie się obowiązującym paradygmatem nie tylko politycznej teorii i praktyki, ale całej cywilizacji, kultury i wszystkich aspektów życia. Będzie prawem i obowiązkiem…

 

No, tak. Kto by się spodziewał, że prosta hollywoodzka historia, na którą człowiek wybrał się do kina z dzieckiem w celu stricte rozrywkowym jest w stanie wzbudzić w nim refleksję tej miary. A jednak.

 

To już zupełnie inna planeta…

 

W ubiegłym tygodniu wybrałem się z innym nastoletnim dzieckiem do kina w celach stricte rozrywkowych – na „Wojnę o planetę małp” Matta Reevesa. Obejrzeliśmy ów obraz z zainteresowaniem mieszczącym się w dolnych strefach stanów średnich, po czym w drodze do domu milczeliśmy (choć to dziecko jest akurat bardziej gadatliwe od tamtego). W milczeniu trzymał nas niesmak, i to bynajmniej nie spowodowany poziomem artystycznym filmu czy brakiem w nim głębi filozoficznej. W tej materii bowiem nie spodziewaliśmy się cudów, znając poprzedni odcinek małpiej serii wedle tego samego reżysera („Ewolucję planety małp”). Oczekiwaliśmy po prostu rzetelnej opowieści przygodowej – ale w tej kwestii również odczuliśmy spory zawód, gdyż w opowiedzianej z małpiej perspektywy historyjce o uczłowieczaniu naczelnych i małpieniu homosapiensów zabrakło napięcia, dynamiki i krzty (o więcej nikt nie śmiałby prosić) oryginalności. I w ogóle pomysłu na niebanalne przedstawienie międzygatunkowego transferu panowania na planecie wczoraj ludzi jutro szympansów, goryli i orangutanów.

 

Nie to nas jednak zniesmaczyło, ale szczegół, który być może ujdzie uwadze niejednego widza, acz z pewnością pozostanie w podświadomości, bo takie też jest jego zadanie – bezwiedne i bezwysiłkowe formowanie intelektualno-duchowego klimatu, opinii i postaw. Oto najczarniejszy charakter rzeczonego filmu – fanatyczny i pozbawiony wszelkich hamulców dowódca oddziału ocalałych z pandemii, która zakończyła żywot większości rodzaju ludzkiego – przestawiony został w ścisłym otoczeniu atrybutów chrześcijaństwa. Na szyi nosi spory krzyżyk, główną ścianę jego kwatery zdobi krucyfiks, znakiem krzyża błogosławi swe wojsko. Więcej, uważa się za „alfę i omegę, początek i koniec” (Ap 21, 6); tą parą greckich liter ozdobił ostatnią amerykańską flagę, tym symbolem piętnuje swoich wiernych akolitów. Ale i to nie wszystko – gdy ów bezwzględny tyran i despota, zauważywszy u swego syna oznaki działania zmutowanego w międzyczasie wirusa, osobiście go zastrzeli, powie: „Poświęciłem mojego jedynego syna dla zbawienia ludzkości”…

 

Czy to nie megabluźnierstwo? A na dodatek w jakże przewrotnym kontekście? Pozostawienie przy życiu zarażonych spowodowałoby bowiem rozprzestrzenienie się nowej formy epidemii, już nie zabójczej dla rasy ludzkiej, lecz o wiele gorszej, bo – wedle słów pułkownika – „odzierającej ją z cech, które czyniły nas ludźmi: mowy i myślenia na wyższym poziomie”. „To przecież mowa nienawiści chrześcijańskich fundamentalistów!” – skonstatuje niejedna nieszczęsna ofiara lewackiej propagandy, których wielomilionowe rzesze zamieszkują współczesny Zachód. I tak właśnie ma myśleć zgodnie z mądrością aktualnego etapu rewolucyjnego procesu. Dojrzewa bowiem czas jakiegoś globalnego kataklizmu cywilizacyjnego (nie bez przyczyny wszak kręci się ostatnio tyle filmów, w których wirus zamienia ludzi w krwiożercze zombie), o spowodowanie którego – jak niegdyś o podpalenie Rzymu – świat niechybnie oskarży chrześcijan. Zwłaszcza, że w co większych miejscowościach na potęgę rosną areny – w samej naszej ojczyźnie w ciągu niespełna dwóch dekad XXI wieku powstało ich ponad dziesięć…

 

Dlatego nie dziwmy się, że najskuteczniejsze dziś narzędzie formowania duchowego klimatu, jakim jest film, powoli a konsekwentnie urabia postawę wrogą chrześcijaństwu i jego wyznawcom. Opisany powyżej zabieg to bowiem wcale nie odosobniony przypadek jednostkowy. Tego typu praktyki da się zaobserwować we współczesnym filmotwórstwie coraz częściej (notabene zachęcam do wzmożenia uwagi podczas oglądania wszystkiego co akurat oglądamy). Pozwolę sobie wspomnieć tylko o jednym jeszcze przypadku – szczególnie dla mnie ohydnym – z filmu „Tarzan: Legenda” Davida Yatesa (2016). Tam z kolei najczarniejszy charakter nigdy nie rozstawał się z różańcem. „Jak każdy dobry katolik” – można było pomyśleć, uświadomiwszy sobie, że akcja przecież rozgrywa się w kongijskiej dżungli należącej podówczas do katolickiego Królestwa Belgii. Tyle że ów „katolik” używał swego różańca w nader osobliwy sposób: jako garoty, którą bezlitośnie dusił wszystkich stających na drodze realizacji jego zbrodniczych zamiarów.

 

Jakież to podłe i jakie prostackie! Jakby żywcem wyjęte z leninowsko-stalinowskiego „Bezbożnika” albo z hitlerowskiego „Stürmera”. Ale czy i to nas powinno dziwić? Dziesiąta Muza to wszak prostaczka. Gdyby nią nie była, Lenin nie widziałby w niej najważniejszej ze sztuk.

 

Jerzy Wolak

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie

Udostępnij przez

Cel na 2024 rok

Skutecznie demaskujemy liberalną i antychrześcijańską hipokryzję. Wspieraj naszą misję!

mamy: 104 100 zł cel: 300 000 zł
35%
wybierz kwotę:
Wspieram