18 lutego 2019

Skutki imigracji i pomysłów o wielokulturowości. I kto za tym stoi? Przyczynek do dyskusji o Europie

(fot.PHOTOPQR/VOIX DU NORD/FORUM)

Wszystko wskazuje na to, że problem masowej imigracji na naszym kontynencie będzie jedną z osi podziałów w kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego. Na łamach tygodnika „Valeurs Actuelles” Alexandre del Valle – francuski politolog, dziennikarz, specjalista w zakresie stosunków międzynarodowych i geopolityki – zajął się tematem pewnego tabu, którym do niedawna była migracja, ale przede wszystkim odszukaniem źródeł lobby, które stoi za jej wspieraniem, a nawet podbudową ideologiczną. Tekst wyjątkowo ważny, toczony wokół realiów francuskich, ale odnajdziemy też i aspekty ważne dla Polski.

 

Imigracja spoza Europy to zjawisko powszechne, trwające od lat, bulwersujące, ale jak dotąd nigdy w tej materii nie konsultowano samego społeczeństwa – zauważa del Valle. Trwające od lat zjawisko generuje duże koszty i zmienia życie społeczne,  a dyskusja nad nim praktycznie nie istniała. Oficjalnie chodziło o to, by temat ten nie…  „napędzał skrajności”. Rzetelne analizy lub krytyka skutków imigracji była identyfikowana natychmiast z ideologią „skrajnej prawicy”. Nic dziwnego, że wielu rzetelnych socjologów, politologów, czy historyków, wolało ten problem obchodzić z daleka. Trochę razem z „żółtymi kamizelkami”, teraz już przynajmniej wolno o tym mówić.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Sytuacja powoli się zmienia. Promigracyjna polityka elit doprowadziła w końcu rzeczywiście do wybuchu bomby populizmu. Zmusiło to do dyskusji polityków i zdjęło z tematu migracji plombę „tabu”. Problem ten zaczął być obecnie stawiany nawet podczas „debaty społecznej” prezydenta Emmanuela Macrona i nagle okazało się, że nie jest to już tylko domena „skrajnej prawicy” i Frontu Narodowego.  Szkoda tylko, że trochę za późno.

 

Nie zmienia to nastawienia samych elit, które nadal są za polityką pro imigracyjną. Oficjalne media, rząd, prezydent i polityczne elity – jak zauważa del Valle – są tu przeciwne podejmowaniu szerokich konsultacji społecznych, czy oddania głosu samemu społeczeństwu np. w postaci krajowego referendum.  Ich zdaniem, Francuzi będą się tu „kierować odruchami pierwotnymi” i mógłby to być udział w „skrajnie prawicowej grze”. Być może dlatego prezydent Emmanuel Macron na stole negocjacyjnym nie położył tematu samej imigracji, ale jedynie dyskutował o… sposobach lepszej  integracji.

 

Liczby, które mogą przerazić

Alexandre del Valle powołuje się na międzynarodowego eksperta Jeana-Paula Gourévitcha, który wyliczył, że już tylko sama legalna imigracja, która trwa od lat 90., kosztuje rocznie budżet państwa 9 miliardów rocznie, nielegalna dodatkowo 4 miliardy, koszty przysposobienia przybyszów do pracy i życia to znowu kolejne 4 miliardy, itd. W sumie jest to około 17 miliardów euro na rok. Można tu dodać dodatkowe wydatki, które trzeba ponieść także przy następnych pokoleniach. Dzieci imigrantów, gorzej wykształcone i przyzwyczajone już do państwa „socjalnego” znacznie częściej niż „tubylcy” stają się stałymi klientami opieki społecznej i zasiłków (40 proc. młodych, którzy się nie uczą i nie pracują ma pochodzenie imigranckie). Przybywające do Francji starsze osoby, dostają z kolei emerytury, nawet jeśli nie przepracowały tu ani jednego roku, trzeba tu też doliczyć koszty opieki zdrowotnej, itd.

 

Zmowa milczenia wokół tego tematu spowodowała, że przez lata nie można było ujawniać, że imigracja generuje olbrzymie koszty z budżetu państwa. Milczano także o masowym charakterze tego zjawiska, które trwało od lat. Praktycznie, co roku napływa do Francji spoza Europy  300. tys. ludzi (szczyt miał miejsce w roku 2017 – 400 tys.).

 

Rządy tracą też kontrolę nad imigracją. Mamy łączenia rodzin, napływ fałszywych kandydatów do azylu, których liczba wielokrotnie przekracza ilość prawdziwych uchodźców, są fałszywi kandydaci na studia, podrobione kontrakty pracy, które pozwalają na wjazd i uzyskanie karty pobytowej, fikcyjne małżeństwa, uznania ojcostwa, itp.

 

Nawet w raporcie „politycznie poprawnej” organizacji Fondapol, jej ekspert Didier Leschi podaje dane, które powinny wzbudzać niepokój. Wśród wszystkich mieszkańców Francji 11proc. to imigranci urodzeni poza tym krajem. 25 proc. to potomkowie imigrantów. Czy Francja jest więc jeszcze krajem spójnym narodowo i posiadającym tożsamość cywilizacyjną, czy też zachowując formy państwa narodowego, stała się już bliższa modelowi np. Kanady, którą imigranci cały czas tworzą?

 

W roku 2017 zarejestrowano we Francji 100 755 wniosków o azyl (w 2002 było to tylko 61 468).

 

Liczba ta stale rośnie i chociaż większość wniosków jest odrzucana, to uzyskane czasowo prawo pobytu na czas rozpatrywania podań, staje się i tak podstawą do jakiejś formy legalizacji pobytu (uczące się w szkole dzieci, choroby, zaświadczenia o obietnicy pracy, itp.). Dość rzadko wyrzuca się z kraju „nielegalników”. Zaledwie 10 proc. migrantów, którzy składali podania o azyl jest odsyłana do państwa pierwszego pobytu na mocy umowy z Dublina.  Reszta z czasem jakoś się „legalizuje”.

Oficjalnie we Francji przebywa od 5 do 7 milionów obcokrajowców i imigrantów. W rzeczywistości liczba ta wynosić może nawet 12 milionów. Warto dodać, że np. osoby, które po kilku latach uzyskają naturalizację, ze statystyk „obcokrajowców” i „imigrantów” już wypadają.

 

Co z imigracją nielegalną? W 2018 r. były już minister spraw wewnętrznych, Gerard Collomb, sam oceniał ją „na około 300 – 400 tys.”. W latach 2012-2015 uregulowano pobyty 118 tys. imigrantów (słynny tzw. „okólnik premiera Vallsa”, który pozwolił dostać prawo pobytu wszystkim rodzinom z dziećmi).  Co roku 75 tys. nielegalnych migrantów, którzy teoretycznie powinni zostać ekspulsowani, gdzieś znika i się rozpływa.

 

Zatopiona Europa?

Alexandre del Valle przytacza również opinie demografa Alfreda Sauvy. Jego książka nosi tytuł „Zatopiona Europa: Południe-Północ”. Sauvy pisze w niej: „nie bój się wybuchu bomby na ulicy, niebezpieczeństwo czai się gdzie indziej. Kontrast pomiędzy młodym i pełnym witalności Południem a starzejącą się Europą stanie się kiedyś nie do zatrzymania”.  

 

Tego typu konflikt był przewidywalny od lat. Teoretycznie politycy powinni temu przeciwdziałać i chronić swoje narody i społeczeństwa, takimi środkami jak np. poprawa krajowej sytuacji demograficznej, czy kontrolowaniem imigracji lub przyjmowaniem jej wyłącznie z krajów o podobnym kręgu cywilizacyjnym.

 

Alfred Sauvy obawiał się, podobnie jak Levi-Strauss, nieuniknionego starcia cywilizacyjnego między chrześcijańskimi narodami europejskimi, a głównie muzułmańskimi przybyszami. Różnice cywilizacyjne są tu tak duże, że w historii te dwa kręgi praktycznie nie mogły współistnieć bez konfliktów przez dłuższy czas. Na przykłady już nie trzeba czekać – wszak nowa europejska wielokulturowość zamieniła się w wielokonfliktowość.

 

Nauki płynące z historii a ideologia „imigracjonizmu”

 

Del Vale stawia tezę, że imigracja może być zjawiskiem pozytywnym lub negatywnym, zależnie od jej doboru i możliwości asymilacji. Geopolityka, demografia i historia dostarczają nam tu wielu nauk. Mamy australijskich Aborygenów i Indian, którzy zostali zmarginalizowani przez europejskich osadników. Libańskich chrześcijan zaatakowanych przez Palestyńczyków, których przyjęli wcześniej  jako „uchodźców politycznych”. Cypryjczyków kolonizowanych przez Turków, co skończyło się podziałem wyspy, buddystów z Tybetu i muzułmanów z Xinjang  przytłoczonych przez miliony Chińczyków. W historii mieliśmy też przykłady cesarstwa rzymskiego najeżdżanego przez barbarzyńców. Imigracja – stwierdza del Valle – może być rodzajem broni w przypadku wojny, środkiem do powolnego podboju lub po prostu czystą destrukcją jakiejś cywilizacji.

 

Alexandre del Valle stawia tezę, że „imigracjonizm” (polityka promująca wielokulturowość) jest po prostu rodzajem antynarodowej ideologii. Idealizuje ona zjawisko imigracji i narzuca je społeczeństwom jako rodzaj bezdyskusyjnego dogmatu. Uznanie imigracji za bezwzględne dobro ma konkretne skutki. Wyklucza np. ochronę interesu narodowego i bezpieczeństwa. Według del Valle’a stanowi wręcz groźną „formę ekstremizmu”. Wykluczając jakąkolwiek dyskusję, próbuje nawet kryminalizować przeciwników i krytyków imigracji. Środkami są tu formy kneblowania dyskusji nowymi pojęciami z arsenału polit-poprawności, jak np. islamofobia i trochę starszymi, jak… rasizm.

Francuzi i Europejczycy, którzy wyrażają z powodu masowej imigracji obawy o swoją tożsamość i bezpieczeństwo, oskarżani są z kolei o „populizm” i sprzyjanie „skrajnie prawicowym” fobiom. Bardzo silne lobby tego, co nazywa się czasem „globalizmem”, narzuca nawet takie rozwiązania rządom i elitom krajów.

 

Kto za tym stoi?

Autor włącza tu przykład miliardera Georga Sorosa, aktywnego sponsora pozarządowych organizacji jak „Społeczeństwo bez granic”, „Otwarte społeczeństwo”, czy stowarzyszeń wspomagających exodus migrantów na morzu Śródziemnym. Wymienia też teorie dotyczące działań „ezoteryczno-masońskich” związków („Illuminati”, Grupa Bildelberga, itp.). Odrzuca jednak teorię „spiskową” i twierdzi, że rzeczywistość może bardziej złożona. Może tu występować „konwergencja różnych interesów ekonomicznych i społecznych oraz różnych działań ideologicznych”. Cel jest jednak podobny – „demontaż suwerennych państw europejskich”. Wskazuje przy tym na zbieżności pewnych działań bardzo różnych i często przeciwstawnych grup – dla przykładu taki sojusz „otwartych granic” to wypadkowa m.in. postaw, interesów i działań: kapitalistycznych korporacji, partii lewicy, Kościoła katolickiego, czy panislamistów. Rzeczywistość okazuje się więc złożona i czasami paradoksalna.

 

Może tu jednak chodzić przede wszystkim o „konwergencję interesów i ideologii zwalczających  cywilizację judeochrześcijańską i suwerenności państw europejskich”. Działalność Sorosa, lewaków wszelkiej maści, od trockistów po antyrasistów, a nawet „przepełnionego poczuciem winy” posoborowego Kościoła („pokutne lobby” i wiktymizacja własnej historii i cywilizacji, w tym np. przepraszanie za kolonializm, rekonkwistę, inkwizycję, czy krucjaty), łączy zdaniem autora właśnie pozytywne odnoszenie się do zjawiska imigracji. Pokrewne cele mają tu też islamiści, dla których migracja jest z kolei środkiem podbijania Europy.

 

W każdym z tych przypadków cel zamierzony i nie zamierzony jest jeden – niszczenie tożsamości narodowych krajów europejskich.

 

Członkowie orkiestry przygrywającej niszczeniu Europy

Można już mówić o prawdziwej „orkiestrze” grającej demontażowi spójności cywilizacji Zachodu i wymienia tu poszczególnych członków tego „zespołu”:

 

– „zwolenników Globalnej Wioski Konsumenckiej, którą wielki amerykański socjolog demokracji Benjamin Barber nazywa Mc Worldem”. Jego zdaniem „swobodny przepływ kapitału i własności jest nierozerwalnie związany ze swobodnym przepływem osób”. Dlatego dla  Sorosa, czy Jacquesa Attaliego transgraniczne koncerny nie są synonimem globalizacji, ale lepiej brzmiącym „usuwaniem barier handlowych”. Wykorzystywanie wolności ekonomicznej do ograniczania suwerenności narodów jest zabiegiem dość perfidnym. Dodatkowo wywołuje to „uniformizację świata” i niszczy wiele elementów tożsamości poszczególnych narodów. Wspiera też argumentami ekonomicznymi zjawisko imigracji (obniżenie kosztów pracy). Autor zauważa także negatywne skutki utraty suwerenności monetarnej państw.

 

-”trzecioświatowców”. Neolewicowa ideologia wykorzystuje wszak „uchodźców” do delegitymizacji europejskich państw narodowych. W walce z rzekomą ksenofobią naszej cywilizacji, wykorzystuje się wyidealizowany wizerunek imigranta spoza Europy, jako antytezę „białego człowieka – wyzyskiwacza”. Co ciekawe, owi „antyrasiści” nigdy nie krytykują rasizmu i zwalczania migracji w krajach muzułmańskich, azjatyckich, czy afrykańskich. Obiektem ich krytyki jest wyłącznie cywilizacja „judeochrześcijańska Białego Człowieka”. Można tu przypomnieć choćby ahistoryczne opisy niewolnictwa. Prowadzony na większą skalę taki proceder przez kraje arabskie w świadomości historycznej niemal nie istnieje.

 

„Pożyteczni idioci” lewicy nie tylko promują migrację, ale też podcinają korzenie narodów, tworząc np. nowy typ „tożsamości europejskiej”, dziwnego amalgamatu, który „służy ideologicznej i moralnej legitymizacji funkcjonariusza obsługującego Mc Word”.

 

– „ponadnarodowe organizacje”. Alexandre del Valle wskazuje tu na antynarodową organizacji międzynarodowych jak ONZ i jej agendy, Rada Europy, Komisje Europejskie, czy Europejski Trybunał Praw Człowieka. Instytucje te od dziesięcioleci tworzą własny kodeks „wartości”. Dla przykładu, prawa człowieka, które przeszły drogę ewolucji i reinterpretacji w duchu lewicowym, zostały teraz podniesione do rangi zasad ponad-konstytucyjnych, quasi religijnych dogmatów. To nowa forma kosmopolitycznego kodeksu praw, które szeroko łamią wszelką suwerenność państw „rządami sędziów”. Ten przykład przerabia od wielu miesięcy i nasz kraj…

 

Działalność tej międzynarodowej korporacji przy okazji znacznie ogranicza możliwości samoobrony państw przed zalewem imigrantami. Mamy za to międzynarodowe „prawa migrantów” i „obowiązki państw” (np. umowa z Marakeszu).

 

– część kościelnej hierarchii zarażona lewicowym trądem. Dobre intencje miłosierdzia bywają często mylone z  emocjonalnym i bezrefleksyjnym podejściem do problemu imigracji. Kościół, którego rolę od dawna usiłowano zepchnąć do funkcji jakiejś organizacji typu charytatywnego, naiwnie do takiego narożnika dał się wtłoczyć. Imigrant staje się symbolem uciskanego człowieka, bliźniego, który potrzebuje pomocy. W dodatku taka pomoc to rodzaj odkupienia naszych win cywilizacyjnych, co jest już narracją, która przeniknęła do Kościoła z lewicy. Del Valle uważa, że można w tym temacie znaleźć sporo podobieństw w wypowiedziach papieża Franciszka i np. takiego… Daniela Cohn-Bendita. Chociaż fundamentem otwartej postawy katolików wobec migrantów jest teologia, to na zewnętrz głos Kościoła jest tu łatwo instrumentalizowany.

 

– „międzynarodowe lobby islamskie”. To już ostatni z „muzyków” wymienionych w tej proemigranckiej orkiestrze. Autor nie ma wątpliwości, że istsnieją kraje i organizacje islamskie, dla których migracja jest okazją do ewolucyjnego podboju naszego kontynentu. Najpierw zaczyna się od żądania prawa do „różnorodności”, kończy się zaś na wprowadzaniu szariatu.

 

W tym kontekście mówić należy o popieraniu imigracji, ale także o oporze wobec wszelakich form asymilacji muzułmanów.  Być może dlatego wysiłki niektórych rządów w tej materii, kończą się tak często niepowodzeniem. Warto też zwrócić uwagę, jak zwalczane są jakiekolwiek próby prozelityzmu. Co prawda chrześcijanie i tak wykazują coraz mniejszą dynamikę misyjną, ale wszelkie próby nawracania muzułmanów niemal zawsze kończą się awanturą. Tymczasem laickie państwo nie tylko nie jest żadną konkurencją ideową, ale samo często ustępuje pod naporem dynamizmu i oporu wyznawców islamu na wielu przestrzeniach życia społecznego.

 

Europa – ziemia niczyja?

Europa stała się na naszych oczach ideową „ziemią niczyją”, wyjałowioną z wartości, z naruszonymi fundamentami. Wykluczono z niej pojęcie tożsamości, w imię wielokulturowości. Zwalcza się suwerenność narodów, ogranicza rolę państw, chrześcijaństwo zepchnięto do roli historycznego reliktu i organizacji charytatywnej, zapanował relatywizm i obłąkańcza idea tolerancji dla wszelkiego zła.

 

Cały projekt Unii Europejskiej oparty jest, jak pisze del Valle, na „post-demokracji” i „post-suwerenności”, nowym i pustym kodeksie wartości.

 

A w to wszystko wchodzą jeszcze migranci z wysoko uniesionymi sztandarami swojego proroka.

 

 

Bogdan Dobosz

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie