20 lipca 2017

Zło fascynuje twórców seriali. Fascynuje do tego stopnia, że odkrywają oni coraz bardziej przerażającą głębię jego mroku. Premiera kolejnej serii brutalnej „Gry o tron” to najlepszy dowód przedziwnego upodobania w okrucieństwie.

 

„Gra o tron” to po prostu jeden wielki zapis ludzkiego okrucieństwa. O kulawych odniesieniach jej twórców do średniowiecza napisano już sporo tekstów. Nie ma sensu więc kolejny raz tego roztrząsać. Faktem jest natomiast, że – w myśl zasady „wszyscy muszą umrzeć” – kreatorzy opartego na książce serialu, brną w najmroczniejsze zakamarki. Gwałty, zbrodnie, kazirodztwo, dzieciobójstwo, ojcobójstwo i wszystkie inne możliwe zwyrodnienia pojawiają się tam niemal jak na zamówienie. Trup ściele się gęsto, wylewane są hektolitry krwi i próżno szukać tam ludzi szlachetnych. Ci bowiem, by zacytować bohatera pewnego polskiego filmu, wylądowali dawno na Powązkach, czyli – jak to w serialowym Westeros bywa najczęściej – spoczęli gdzieś w lesie, błocie lub spłonęli na stosie.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Nie sposób nie zauważyć, że w „Grze o tron” kolejne okrucieństwa mają być środkiem do celu – władzy. Bo przecież tronu nie zdobywa się godnymi pochwały czynami, lecz zbrodnią czy skrytobójstwem. Prawda, że sporo jest w tym prymitywizmu? Być może dlatego właśnie „Grę o tron” ogląda się raczej jako produkt czyjegoś nie w pełni zdrowego umysłu, nie zaś jako coś realnego, bliskiego widzowi.

 

Nieco inaczej jest natomiast w przypadku „House of cards”. W Stanach Zjednoczonych serial wywołał całkiem poważną dyskusję, na ile świat polityki przedstawiony tam jako jedna wielka zbrodnia, oddaje rzeczywistość. Barack Obama twierdził, że serial stanowi produkt ludzkiej fantazji, ale już Bill Clinton, przeciwnie, ocenił, że przedstawione tam wydarzenia są bliskie prawdzie.

 

Trudno jednak zaprzeczyć, że scenarzyści „House of cards” z małżeństwa Claire i Franka Uderwoodów stworzyli parę potworów. Ludzi pozbawionych skrupułów, cynicznych, gotowych dosłownie na wszystko, byle zdobyć władzę. W dodatku równie okrutni jawią się w osobistych relacjach międzyludzkich, co z pewnością sprawia, że pozują na gorszych nawet niż hilterowscy zbrodniarze, którzy przez osiem godzin „etatowej pracy” katowali ludzi, by następnie udać się do domu, zjeść smaczną kolację przystrojoną gustownie dobraną zastawą, a na koniec pocałować dzieci na dobranoc i przytulić żonę. Underwoodowie nikogo nie przytulają, bo są niemal pozbawieni emocji, gdy na horyzoncie pojawia się ich afrodyzjak czy wręcz obsesja: władza. Instrumentalnie traktują nawet tych, których nie zagrażają ich pozycji, a – wręcz przeciwnie – zdają się być z nimi w jakiś sposób zaprzyjaźnieni. Biada im. Underwoodowie pustoszą bowiem wokół siebie dosłownie wszystko.

 

Jednak największym „osiągnięciem” twórców seriali ostatnich miesięcy jest swoista wiwisekcja złych postaci. Obejrzawszy tak przygotowaną produkcję stajemy się niemal oblepieni okrucieństwem, bez nadziei na zwycięstwo dobra.

 

Umysł mordercy

 

W tym przypadku problemem nie jest jednak już nawet epatowanie okrucieństwem, lecz niemal chroniczny brak dobra. Taki obraz świata otrzymujemy chociażby w serialu „Tabu”. To mroczna historia poszukiwacza przygód, który powraca z dalekiej wyprawy do Afryki, by – niczym hrabia Monte Christo – zemścić się na krzywdzicielach, a wreszcie odbudować majątek ojca. Z początku może on wzbudzać sympatię, ale z czasem, gdy poznajemy jego okrutne zwyczaje i odrażające upodobania seksualne, natychmiast tracimy sympatię do postaci, która – bądź co bądź – ma być w zamierzeniu jednak pozytywna, a więc stanowić dla nas pewien wzorzec.

 

Ale odłóżmy na bok „Tabu” i przyjrzymy się innemu serialowi: „The fall”. To już popis głębokiej analizy umysłu seryjnego mordercy, który w dodatku jest zabójczo przystojny i ujmująco przyjazny wobec dzieci. Ma jednak jeden feler: jest obsesjonatem, który nocami zakrada się do kobiecych mieszkanek, gdzie dokonuje bestialskich zbrodni. Jego tropem rusza twarda pani policjantka, okazująca się wreszcie mentalnie zbliżona do swojego przeciwnika. Naturalnie, grana – zresztą brawurowo – przez Gilian Anderson, tropicielka nikogo nie zabija, ale jej postępowanie w życiu prywatnym, w relacjach międzyludzkich daleko odbiega od powszechnie przyjętych norm. Zaś sam morderca… to już ulepszona w swym okrucieństwie oraz wyrafinowaniu mutacja Hannibala Lectera. Bystry ludojad popijający Chianti mógłby być metaforą wielu zbrodniarzy, którzy posławszy na śmierć tysiące, chętnie fotografowali się z dzieciakami na kolanach podczas prywatnych okoliczności czy nawet jakiś państwowych obchodów. Jednak Paul Spector z „The fall” to niemal geniusz zbrodni, który nikogo nie pożera na śniadanie czy obiad, lecz jest dokładnie taki, jak wielu z nas – pracuje osiem godzin dziennie, chętnie pomaga pokrzywdzonym, jest raczej miły, a nawet opiekuńczy dla bliskich. Szok? A jakżeby inaczej! Bestią może być każdy, nawet nasz sąsiad o powierzchowności sangwinika. No właśnie… powierzchowności, bo czy po obejrzeniu „The fall” możemy mieć pewność, że znajomy zza ściany nie ma jakiegoś krwawego hobby?

 

W jakim celu jednak twórcy jednego z najpopularniejszych ostatnio gatunków w kulturze masowej, epatują złem?

 

Oczyszczenie czy pasja?

 

W tym przypadku może oczywiście chodzić o mechanizm silnie oddziałujący przede wszystkim na umysły widzów rozmiłowanych w horrorach. Otóż, jak dowiedli mądrzy psychologowie, oglądanie ludzi w sytuacjach ekstremalnego zagrożenia budzi w nas najpierw gwałtowny niepokój oraz strach, by następnie przynieść ukojenie, gdy rozbujane emocje ulegają wyciszeniu. A to przynosi satysfakcję, wręcz euforię. Przypomnijmy sobie chociażby sytuację – wszak zdarzyła się ona niemal każdemu – gdy z przerażeniem szukaliśmy portfela z kartą debetową oraz dokumentami i kiedy już chcieliśmy dzwonić do banku, by blokować kartę i sprawdzać stan konta czy aby potencjalny złodziej nie wyczyścił go do zera, nagle odnaleźliśmy zgubę. Wówczas oddychaliśmy z ulgą, doświadczając niewątpliwie momentu euforii. Oglądaczom horrorów towarzyszy podobne uczucie, porównywalne z tym, co starożytni twórcy tragedii nazywali katharsis.

 

Być może więc właśnie o to chodzi twórcom seriali – by wprowadzić widza w stan rozchwiania emocjonalnego, by po wyłączeniu odcinka mógł odetchnąć z ulgą. Siedzi przecież w wygodnym fotelu, pije kakao, kawę lub dobre wino, a cały ten okrutny świat to jedynie kreacja grupy scenarzystów.

 

Kłopot jednak w tym, że zło dla kreatorów serialowych opowieści zaczyna być tak bardzo atrakcyjne, że zapominają o tym, co dobre. By rozhuśtać nastroje widzów, odbierają im przy okazji nadzieję na istnienie dobra oraz na to, że przecież ono ostatecznie zwycięży, promując w zamian to, co okrutne. Więcej, coraz bardziej nachalnie promowane zło bardzo łatwo przykleja się do ludzkiego umysłu, siejąc tam spustoszenie. Widzowie, zachwyceni oczyszczającym spokojem po wyłączeniu ulubionego serialu, domagają się eskalacji przyjemnego uczucia. W jaki sposób im tego dostarczyć? Oczywiście poprzez czynienia zła jeszcze bardziej złym. A to prosta droga do niezdrowych fascynacji i chorych pasji. Wystarczy choćby pobieżnie przejrzeć fora pasjonatów horrorów, którzy o wyjątkowo okrutnych obrazach typu gore rozprawiają niczym o piłkarskim meczu – wyszło, jak wyszło, ale przecież można było bardziej. Mogło być więcej krwi i więcej bestialstwa. A scenarzyści są przecież od tego, by taką „rozrywkę” dostarczyć. Oczywiście pełnokrwistą.

 


Krzysztof Gędłek




 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie

Udostępnij przez

Cel na 2024 rok

Skutecznie demaskujemy liberalną i antychrześcijańską hipokryzję. Wspieraj naszą misję!

mamy: 104 100 zł cel: 300 000 zł
35%
wybierz kwotę:
Wspieram