15 stycznia 2014

Zadyszka czy stan przedzawałowy?

(fot. asifthebes/sxc.hu)

Mijająca w tym roku 25. rocznica obrad Okrągłego Stołu i sławetnej „transformacji ustrojowej” będą zapewne okazją do podkreślania sukcesów „naszej młodej demokracji”, „wielkich zmian” i „odzyskania wolności”. Tymczasem każdy Polak powinien zrozumieć, że był to czas zmarnowanych możliwości i szans, niezrealizowanych dlatego, że komunizm wcale nie „upadł”, ale przekształcił się w postkomunizm.

 

Początek nowego roku jest dobrą okazją do podsumowań, zestawień i bilansów, w tym finansowych. Finanse publiczne to niebywale ważna dziedzina funkcjonowania państwa, warto zatem uzmysłowić sobie, w jaki sposób funkcjonują finanse „przedsiębiorstwa”, jakim jest Polska, a także odpowiedzieć na pytanie, czy są one w dobrej kondycji.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Podwyżka podatków… jak to łatwo powiedzieć

Niestety, lektura zaledwie uzasadnienia do projektu ustawy budżetowej na obecny rok zmusza do udzielenia odmownej odpowiedzi na powyższe pytanie. Okazuje się bowiem, że w ciągu 6 lat, pomiędzy 2008, a 2014 rokiem, wysokość wydatków publicznych wzrosła z 534 do 725,9 mld zł. Sześć lat rządów obecnej koalicji PO-PSL doprowadziło do rozrostu środków przeznaczanych na sektor publiczny o niemal 40 proc. Nie jest to zatem ani „tanie państwo”, ani też nikomu nie żyje się generalnie lepiej, może poza tymi, którzy podejmują tak „zbawienne” dla gospodarki i przyszłych pokoleń decyzje.

 

Rząd coraz bardziej drenuje kieszenie podatników, w tym przedsiębiorców, zdając sobie doskonale sprawę, że podejmowane przezeń środki mają zaledwie doraźny charakter, podobnie, jak drukowanie dolarów przez Bank Rezerwy Federalnej – jedynie odsuwają w czasie załamanie, które staje się tym bardziej nieuchronne, im dłużej nie podejmuje się zmian o charakterze systemowym.

 

Z zaprezentowanych ostatnio przez wiceminister finansów Hannę Majszczyk wstępnych danych wynika, że w 2013 r. deficyt budżetu państwa był o 8 mld mniejszy, niż limit w wysokości ponad 51,5 mld zł, określony w noweli do zeszłorocznej ustawy budżetowej. W zeszłym roku deficyt nie miał przekroczyć 36 mld zł, tymczasem już w październiku okazało się, że wyniósł prawie 39,5 mld zł. Niemal trzy czwarte dopuszczalnego deficytu budżetowego zostało zrealizowane już w połowie roku. Na obecny rok został zaplanowany deficyt na poziomie nieco poniżej 48 mld zł. O ile i kiedy trzeba go będzie podnieść? Można jedynie snuć domysły. Od początku stycznia rząd podniósł o 15 proc. akcyzę na wyroby spirytusowe, co może poskutkować wzrostem ceny półlitrowej butelki wódki o 1-1,5 zł, zaś budżetowi przynieść dodatkowe 780 mln zł. Podatek akcyzowy na papierosy został podniesiony o 5 proc., co również przełoży się na wzrost ceny paczki o około złotówkę. Budżet liczy na około 345 mln zł więcej z tego tytułu.

 

Państwo chce zatem zyskać zaledwie miliard, uciekając się do środków, przed którymi ostrzega część ekonomistów: nadmiernym wzrostem obciążeń podatkowych. Szereg organizacji i stowarzyszeń, m.in. Związek Przedsiębiorców i Pracodawców i Fundacja Republikańska apelowały do rządu, by nie zwiększać w tak szybkim tempie podatku akcyzowego na papierosy, ponieważ grozi to destabilizacją rynku tytoniowego w Polsce, jednego z największych w Europie – a co za tym idzie, likwidacją części miejsc pracy. Mniejsza ilość miejsc pracy to z kolei mniej odprowadzanych do budżetu składek i większa szara strefa, z którą urzędnicy następnie bohatersko walczą.

Po OFE choćby potop

„Sukces” rządu, jakim miało być osiągnięcie w zeszłym roku mniejszego pułapu deficytu, niż określony w nowelizacji ustawy budżetowej, a także planowane oszczędności są kroplą w morzu rzeczywistych problemów budżetowych. Świadczy o tym włączenie do tegorocznego budżetu w ekspresowym tempie środków przejętych od Otwartych Funduszy Emerytalnych. Mechanizm działania OFE jest przez niektórych określany największym przekrętem w historii III RP, coraz więcej osób zdaje się też dostrzegać perfidię narzucanych nam przemocą, a do tego drogich „usług” państwa.

 

Prezydent Bronisław Komorowski starał się zachować twarz i wydać Salomonowy wyrok w sprawie OFE, podpisując ustawę o ich zmianie i kierując ją jednocześnie do Trybunału Konstytucyjnego. Nie trzeba wielkiego kunsztu politycznego, by zdawać sobie sprawę, że sprawa ta była od dawna „przyklepana”, być może był to nawet jeden z celów funkcjonowania OFE. Obecnie nadszedł moment wykonania operacji „skok na OFE”, bez tego bowiem budżet znalazłby się w poważnych tarapatach. O tym, kto i ile na tym zyskał, dowiemy się najprawdopodobniej za parę ładnych lat. Jak bardzo pilna to była rzecz, świadczy o tym uwzględnienie w projekcie budżetu środków z OFE zanim jeszcze prezydent podpisał ustawę. Trybunał Konstytucyjny został postawiony przed faktem dokonanym. Po pierwsze, wydanie orzeczenia o niekonstytucyjności zmian OFE zajmie dużo czasu. Nawet, jeżeli sędziowie zdecydowaliby się tak niepoprawne politycznie rozwiązanie, jakikolwiek powrót do status quo ante będzie już wówczas niemożliwością – państwo po prostu nie miało by z czego oddać tych środków. Bardzo trudno jest bowiem zlikwidować rozdęty aparat państwowy, który potrzebuje coraz większej ilości pieniędzy.

 

Ciężko się spodziewać, że państwo będzie zaciskało pasa, skoro łatwiej i wygodniej jest postępować według greckiego modelu walki z kryzysem. Polega on, jak wiadomo, m.in. na zwiększaniu liczby urzędników. Socjalista, a także były premier Grecji Jorgos Papandreu w latach 2010-2011 zatrudnił 5 tys. nowych urzędników, by wzmocnić swoje zaplecze polityczne. Jak na tym tle wypada Polska? Z opublikowanych w zeszłym roku przez GUS danych wyłania się pęczniejąca armia urzędników. Oficjalnie jest ich niemal pół miliona, nie licząc ZUS-u i sektora obrony narodowej, a także pozaetatowych umów, które są w urzędach powszechne. Od 2008 r. liczba urzędników oficjalnie zwiększyła się o 10 proc. Największy przyrost miał miejsce w samorządach.

 

Dopóki rząd będzie ułatwiał życie urzędnikom, a utrudniał przedsiębiorcom, z roku na rok możemy oczekiwać poważnego załamania.  W pierwszych miesiącach ubiegłego roku firmy planowały zwolnić tak dużą liczbę pracowników, że minister pracy Władysław Kosiniak-Kamysz zaproponował … państwowe dopłaty do etatów. Wszystko po to, by, rzecz jasna, „uratować 60 tys. miejsc pracy” i stymulować wzrost gospodarczy. Ergo, Keynes wiecznie żywy.

 

Płać i płacz

Gdy premier Tusk obwieścił jakiś czas temu „koniec kryzysu”, niczym Joanna Szczepkowska koniec komunizmu 4 czerwca 1989 r., dziękował również przedsiębiorcom, dzięki którym, jak mówił, polska gospodarka wyszła z kryzysu obronną ręką. Nie chodzi już nawet o to, że małe i średnie firmy zatrudniają 75 proc. Polaków i wytwarzają 67 proc. PKB, ale o to, że z roku na rok właściciele tych firm ratują coraz gorzej funkcjonujący ZUS. Od 2007 r. wzrosła bowiem o 40 proc. wysokość składek odprowadzanych do ZUS-u przez przedsiębiorców.

 

Osoby fizyczne, gdy nie mają dochodów, nie płacą składek na ZUS, jednakże przedsiębiorca płaci je niezależnie od tego, jakie uzyskuje obroty. Uiszcza składki od 60 proc. przeciętnej wysokości wynagrodzenia, które z roku na rok nominalnie rośnie, jednakże często nie ma to żadnego przełożenia na zarobki właściciela firmy. W 2007 r. składka na ubezpieczenie emerytalne i rentowe wynosiła dla niego 508,03 zł, a zdrowotna – 195,15 zł miesięcznie. Razem 703,18 zł,  porównaniu do 972,40 zł obecnie, ponieważ zeszłoroczne składki wyniosły odpowiednio 710,67 zł i 261,73 zł.

 

Z przedstawionego przez rząd projektu ustawy budżetowej na ten rok wynika, że przeciętne wynagrodzenie ma wynieść 3746 zł brutto, czyli o 33 zł więcej, niż w 2013 r. Podstawa wymiaru naliczania składek wyniesie zatem 2247 zł, co oznacza, że w tym roku przedsiębiorcy zapłacą rocznie do ZUS-u ponad 80 zł więcej, niż w 2013 r.

 

Od początku stycznia przedsiębiorcy, w tym również ci, którzy dopiero wchodzą na rynek, ponownie muszą zmierzyć się z podwyżką składek ZUS. Podwyższona została bowiem płaca minimalna z 1600 do 1680 zł brutto. Preferencyjne stawki ZUS liczone są od 30 proc. minimalnego wynagrodzenia. Dla nowych przedsiębiorców oznacza to podwyżkę ulgowych składek (które mogą płacić przez dwa lata) z 480 do 504 zł. Wzrost minimalnego wynagrodzenia pociągnie też za sobą wzrost składek na ubezpieczenia społeczne pracowników. Łączna kwota podstawowej wysokości składek wyniesie w tym roku 2028,43 zł, czyli o niemal 100 zł więcej miesięcznie, co w skali roku daje większe koszty pracy jednego pracownika o ponad 1150 zł.

 

Co się martwisz, co się smucisz? Podatnik zapłaci

Obecny rząd, podobnie zresztą, jak wszystkie poprzednie, ma jedną receptę na „uzdrowienie” państwowego systemu ubezpieczeń społecznych – regularne sięganie do kieszeni podatników. „Już u progu ustrojowej transformacji w roku 1991 wysokość dotacji z budżetu państwa do FUS, który notorycznie mylony jest z ZUS, wynosiła 5,6 proc. wydatków ponoszonych przez ZUS na wypłatę emerytur. W roku 1994 było to 6,9 proc. (…) Jeszcze w roku 1989 składka na ZUS wynosiła 38 proc. płacy. W roku 1990 podwyższono ją do 43 proc. i dołożono 2 proc. składki na Fundusz Pracy. W roku 1991 składka na ZUS wzrosła do 45 proc. W roku 1993 podwyższono składkę na Fundusz Pracy do 3 proc., a w roku 1994 wprowadzono składkę na Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych w wysokości 0,5 proc.” – wyliczył profesor Robert Gwiazdowski, ekonomista i prezydent Centrum im. Adama Smitha w książce Emerytalna katastrofa i jak się chronić przed jej skutkami (wyd. Zysk i S-ka, 2012).

 

Związek Przedsiębiorców i Pracodawców oraz Fundacja Republikańska opracowały pod koniec zeszłego roku „Raport o sytuacji ZUS”, komentujący rządowe prognozy dotyczące systemu emerytalnego. Przyjęto w nich niemożliwe do spełnienia założenia lub pominięto bardzo istotne czynniki demograficzne. W rzeczywistości, zbilansowanie systemu emerytalnego może okazać się poważnym problemem lub wręcz niemożliwością w ciągu najbliższych 5-8 lat. System emerytalny pochłania rocznie ponad 130 mld zł, kwota rośnie z roku na rok. Mimo przejęcia aktywów z OFE, w budżecie na 2014 r. również zaplanowano 40 mld zł dotacji i nieoprocentowanych pożyczek z budżetu państwa dla FUS. Eksperci szacują, że zadłużenie państwa wraz z „długiem ukrytym”, czyli zobowiązaniami emerytalnymi wynosi już około 200 proc. PKB, sytuując Polskę w czołówce najbardziej zadłużonych państw w Europie.

 

Mijająca w tym roku 25. rocznica obrad Okrągłego Stołu i sławetnej „transformacji ustrojowej” będą zapewne okazją do podkreślania sukcesów „naszej młodej demokracji”, „wielkich zmian” i „odzyskania wolności”. Tymczasem każdy Polak powinien zrozumieć, że był to czas zmarnowanych możliwości i szans, niezrealizowanych dlatego, że komunizm wcale nie „upadł”, ale przekształcił się w postkomunizm. Na chwilę obecną należy stwierdzić, że czeka nas rozwój wypadków podobny do tego, jaki przeszły kraje południa Europy. Brak dyscypliny finansowej, nepotyzm, korupcja i układy polityczne doprowadziły polską gospodarkę na skraj załamania. Wydaje się, że pytanie, czy będzie kryzys jest już nieaktualne. Powinniśmy raczej wyciągnąć wnioski z ostatnich 25 lat i nie dopuścić do kolejnej „transformacji”.

 

Tomasz Tokarski

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie