12 maja 2016

Przewrót majowy – wówczas też ratowano „demokrację”

Po dziewięćdziesięciu latach od „rewolucji majowej” można dziwić się jak powracają pewne schematy. Znowu mamy w Polsce „zagrożoną demokrację”, bo rządzą nie ci, co trzeba. Znów mamy rządy „nacjonalistów” gnębiących kolejnego „wielkiego człowieka w Polsce”, który jednoosobowo „wywalczył dla Polski demokrację”.

 

Jesienią 1918 roku, gdy z niewoli zaborów odradzało się niepodległe państwo polskie wydawało się, że nieuchronnie władza w Rzeczypospolitej przejdzie w ręce lewicy. Wywodzący się z PPS Tymczasowy Naczelnik Państwa Józef Piłsudski, co prawda wysiadł z „czerwonego tramwaju na przystanku niepodległość”, ale powołał rząd całkowicie lewicowy (złożony z przedstawicieli PPS i PSL-Wyzwolenie gabinet Jędrzeja Moraczewskiego).

Wesprzyj nas już teraz!

Zdawać by się mogło, że wyniszczenie kraju wojną i związane z tym dramatyczne trudności aprowizacyjne (czyli widmo klęski głodu) dodatkowo działać będzie na korzyść stronnictw lewicowych. Mało tego, na wschód i na zachód od ziem polskich władzę objęła lewica – bolszewicka w Rosji i socjaldemokratyczna w Niemczech (co prawda w listopadzie 1918 roku nie było jeszcze przesądzone, czy i nad Sprewą nie powtórzy się rosyjski scenariusz).

Przypuszczenia o nadchodzących rządach lewicy w Polsce można było snuć do czasu pierwszych, wolnych i demokratycznych (przeprowadzonych w oparciu o ultrademokratyczną ordynację) wyborów do Sejmu Ustawodawczego, które miały miejsce w styczniu 1919 roku. Ich wyniki pokazały bowiem, że sympatie wyborców sytuują się zupełnie gdzie indziej. Zwycięzcą wyborów do polskiej Konstytuanty okazała się skupiona wokół narodowej demokracji prawica oraz centrowe PSL-Piast Wincentego Witosa. Podobnym wynikiem zakończyły się wybory do sejmu i senatu I kadencji w 1922 roku (w odróżnieniu do wyborów z 1919 roku zostały one przeprowadzone na obszarze całego państwa), gdy czołowe miejsca zajął Chrześcijański Związek Jedności Narodowej (endecja i sojusznicy) oraz PSL-Piast. Dopiero na dalszych miejscach, podobnie jak trzy lata wcześniej sytuowała się PPS i lewicowe stronnictwo ludowe (PSL-Wyzwolenie).

Wyborcze sukcesy centroprawicy wzbudziły na lewicy głosy o zagrożeniu dla polskiej demokracji ze strony „Chjeny” (jak przezywano w tych środowiskach koalicję wyborczą skupioną wokół obozu narodowego). Jednak konfiguracja polityczna parlamentu wybranego w 1922 roku była taka, że jedynym w miarę trwałym układem koalicyjnym, a tym samym rządowym możliwym do wyłonienia w izbie, była koalicja endecji i „Piasta”. Każda próba stworzenia takiego centroprawicowego rządu przez większość parlamentarną, która czerpała swój mandat z demokratycznych wyborów, spotykała się z jazgotliwymi atakami lewicy, która chciała bronić robotników i chłopów przed nadciągającymi „rządami reakcji”. Taki scenariusz realizowano wobec pierwszej próby stworzenia centroprawicowego rządu, jakim był tzw. drugi gabinet Witosa powołany w 1923 roku. Nie przetrwał roku. Natomiast cały okres jego urzędowania wypełniony był akcjami strajkowymi organizowanymi przez lewicę (np. strajk na kolei) czy zamieszkami ulicznymi (tzw. powstanie krakowskie z 1923 roku). Ten sposób prowadzenia totalnej opozycji z wykorzystaniem ulicy (o Europie jeszcze wtedy nikt nie pomyślał) poważnie utrudniał przeprowadzenie jakichkolwiek reform, które mogłyby uzdrowić polską gospodarkę trapioną wówczas przez plagę hiperinflacji.

Kolejne podejście do zawiązania centroprawicowej koalicji rządowej dysponującej większością parlamentarną nastąpiło na początku maja 1926 roku, gdy został powołany trzeci gabinet Witosa, którego zaplecze stanowiło odnowione porozumienie między endecją a „Piastem”. Ponownie na lewicy rozległ się krzyk o nadchodzących „rządach reakcji”. W ten sposób w prasie PPS komentowano naturalny w demokracji parlamentarnej sposób wyłaniania koalicji rządowej, czyli sojusz największych partii delegowanych do parlamentu przez wynik demokratycznych wyborów. Problem jednak polegał na tym, że werdyktem wyborców z 1922 roku te najsilniejsze partie nie były partiami lewicy, a więc „młoda polska demokracja” znalazła się przed „śmiertelnym zagrożeniem” – jak przekonywano na lewicy (pozostawiam na boku komunistów, bo oni w całości afiliowani byli przy Kominternie, a nie przy Polsce).

Trzeba więc było „młodą, polską demokrację” ratować, i to szybko. Parę dni po powołaniu centroprawicowego gabinetu Wincentego Witosa do akcji 12 maja 1926 roku wkroczył Józef Piłsudski. Lewica (PPS i przybudówki) entuzjastycznie poparła wojskowy pucz przeciw konstytucyjnemu ładowi w Polsce. W pepeesowskiej prasie pisano o „rewolucji majowej” i oczekiwano „twardej rozprawy z reakcją” (czyt. z działaczami stronnictw prawicy i centrum). Najprawdopodobniej bez akcji afiliowanego przy PPS związku zawodowego kolejarzy, który wstrzymał pociągi z transportami wojsk (z Poznania) wiernych rządowi, wojskowy zamach stanu nie udałby się.

We wrześniu 1925 roku Ignacy Daszyński – jedna z czołowych postaci w PPS – opublikował broszurę „Wielki człowiek w Polsce”. Z treści wynikało, że tytułowa postać to Józef Piłsudski, a spora część publikacji poświęcona była zbijaniu argumentów „reakcji”, jakoby były Naczelnik Państwa dążył do objęcia w Polsce rządów dyktatorskich w drodze zamachu stanu. Na parę miesięcy przed przewrotem majowym I. Daszyński zapewniał swoich czytelników (a zwracał się przede wszystkim do członków i sympatyków PPS), że takie myśli są Piłsudskiemu całkowicie obce, a o dyktaturze myślą raczej jego polityczni przeciwnicy z endecji, którzy w swoim zacietrzewieniu i radykalizmie podobni są do bolszewików. Pisał: „Piłsudski nigdy nie myślał o dyktaturze, czym dowiódł wielkości swojej jako męża stanu. Mądrości tej nie wierzą dotąd ani narodowi demokraci, ani bolszewicy. Ani jedni, ani drudzy nie wytrzymaliby i w danych warunkach poszliby na awanturę dyktatorską”. Piłsudski – przekonywał Daszyński – był prawdziwym herosem, „który mieczem obronił Polskę i mądrością ją urządził, aby żyć i rozwijać się mogła”. Takiej osobie można i należy dużo wybaczać. Nie można na przykład zżymać się na ton prasowych wywiadów byłego Naczelnika Państwa, w których po 1923 roku w koszarowym tonie rugał swoich przeciwników („zaplute karły”). Można i należy usprawiedliwić ten ton, pisał polityk PPS, bo należy mieć świadomość, że „i prawdą jest co innego, nieskończenie ważniejszego; prawdą historyczną jest, że olbrzymia liczba małych ludzi w Polsce zachowywała się wobec niego i wobec jego wielkiego dzieła tak nikczemnie, że nieludzko, że słowo „grzeczność” w związku z tymi ludźmi staje się, stać się czasem musi czymś karykaturalnym”.

Problem w ogóle był głębszy. Daszyński zdawał się przekonywać swoich czytelników, że Polacy jakby nie dorośli do demokracji: „A demokracja nasza, w odróżnieniu od francuskiej czy angielskiej, tym się odznacza, że nie jest zwykłą demokracją, lecz „narodową” i dlatego najzajadlej ściga wielkiego człowieka za to, że był całe życie demokratą”. No, cóż po paru latach od ukazania się tej broszurki Ignacy Daszyński jako marszałek sejmu usłyszał od „wielkiego człowieka”, który „całe życie był demokratą”, że jest „starym durniem”. Tymi słowami zakończył Piłsudski swoją rozmowę z marszałkiem Daszyńskim, gdy ten nie chciał rozpocząć obrad dopóki w budynku sejmu przebywali uzbrojeni oficerowie. Już wtedy w prasie PPS nikt nie pisał o „rewolucji majowej”, tylko o „błędzie majowym”, jakim było poparcie w maju 1926 roku przewrotu wojskowego. Błąd nie polegał jednak na tym, że nierozważnie poparto zamach na legalne władze wyłonione w wyniku demokratycznych wyborów. Nie. Błąd według lewicy polegał na tym, że postawiono na niewłaściwego człowieka, który miał „ratować młodą polską demokrację”, skoro krótko po puczu Piłsudski mówił – nawiązując do pepeesowskiej frazeologii rewolucyjnej – że dokonał „rewolucji bez rewolucyjnych konsekwencji”. Jednak jakieś konsekwencje były. Zwłaszcza dla „reakcji”, której prominentni przedstawiciele, na czele z trzykrotnym premierem Wincentym Witosem, wylądowali w 1930 roku w twierdzy brzeskiej.

Po dziewięćdziesięciu latach od „rewolucji majowej” można tylko dziwić się jak powracają pewne schematy. Znowu mamy w Polsce „zagrożoną demokrację”, bo rządzą nie ci, co trzeba. Dzisiaj zamiast „rządów reakcji” mamy „rządy autorytarnych radykałów/populistów/nacjonalistów/klerofaszystów”, którzy gnębią kolejnego „wielkiego człowieka w Polsce”, który jednoosobowo „wywalczył dla Polski demokrację” i „przechytrzył komunę”. No i generalnie Polacy „nie dorośli do demokracji”, a w każdym razie nie do demokracji typu angielskiego i francuskiego. Za mało u nas „europejskiej solidarności” wycenianej na 250 tysięcy euro od łebka.

 

Grzegorz Kucharczyk

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie