23 września 2017

Polityka zagraniczna „dobrej zmiany”, czyli wojna ze… wszystkimi

(Fot. Forum)

Historia uczy, że nie sposób wygrać wojny prowadzonej na dwa fronty. Tymczasem PiS nie dość, że przestał być wewnętrznym monolitem, to jeszcze sprawia wrażenie, jakby chciał toczyć dyplomatyczną walkę ze wszystkimi. Obserwujemy trwający lub rodzący się spór z kilkoma państwami i międzynarodowymi instytucjami. Czy politycy „dobrej zmiany” w ogóle zauważyli, że przeszli z opozycji do rządu? Oj! Viktor Orban nie byłby dumny…


Tak złych relacji ze zdecydowaną większością sąsiadów (i nie tylko, bo także z Francją) nie mieliśmy od dawna. Politycy Prawa i Sprawiedliwości najwyraźniej zapomnieli, że władają krajem, a nie są bujającymi w obłokach idei felietonistami. Niestety, taka polityka może mieć dla państwa i narodu fatalne konsekwencje… z wyniszczającą wojną włącznie.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Zadaniem rządzących Polską jest takie prowadzenie polityki, by jasno prezentować światu naszą perspektywę i artykułować nasze interesy, a przy tym nie narażać państwa na konfrontację ze wszystkimi na raz. To obowiązek zarówno szefa dyplomacji Witolda Waszczykowskiego, jak i pozostałych ministrów. Tymczasem politycy Prawa i Sprawiedliwości nie wykazują w polityce międzynarodowej należytej ostrożności. Są jak słoń w składzie porcelany – mówią wszystko, co chcą, co ślina na język przyniesie.

 

Trudno spodziewać się by dotychczas fatalne stosunki Polski z Rosją uległy poprawie w czasach rządu ekipy uznawanej za całkowicie proamerykańską i antyrosyjską. Do klasycznego zestawu „tematów trudnych”, czyli historycznych, doszła traktowana priorytetowo przez PiS kwestia katastrofy smoleńskiej. Na dodatek prawdziwą złość Rosjan – spadkobierców ZSRR – wywołuje ostateczna dekomunizacja dokonywana dziś w Polsce, połączona z likwidacją pomników i mauzoleów Armii Czerwonej, za którą niektórzy moskiewscy politycy chcieliby nałożyć na nas sankcje.

To jednak nie koniec napięć, gdyż na fali powszechnego reparacyjnego uniesienia z lata roku 2017 posłowie Stanisław Pięta i Małgorzata Wasserman wskazali na zasadność ubiegania się od Rosji o odszkodowania za zbrodnie i zniszczenia wojenne. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać i rosyjski senator Aleksiej Puszkow zażądał wystawienia Polsce rachunku za rzekome „wyzwolenie” nas przez Armię Czerwoną. Niestety, na pyskówkę odpowiedział, w zupełnie nieprzemyślany sposób, Witold Waszczykowski, który zamiast zignorować opinie rosyjskiego senatora, zaczął silić się na argumenty dowodzące konieczności podejmowania działań zmierzających do uzyskania reparacji.

 

Problemy w relacjach z Niemcami zaczęły się natychmiast po wyborach roku 2015. Dialog w sprawie Trybunału Konstytucyjnego oraz kolejnych „praworządnościowych” kwestii został postawiony na ostrzu noża między innymi za sprawą tak fatalnych dyplomatycznie zachowań, jak słynny list Zbigniewa Ziobry do unijnego komisarza Günthera Oettingera, w którym minister przedstawiał siebie jako wnuka „polskiego oficera, który w czasie II wojny światowej walczył w podziemnej Armii Krajowej z niemieckim nadzorem”. List musiał być uznany za obraźliwy przez Oettingera, który jest przecież Niemcem.

 

Potem było już tylko gorzej, a obecnie relacje mogą pogorszyć się jeszcze bardziej za sprawą powracającego do debaty publicznej tematu reparacji wojennych. O ile mówią o tym użytkownicy Twittera czy publicyści, to sprawę można potraktować jako ciekawostkę, jednak zajęcie się tą kwestią przez polityków podnosi wątek odszkodowań na poziom oficjalny, niemal dyplomatyczny. I to pomimo faktu, że ministerstwo spraw zagranicznych oficjalnie zaprzeczyło, jakoby Polska oczekiwała obecnie odszkodowania. Nadmierne poruszanie tematu przez rządzących grozi nie tylko pogorszeniem relacji z rządzącymi całą niemal Europą Niemcami, ale także „wypala” temat. Wszak dzisiaj nie mamy żadnych szans na uzyskanie reparacji. Kto bowiem by nam je zasądził? Który z euro-trybunałów opowie się dzisiaj przeciw Berlinowi w sporze z Warszawą? W ogóle z którym ciałem ponadnarodowym łączą obecnie nasz rząd ciepłe relacje? Z żadnym! Więc ewentualne złożenie stosownej skargi do ponadnarodowych sądów oznacza dla nas porażkę, a uzyskanie niekorzystnego wyroku może na zawsze przekreślić temat ewentualnych reparacji. Czas porządkować polską dyplomację zaczynając od… podpisania traktatu pokojowego z Niemcami!

 

Do tradycyjnego sporu z dwoma wielkimi sąsiadami doszły pogorszone ostatnio stosunki ze, zdawałoby się, kluczowymi sojusznikami antyrosyjskiej „dobrej zmiany” – Ukrainą i Litwą. Nic nie wyszło z zapowiadanego ocieplenia relacji z Białorusią, mającego dać Polsce nieznane wcześniej możliwości manewru.

 

Tematyka ukraińska i litewska jest dla naszej dyplomacji trudna. Mieszkańcy obydwu tych krajów żywią wobec Polski, delikatnie mówiąc, mieszane uczucia. Ich tożsamość narodowa opiera się w dużej mierze na antypolonizmie z domieszką kompleksów wobec starszego organizmu państwowego jakim jest Rzeczpospolita. Dodatkowo Ukraina ma w swoim dziedzictwie epizod ludobójstwa dokonanego na Polakach i odwołuje się do „dziedzictwa” zbrodniczych formacji nacjonalistycznych, a współczesna Litwa motywowana szowinizmem utrudnia naszym rodakom pielęgnowanie narodowej kultury i tożsamości.

 

Jednak oba państwa, w różnym co prawda stopniu, dzielą z Polską obawy przed rosyjskim imperializmem i mają w swojej historii dekady zależności od Kremla. Próbę układania dobrych relacji, których symbolicznym – bo przecież nie militarnym – wymiarem było powołanie wspólnego batalionu polsko-litewsko-ukraińskiego, zakłóciły projekty paszportów. Z okazji przypadającej w roku 2018 setnej rocznicy odzyskania niepodległości na kartach polskiego paszportu pojawić miał się Cmentarz Obrońców Lwowa (obecnie w granicach Ukrainy) oraz Ostra Brama (dzisiaj wileńska świątynia leży w granicach Litwy).

 

Kolejna zaprzepaszczana na naszych oczach szansa na zbudowanie trwałych przyjaznych stosunków z sąsiadem to wątek białoruski. Mińsk jawił się dotąd jako potencjalny dla Warszawy partner w zmienianiu środkowoeuropejskiej układanki z dominującą rolą Moskwy i Berlina, jednak niefortunna wypowiedź szefa polskiej dyplomacji, Witolda Waszczykowskiego, krytykującego budowę elektrowni atomowej na Białorusi poskutkowała wezwaniem do tamtejszego MSZ naszego ambasadora. Dobre relacje stają pod znakiem zapytania.

 

W większej części z tematów spornych racja bezsprzecznie leży po stronie polskiej. Mamy prawo pamiętać o Wilnie i Lwowie, gdyż przez wieki stanowiły integralną część Rzeczpospolitej. Zlały się także, za sprawą religii, kultury, nauki, polityki, a nawet sportu z polską tożsamością narodową. Z drugiej jednak strony podobne, chociaż mniej wyraziste, konotacje ma dla Niemców Wrocław i Szczecin. Chcielibyśmy tych miast w paszportach RFN? Nie! Podobnie jak irytują nas żądania ukraińskich ekstremistów mówiących o Przemyślu w granicach swojego państwa. Skoro na trasach prowadzących na wschód wciąż widzimy znaki z językowymi potworkami typu L’viv, to dlaczego zamiast zaczynać od zmiany tego słowa na „Lwów” uderzaliśmy z „grubej rury” w ton imperialistyczny i na dokumentach wagi państwowej i międzynarodowej chceliśmy prezentować miejsca znajdujące się poza naszymi granicami? Doniesienia medialne sugerują jednak głębszy kryzys. Podczas rozmowy Jarosława Kaczyńskiego i prezydenta Ukrainy miało dojść do kłótni i najpewniej naszego dotychczasowego nieformalnego sojusznika spisać należy na straty.

 

Podobnie z Niemcami. Reparacje za piekło II Wojny Światowej nam się należą, ale skoro nie mamy dzisiaj szansy na ich uzyskanie, to „grzanie” i przy okazji wypalanie tematu ma wyłącznie wymiar wewnętrzny i nakierowane jest na eskalację w społeczeństwie antyniemieckich nastrojów, potrzebnych politykom skonfliktowanych z Berlinem oraz zależnymi od Republiki Federalnej unijnymi instytucjami. W razie nałożenia na nas sankcji przez Brukselę elektorat PiS może się nie zmniejszyć, jeśli większość narodu w odpowiedni sposób zostanie nastawiona przeciwko Niemcom.

 

Niezaprzeczalną głupotą, brakiem odpowiedzialności i szerszej wizji na przyszłość wykazał się szef naszego MSZ wystawiając na próbę stosunki z Białorusią. Czy bowiem naprawdę koniecznym było krytykowanie przez najwyższego rangą polskiego dyplomatę ich polityki energetycznej, sprawy czysto  wewnętrznej? Co na tym zyskaliśmy?

 

Wyjątek na tle serii nieprzemyślanych zachowań stanowią relacje z Rosją. Kraj ten nie wykazuje w wyjaśnianiu katastrofy smoleńskiej dobrej woli, na jaw wychodzą ostatnio przypadki niegodnego potraktowania przez ludzi Kremla ciał ofiar 10 kwietnia 2010, zaś temat dekomunizacji jest wewnętrzną sprawą Polski i ile by Moskwa nie krzyczała, nie ma prawa decydować o pomnikach stojących w naszym kraju. Co innego jednak roszczenia – skoro mówi o nich polityk partii rządzącej, to temat w sposób oczywisty nabiera większej wagi. W ten sposób do kolejnego sporu zapraszamy stronę, od której nie potrafimy nawet odzyskać wraku samolotu. Któż mógłby więc oczekiwać skutecznego uzyskania miliardowych odszkodowań? Na pewno nie geopolityczny wizjoner.

 

Większości ze sporów dyplomatycznych, powiedzmy to wprost – niepotrzebnych, dałoby się uniknąć, gdyby polscy politycy wykazali większą mądrość i rozwagę. A niewątpliwie nierozważne jest wszczynanie konfliktów z niemal wszystkimi sąsiadami i licznymi międzynarodowymi instytucjami w sytuacji, gdy Polska musi usilnie zabiegać o odzyskanie nie tyle mocarstwowej, co podmiotowej pozycji i gdy każda radykalna zmiana geopolitycznej układanki może oznaczać dla nas nawet utratę niepodległości.

 

Groźna tendencja do dyplomatycznego antagonizowania wszystkich przeciwko Rzeczypospolitej poszła jednak dalej. Pokłady płytkich refleksji geopolitycznych to nie wszystko. Wojenki z każdym sąsiadem sprawiają wrażenie niewystarczających i niedawno rozpoczęła się w obozie „dobrej zmiany” wojna domowa. Kto wie, czy niespodziewanie zaistniały w debacie publicznej temat reparacji wojennych nie służy ukryciu przed elektoratem gorszącego konfliktu między pałacem prezydenckim a ministerstwem sprawiedliwości bądź resortem obrony? Jeśli taka teza znalazłaby potwierdzenie w faktach, to odpowiedzialni za wybór takiego właśnie tematu zastępczego okazaliby się być ludźmi, których czyny nie mają nawet znamion odpowiedzialności za państwo i naród.

 

Wbrew narracji mediów sprzyjających Prawu i Sprawiedliwości, liderzy „dobrej zmiany” niczego nie nauczyli się od Viktora Orbana. Węgierski lider potrafi dbać o interesy swojego kraju bez zaogniania na płaszczyźnie symbolicznej stosunków z sąsiadami. Co więcej, mimo że Komisja Europejska i politycy z Parlamentu Europejskiego krytykują zmiany na Węgrzech, to wciąż nie zastosowano wobec Budapesztu rozwiązań, jakie grożą Polsce. Orban jest premierem od roku 2010. PiS rządzi od 2015. Skąd ta rażąca różnica? Być może odpowiedzią są doskonałe relacje łączące premiera Węgier z… Jeanem-Claudem Junckerem oraz fakt, że rzekomo „faszystowski” Fidesz należy w Parlamencie Europejskim do frakcji głównego nurtu – chadeków.

 

Czy naprawdę naszych rządzących, na każdym kroku przekonujących o swoim patriotyzmie, przerasta konieczność zamilknięcia, gdy wymaga tego interes Polski oraz – chociażby wyłącznie symboliczne – wykonywanie przyjaznych gestów pod adresem nielubianych eurokratów. Tego wymaga tzw. Realpolitik, tego wymaga też profesjonalizm, bez którego nie można przysłużyć się dla dobra Ojczyzny pełniąc funkcje publiczne. Amator o najlepszych nawet chęciach (jeśli założyć, że politycy PiS kierują się interesem narodu) może narobić poważnych szkód. Stan poczciwych i nieświadomych swoich czynów niszczycieli dobrze oddaje przysłowie o dobrych chęciach służących jako materiał brukarski.

Może w ekipie rządzącej nadszedł więc czas na gruntowne zmiany zarówno w wymiarze personalnym jak i ideowym? Wojna ze wszystkimi to bowiem wojna przegrana.

 


Michał Wałach

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie