13 maja 2014

Pokusa „tradycjonalistycznego” nihilizmu

(By Rh-67 (Own work) [GFDL (http://www.gnu.org/copyleft/fdl.html) or CC-BY-SA-3.0-2.5-2.0-1.0 (http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0)], via Wikimedia Commons)

Pojawił się ostatnimi czasy w niemainstreamowej, więc autentycznie wolnej przestrzeni wymiany myśli, bardzo wyrazisty nurt młodych autorów przyznających się do tradycjonalizmu, i to w bardzo radykalnej, bezkompromisowej, nieprzejednanej wobec wszelkich postaci kulturowego i politycznego modernizmu wersji – tak bardzo nieprzejednanej, że skłonnej do szukania modernistycznych miazmatów tam, gdzie ich nie ma, i jak najbliżej siebie.

Odrzucając przeto z wyraźnym wstrętem zasadę: Nie ma wroga na prawicy, nie tylko tam właśnie go z namiętnością wynajdują, ale jednocześnie okazują zdumiewającą pobłażliwość, ba! – wyraźną sympatię – dla „antysystemowej” lewicy, i to właśnie tej najbardziej skrajnej. Chętnie z nimi dyskutuję, bo są oczytani, chłonni umysłowo, inteligentni, mają ciekawe spostrzeżenia i zasadniczo bliski mi sposób myślenia, ale pewne ich pomysły i analizy potrafią wprowadzić mnie w osłupienie.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Tu skupię się na jednym tylko wątku ich rozumowania i odczuwania, a mianowicie na zdecydowanie demonstrowanym antyokcydentalizmie. Wyraża się on już na samym poziomie leksykalnym, w często używanym, a wysoce pogardliwym słowie zachodniactwo, które, notabene, wygląda na kalkę rosyjskiego zapadnictwa, co też pokazuje ich źródła inspiracji.

 

Krytycyzm wobec Zachodu – w sensie cywilizacyjnym oczywiście – to naturalnie rzecz nie nowa, a nadto w zupełności usprawiedliwiona. Każdy, kto ma elementarną wiedzę w tym zakresie, wie doskonale, że należy on właściwie do standardowego zestawu konserwatywnej, względnie tradycjonalistycznej (nie ma tu potrzeby wchodzić w te subtelne dystynkcje, bo wiadomo, o jaki nurt chodzi) krytyki kultury, i to już od kilkuset lat. Myśliciele antymodernistyczni spierali się jedynie o to, kiedy Zachód zaczął gnić: czy – jak mniemali na początku – dopiero w „oświeceniu”, czy – gdy stopniowo odkrywano coraz głębsze fundamenty nieładu – już od wczesnonowożytnego czy nawet późnośredniowiecznego zerwania z tradycją klasyczno‑chrześcijańską, wraz z nominalizmem i awerroizmem, a najbardziej radykalni (jak Gómez Dávila) zaatakowali nawet scholastykę albo (jak Evola) antyimperialny papalizm.

 

Generalnie jednak na tym poziomie nie ma sporu: to, że Zachód nowoczesny i ponowoczesny jest nafaszerowany duchową trucizną – będąc jednocześnie głównym wytwórcą tej trucizny – stanowi dla każdego tradycjonalisty oczywistość. Każdemu z nich musi cierpnąć skóra – bardziej nawet z obrzydzenia niż z przerażenia – gdy słyszy zwrot wartości zachodnie, bo jest pewne, że do tego zestawu należą same obrzydliwości i profaństwa, począwszy od „praw człowieka” i „świeckiego państwa”, a skończywszy na „prawach reprodukcyjnych kobiet” czy „równouprawnieniu orientacji seksualnych”.

 

Różnica pojawia się dopiero na poziomie „zasadniczej intencji”, to znaczy tego, jaki właściwie jest cel tej krytyki: niszczycielski (a więc właśnie nihilistyczny) czy uzdrowicielski? Czy zgniły, demoliberalny Zachód należy zniszczyć, zatopić jak jakąś mityczną zepsutą Lemurię lub spalić jak Sodomę i Gomorę, aby potem móc na trupie zachodniactwa odtańczyć radosną „tradycjonalistyczną karmaniolę”, czy też idzie o to, aby go uleczyć i przywrócić go na tor, na którym się począł, lecz potem z niego zboczył i w końcu się wykoleił. Dla tradycjonalisty katolickiego, rzymskiego w pełni znaczeń tego słowa, Zachód w swoim podstawowym znaczeniu to nie jego nowożytne i nowoczesne zwyrodnienie, lecz szczyt historycznego rozwoju cywilizacji chrześcijańskiej (moi oponenci nie znoszą tego słowa, podobnie jak terminu cywilizacja łacińska), począwszy od wykształcenia się tego pojęcia wraz z renovatio Imperii Romanorum przez Karola Wielkiego i papieża Leona III, kulminujący w średniowieczu, po czym – jak już wiemy – zaczynający się staczać po równi pochyłej. Mimo to, ów pierwotny sens słowa „Zachód” nadal zachowuje znaczenie i moc zobowiązującą, bo jak pisał Donoso Cortés (w swojej „katastroficznej” przecież mowie o położeniu Europy), poza chrześcijaństwem, i to chrześcijaństwem rzymskim, nie ma właściwie cywilizacji (Grecja dała nam tylko wspaniałą kulturę, która jest „lakierem” cywilizacji), albowiem ono ucywilizowało świat poprzez trzy rzeczy: czyniąc autorytet rzeczą nienaruszalną, czyniąc posłuszeństwo rzeczą świętą oraz czyniąc wyrzeczenie i ofiarę rzeczą Boską. Poza tą cywilizacją – cywilizacją katolicką – wszystko jest barbarzyństwem.

 

Cóż natomiast – poza „kreatywną destrukcją” Zachodu – proponują nam owi inni tradycjonaliści, gardzący tradycją zachodnią i ani nie wierzący, ani nie pragnący, jak możemy się domyślać (choć tego wprost nie mówią), jej odrodzenia? Nie są to propozycje zbyt konkretne, ale ogólny kierunek poszukiwań rysuje się dość wygodnie. Śladem wielkich poprzedników tego kierunku, zwracają swój wzrok ex oriente lux, ku szeroko rozumianemu Wschodowi, tam upatrując i kolebkę Tradycji („Pierwotnej” i uniwersalnej, to znaczy także ponadwyznaniowej, jak głosili prorocy „tradycjonalizmu integralnego”), i jej wciąż bijące serce. Raz może to być Eurazja, raz islam, jeszcze innym razem wszystko to, co wytworzył „aryjski” duch subkontynentu indyjskiego.

Jeszcze inni pasjonują się ruchami indygenistycznymi w różnych stronach świata albo wprost społeczeństwami pierwotnymi, tu i ówdzie szczątkowo zachowanymi. Jest w tym nawet coś wzruszającego, tylko kompletnie nic z tego dla nas nie wynika, bo na przykład Maorysami nigdy nie byliśmy ani też nigdy się nie staniemy. Tradycjonaliści tego pokroju nieustannie kłują nas w oczy podkreślaniem, że czy to owe szczątkowe społeczności, czy dojrzałe cywilizacje Wschodu, są wciąż jeszcze w dużym stopniu tradycjonalistyczne, wspólnotowe, organiczne etc., podczas gdy Zachód wszystko to zagubił. To prawda, ale co z tego? Czy mamy nie tylko przyłączyć się do dobijania go przez jakąś al‑Kaidę albo eurazyjców, ale i powędrować – nie tyle fizycznie, co duchowo, na Wschód? Tak jak mistrz tego myślenia – René Guénon, który rozpoznawszy wyschnięcie świętego cementu Zachodu, stał się muzułmaninem?

 

Jest to perspektywa niebezpieczna, a nawet zgubna, przede wszystkim dla duszy – unaocznia ona zresztą wszystkie pułapki ponadkonfesyjnej „duchowości”, czego nie zdoła zagłuszyć odmienianie przez wszystkie przypadki słów transcendencja, sacrum, numinosum i całego wokabularza religiologii porównawczej. Nikt, jak wiadomo, nie może przesądzać o niczyim potępieniu, ale zdrowy rozum każe sceptycznie zapatrywać się na przykład na możliwość zbawienia nieszczęsnego Guénona – myśliciela na pewno nietuzinkowego, ale po prostu błądzącego – bo ta opcja raczej jest mało prawdopodobna w odniesieniu do kogoś, kto chciał jednocześnie być ezoterycznym gnostykiem, katolickim integrystą i sufickim mistykiem, uważając, że jest to do pogodzenia.

 

Wykazywanie domniemanych przewag duchowych Orientu ma jeszcze jedną słabą stronę, którą doskonale wypunktował Henri Massis w swojej Obronie Zachodu (Défense de l’Occident) przeciwko germańsko‑synkretyczno‑orientalnemu mętniactwu „azjanisty” von Keyserlinga. Pisząc o rzeczywistej i nieusuwalnej sprzeczności między Orientem a Okcydentem, zauważał: Sprzeczność [ta] spoczywa w różnicy idei, jaką każdy z nich stwarza sobie o człowieku i jego stosunku do wszechświata. Na Zachodzie człowiek chciał być; nie godził się on na zgubienie w rzeczach, na to, by osoba ludzka była niczym innym, jak tylko przybudówką natury, która dla Azjaty roztacza się w złudnych kształtach żyjących i pogrąża całość życia w otchłani olbrzymiej dwuznaczności. Tego rodzaju opór, oto co charakteryzuje Zachód. Rozróżnianie, wybór – oto znamię jego myśli, sformułowanej od najdawniejszych czasów w klasycznym zdaniu Anaksagorasa: „na początku wszystko było zmieszane; przyszła inteligencja, która postawiła każdą rzecz na swoim miejscu”.

Naturalnie, wiemy, że ów personalizm cywilizacji zachodniej też wykoleił się w atomistyczny indywidualizm, w zatruty owoc „autonomicznej jednostki”. Nie zmienia to jednak prawdziwości tego faktu, że człowiek pełny (arystotelesowski spoudaios) jest jednocześnie osobą i członkiem wspólnoty, a dobrze urządzona wspólnota nie pochłania i nie unicestwia osoby, tylko ją podnosi i wzbogaca. Tymczasem na Wschodzie jest wspólnota, tradycjonalizm, organicyzm itp., ale nigdzie nie ma osoby – to wyłączny apanaż Zachodu i nie widzę żadnego sensownego powodu, żeby go się wyzbywać i nim pogardzać.

 

Prawdziwa Tradycja zatem to nie owe mityczne Agarthy, Szambale, Ultima Thule, poszukiwane przez ezoteryków. Trzeba powiedzieć jasno, że to wszystko są zwykłe baśnie, lepsza lub gorsza literatura, a nie żadna „wyższa duchowość”. Nawiasem mówiąc, chętnie przemielane w żarnach zgniłej, zachodniej popkultury. W autentycznej Tradycji nie ma nic a nic ezoterycznego. Jej źródła są Boskie i wyraźnie objawione, jej depozytariuszem jest jeden jedyny prawdziwy Kościół, a jej inkarnacją były konkretne instytucje społeczne i polityczne katolickiego Zachodu, na czele z tradycyjną monarchią. Trzeba do nich wrócić, trzeba nowej renovatio, a nie pielgrzymek donikąd przez nieistniejące Czerwone Wrota.

 

Dr hab. Jacek Bartyzel – profesor Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, historyk myśli politycznej, publicysta. Członek Kapituły Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza.

Felieton ukazał się w 26. numerze magazynu „Polonia Christiana”.

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie