2 września 2020

„Papież Grzegorz Wielki. Pontyfikat w czasach zarazy” – Pontifex maximus na ciężkie czasy

Grzegorz I zasiadł więc na tronie Piotra i była to godność, której wielu mogło mu pozazdrościć; jednocześnie zastał sytuację uważaną przez największych optymistów za niemal beznadziejną. Katastrofy naturalne, głód i dżuma uczyniły z Rzymu miasto rozpaczy, nawiedzane przez zjawy wszelakich nieszczęść. Papieżowi przyszło towarzyszyć ludziom, których zaraza kosić nie przestawała.

 

Nie mniej doświadczeni przez chorobę niż Rzymianie, Longobardowie wciąż stanowili zagrożenie militarne, któremu należało jakoś zaradzić; ale przecież ci barbarzyńcy też byli ludźmi, w dodatku wydanymi na pastwę błędu arianizmu, na prostej drodze ku potępieniu, i ta oczywistość bardzo raniła serce papieża. Jako obrońca Rzymu, Grzegorz powinien z nimi walczyć, ale jako papież winien zadbać o ich zbawienie. W jaki sposób pogodzić te dwie sprzeczności? A nade wszystko, jak wyjaśnić cesarzowi, że konieczność ich zbawienia jest nagląca?

Wesprzyj nas już teraz!

 

Bez zawarcia pokoju, bez sprawiedliwego pokoju nie będzie można niczego odbudować w Italii.

 

Był to czas głębokich trudności ekonomicznych i niesprawiedliwości społecznej wołającej o pomstę do Nieba. Grzegorza czekało odbudowanie zrujnowanego kraju i miał nadzieję, że znajdzie na to sposób. Musiał również zapanować nad Kościołem. Pełniąc swe funkcje tak w życiu świeckim jak i po wstąpieniu do zakonu miał nieraz okazję, by stwierdzić jak poważny zapanował w nim kryzys. Wojny i najazdy zdezorganizowały życie instytucji kościelnych i wielu duchownych (w tym nawet biskupów) znalazło dzięki temu wygodne wytłumaczenie dla własnych przeróżnych niedociągnięć. Mnisi żyjący poza wspólnotą zakonną, upadli księża, skandalicznie prowadzący się biskupi… Grzegorz miał do czynienia z wszelakimi sprawami tego typu jako współpracownik Pelagiusza. Czyż można było się dziwić, że niejednokrotnie wierni, prowadzeni przez takich pasterzy, sami byli bez czci i wiary? Nikogo też nie mogło dziwić, że część z nich, zupełnie pozostawiona sama sobie, powróciła do kultu pogańskich bożków.

Istniała potrzeba reform na wszystkich poziomach, a mogła je narzucić jedynie żelazna ręka i jednocześnie człowiek o współczującym sercu, który wszelkie trudne zmiany uczyni możliwymi do zniesienia.

 

Już tylko jako biskup Rzymu i metropolita Italii Grzegorz miał dość pracy, ale on zamierzał kierować całym chrześcijańskim światem i brać na siebie odpowiedzialność za wszystkie jego problemy i bolączki. Herezje, schizmy, odstępstwa, apostazje – to on miał z tym się uporać. Relacje między władzą duchową a polityczną, świecką, również były na jego głowie. I przeróżne trudności, które wyłaniały się w każdym regionie Cesarstwa i w każdym niezależnym od tegoż królestwie Zachodu – to on miał znaleźć rozwiązanie. I chrystianizacja pogan, która być może wydawała mu się najbardziej niecierpiącą zwłoki. A to wszystko wymagało modlitwy i dobrowolnie przyjętych umartwień, a przecież tak bardzo brakowało czasu i na modlitwę i na medytację.

 

Lista niekończących się potrzeb, nad którą rozmyślał wielokrotnie w trakcie tych sześciu gorączkowych miesięcy, zanim wyraził zgodę; a i tak bez wątpienia o niejednym wówczas zapomniał. Całe to brzemię miało spocząć na jego barkach, na barkach człowieka, który przekroczył już pięćdziesiątkę, zbliżającego się do wieku starczego, umęczonego i bardzo poważnie chorego. Nawet jeśli już do tego się przyzwyczaił, jego wrzód żołądka nie dawał mu spokoju, a wewnętrzne krwotoki, które powodował, odbierały mu siły. I zdarzały się takie dni, kiedy po prostu nie mógł wstać z łóżka. Jak ten człowiek miał temu wszystkiemu podołać, on, którego spokojne i jednostajne życie w klasztorze Świętego Andrzeja i tak już bardzo męczyło, a co dopiero teraz, kiedy piętrzyły się przed nim tak ciężkie zadania i program wręcz niemożliwy do zrealizowania?

 

Ci, którzy go wybrali, musieli być szaleni, a on jeszcze bardziej, skoro nie odmówił. Miał pewność, że umrze, starając się to wszystko wypełnić.

 

 

Ale czy jego śmierć miała jakiekolwiek znaczenie, jeśli taka była wola Boga? Grzegorz przyłożył rękę do pługa i postanowił więcej się nie oglądać. Nieraz najdzie go tęsknota za spokojem, który utracił, rezygnując z życia klasztornego, ale zawsze odsunie od siebie pokusę porzucenia raz obranej drogi.

 

3 września 590 roku w bazylice na Lateranie Grzegorz przyjmuje sakrę papieską. I nie tracąc ani chwili, od razu podejmuje się pracy tytana. Nie bacząc na swe wyczerpane ciało, które nie chciało dłużej go nosić, znalazł źródło ogromnych sił duchowych, które miały zaradzić słabościom fizycznym. Był przekonany, że niewiele już przed nim życia, zbyt mało, w każdym razie, by dokończyć dzieła. Nie miał w zwyczaju się ociągać i nie starał się oszczędzać siebie.

 

Rzym wybrał Grzegorza, ponieważ widział w nim świętego, zdolnego uśmierzyć gniew Boga, który wyraził się w szalejącej dżumie. On sam nie uważał siebie za świętego, jednak poczytał za swój obowiązek wstawiać się u Pana za powierzoną mu owczarnią.

 

Dżuma nie ustępowała. Upłynął już dziewiąty miesiąc, jak zaczęła siać spustoszenie, i zamiast wygasnąć przybrała nową postać, jeszcze groźniejszą. Choroba w swej klasycznej formie rozwijała się przez wiele dni, a teraz stała się o wiele ostrzejsza, ponieważ zabierała zarażonych w ciągu kilku godzin. Chorzy nie mieli nawet czasu, by się wyspowiadać, i odchodzili z tego świata w wielkim przerażeniu i obawie o swe zbawienie.

 

Udzielenie im pomocy przez modlitwę i pokutę było pierwszym aktem pontyfikatu Grzegorza, który uroczyście wezwał Rzym do zadośćuczynienia:

 

„Kary Boże, umiłowani bracia, których powinniśmy się byli obawiać, jeszcze zanim nas dosięgły, muszą tym większym napawać nas strachem, że nas obecnie nękają i że ich na sobie doświadczamy. Cierpienie to ma nam ukazać drogę ku nawróceniu, a kara, którą musimy znosić, ma zmiękczyć zatwardziałość naszego serca. Zapowiedział to już wcześniej prorok: Mamy miecz na gardle. Oto bowiem cały lud został dotknięty mieczem gniewu z niebios, a niespodziana śmierć jednego po drugim zabiera. I nie poprzedza śmierci choroba, lecz, jak widzicie, śmierć wyprzedza dłużej trwającą chorobę. W kogo zaraza ugodzi, tego śmierć zabiera, zanim zwróci się, by żal i pokutę czynić. Rozważcie przeto, jako stanie przed obliczem srogiego sędziego ten, któremu nawet czasu nie staje, by opłakiwać to, co uczynił. Śmierć wśród mieszkańców nie wybiera, lecz wszyscy pospołu giną, pustoszeją domy, rodzice patrzą na pogrzeb swoich dzieci, a dzieci wyprzedzają ich na drodze ku śmierci. Przeto niech każdy z nas ucieka się do żalu i pokuty, gdy czas jeszcze na płacz przed ciosem. Przywołajmy przed oczy naszej duszy to, w czym błądząc zgrzeszyliśmy, a płacząc ukarzmy siebie za to, cośmy niegodziwego uczynili. Przystąpmy z dziękczynieniem przed Jego oblicze i jak napomina prorok: Wraz z dłońmi wznieśmy i serca do Boga w niebiosach. Wznieść zaś serca i dłonie do Boga, znaczy wzmóc gorliwość naszej modlitwy przez zasługi dobrych uczynków. Zaprawdę da nam wszakże w naszej trwodze, da nam ufność ten, który przez proroka woła: Nie pragnę ja śmieci występnego, ale jedynie tego, aby się nawrócił i żył. Niech zaś nikt nie rozpacza ze względu na ogrom swoich nieprawości, gdyż zastarzałe grzechy Niniwitów zmazała trzydniowa pokuta, a nawrócony łotr jeszcze w godzinie śmierci uzyskał nagrodę życia wiecznego. Nawróćmy przeto serca nasze i wyobraźmy sobie, że już otrzymaliśmy to, o co prosimy. Szybko przychyli się sędzia do prośby, jeżeli proszący odwróci się od swej nieprawości. Gdy przeto zagraża miecz tak ciężkiej kary, nie ustawajmy w płaczu do Boga. Otóż ta ustawiczna prośba, która ludziom zwykle się nie podoba, podoba się prawdziwemu sędziemu, ponieważ dobrotliwy i miłosierny Bóg chce, abyśmy łaski żądali od Niego przez modlitwę. On, który nie chce karać nas tak, jak na to zasługujemy, przeto mówi On przez psalmistę: Wtedy wzywaj mnie w dniu utrapienia: Ja cię uwolnię, a ty Mnie uwielbisz. Jest on więc sam świadkiem, że pragnie być miłosierny dla tych, którzy go wzywają i sam napomina, aby go wzywano. Dlatego, bracia najmilsi, ze skruszonym sercem i zmieniwszy nasze postępowanie, w duchu do płaczu skorym chciejmy się zebrać, w czwartym dniu tygodnia[1] o brzasku, na siedmiokrotną procesję według podanego niżej porządku, aby srogi sędzia widząc, że sami się za nasze grzechy karzemy, odstąpił od potępiającego wyroku, który nad nami wisi.

 

Niech przeto duchowieństwo wyjdzie wraz z kapłanami szóstego okręgu z kościoła świętych męczenników Kosmy i Damiana, wszyscy opaci zaś ze swymi mnichami i kapłanami czwartego okręgu z kościoła świętych męczenników Gerwazego i Protazego. Wszystkie opatki ze swymi zakonnicami i kapłanami pierwszego okręgu niech wyjdą z kościoła świętych męczenników Marcelina i Piotra, a wszystkie dzieci z kapłanami drugiego okręgu z kościoła świętych męczenników Jana i Pawła. Wszyscy świeccy zaś niech wyjdą z kapłanami siódmego okręgu z kościoła pierwszego męczennika świętego Szczepana, a wszystkie wdowy z kapłanami piątego okręgu z kościoła świętej Eufemii. Wszystkie zaś mężatki niech wyjdą z kapłanami trzeciego okręgu z kościoła świętego męczennika Klemensa. Tak to wśród łez i modlitw pragniemy wyjść z poszczególnych kościołów i zgromadzić się w kościele świętej Maryi, zawsze Dziewicy, rodzicielki Pana Boga naszego Jezusa Chrystusa[2], aby tam ze łzami i żalem modlić się nieustannie do Pana i zasłużyć na odpuszczenie naszych grzechów”[3].

 

Ponieważ dżuma dotknęła wszystkie dzielnice Rzymu, ludzie mieli przybyć ze wszystkich zakątków do kościoła pw. Matki Bożej. Ale czy można było mieć nadzieję, że w tym mieście, gdzie ludzie pozostawali zamknięci w swoim strachu i bali się wychodzić z domu, chcąc uniknąć zarażenia, uda się wyprowadzić na ulice mniej więcej dziewięciuset księży, setki mnichów i innych osób konsekrowanych i być może około dwustu tysięcy świeckich wszelkiego stanu, od najmłodszych do najstarszych? To było dopiero wyzwanie.

 

Ale Rzym nie ma już niczego do stracenia. Fakt, że Grzegorz zgodził się zostać papieżem, ten święty człowiek, jak go nazywali Rzymianie, daje tym ludziom promyk nadziei. Są przekonani, że jego wstawiennictwo, a nie ich modlitwa, zdoła odsunąć bicz Boży. Od nowego papieża[4] oczekują cudu.

 

Grzegorz to wszystko czuje. Najpierw napomina ich ostrożnie i wzywa do dobrej spowiedzi, która stanowi wstęp do dobrej śmierci. Ale potem, pod wrażeniem zaufania, jakim darzą go ci ludzie, mówi im, że trzeba działać tak, jakby już się było wysłuchanym przez Boga. Rada prawdziwie ewangeliczna, ale w tamtej sytuacji wymagała ona wiary zdolnej góry przenosić.

 

Tylko wiara pozostaje temu nieszczęsnemu ludowi. Czy ryzykuje cokolwiek, próbując zawierzyć bezgranicznie?

 

Owego środowego poranka, skąpanego w promieniach wschodzącego słońca, procesje zaczynają się formować w wyznaczonych kościołach, we wszystkich dzielnicach. Na pewno w tych grupach powstaje jakieś zamieszanie, trudno jest ustawić ludzi w należytym porządku. Około godziny dziewiątej, kiedy orszaki są gotowe, można otworzyć drzwi i wyruszyć, odśpiewując litanie przebłagalne.

 

Przybył każdy, kto tylko mógł, także chorzy, w początkowym stadium dżumy, którzy jeszcze jakoś się trzymali na nogach, pomimo gorączki i migreny, które zapowiadały dalszy rozwój choroby. W swej najgorszej postaci ten bakcyl jest piorunujący. Niewiele czasu mu potrzeba, żeby zabić. W ciągu zaledwie godziny, w kilku różnych procesjach pada trupem osiemdziesięciu pątników. Straszny widok, zniechęcający. Prawdę powiedziawszy, wystarczający, by rozproszyć całe to zgromadzenie w odruchu paniki.

 

Na czele procesji niewzruszony Grzegorz nie przestaje posuwać się do przodu i napominać tych, którzy za nim podążają. Nieprawdopodobny wysiłek dla jego strun głosowych, biorąc pod uwagę ogólne osłabienie fizyczne. Zazwyczaj stara się nie mówić zbyt głośno ani długo, obawiając się, by z powodu swoich dolegliwości nie zaczął pluć krwią. Ale ten dzień nie jest taki jak inne. Grzegorz rozumie, że najmniejsze zawahanie z jego strony, przerwanie śpiewu, nabożnych napominań i modlitw wystarczyłoby, aby zniweczyć święte uniesienie tłumu, który znowu widziałby już tylko nagą, straszliwą rzeczywistość i w przerażeniu rozpierzchłby się na cztery strony świata.

 

A więc musi się trzymać, iść wciąż do przodu, modlić się, śpiewać, aż go wszystkie siły opuszczą, aż Niebo się zlituje.

 

W pewnym momencie, poszczególne procesje, które łączą się stopniowo, opuszczają forum i suną wzdłuż Tybru, podążając w kierunku wzgórza Eskwilinu i Santa Maria Maggiore. Dzięki głośnym śpiewom słychać je z daleka.

 

Z drugiej strony rzeki rozpościera się Zatybrze, w większości wyludnione i od dawna opuszczone przez służby miejskie, gdyż trudno jest skutecznie chronić to miejsce. Nikt nie spodziewa się procesji z tamtej strony, choć znajdują się tam jedne z najstarszych sanktuariów w Mieście, otoczone wielką czcią, mianowicie kościół świętej Cecylii, wzniesiony w miejscu, w którym stał dom męczennicy, i kościół Najświętszej Maryi Panny, wybudowany zaraz po tym jak wiara katolicka stała się religią oficjalnie uznaną przez państwo.

 

A jednak z drugiej brzegu, spowitego złocistą mgłą, dochodzą śpiewy. I słychać o wiele bardziej czyste głosy od tych dobywających się z procesji, którym przewodzi Grzegorz, pomimo wzmożonych wysiłków tych wszystkich śpiewaków i diakonów, którzy przyprawiają go o mdłości i których wybrano przez wzgląd na nadzwyczajne piękno ich głosów, a nie świętość życia.

 

Tak jakby nowa procesja szła naprzeciw siedmiokrotnej procesji Grzegorzowej. Ale przecież to niemożliwe.

 

Przed nimi popadające w ruinę, w połowie zniszczone, choć jeszcze wciąż okazałe mauzoleum Hadriana. Kiedy wiele lat po śmierci tegoż, Aurelian w pośpiechu umacniał linie obronne Rzymu w obawie przed atakami barbarzyńców, ten okazały grobowiec został wkomponowany w mury miasta, podobnie jak wiele innych słynnych zabytków. Najazdy, które nastąpiły potem, jak również rozbiórka murów obronnych z rozkazu Ostrogotów w roku 545, poważnie naruszyły tę budowlę; nie przeszkodziło to prochom cesarza i członków jego rodziny nadal spoczywać tam bezpiecznie, co w niczym nie dodawało uroku tej ruinie.

 

Ludek rzymski nigdy specjalnie nie lubił cmentarzy, także wtedy, kiedy się schrystianizował, zwłaszcza jeśli chodzi o grobowce pogańskie.

 

I oto niespodziewanie ktoś cudownie śpiewa obok mauzoleum. A może w środku? Tak jakby harmonijny chór ślicznych głosów dobywający się z tego zrujnowanego bastionu. I nagle ludzie wydają okrzyk zdziwienia, bo oto jakaś wysmukła postać, otoczona promieniejącą jasnością, właśnie ukazała się na szczycie tej budowli. Przypomina człowieka wysokiego wzrostu, nadzwyczajnej urody, lecz o groźnym wyglądzie, a miecz, niczym piorun, połyskuje w jego dłoni.

 

Nie mają wątpliwości, wiedzą, kim on jest: to św. Michał Archanioł, patron Miasta i Cesarstwa od czasu, kiedy Konstantyn Wielki zawierzył swoich poddanych jego opiece[5]. Ludzie wznoszą okrzyki przerażenia, radości, a może ulgi. Książe wojska niebieskiego uśmiecha się i powoli, z namaszczeniem, chowa miecz do pochwy, co oznacza, że gniew Boga został uśmierzony, dżuma odeszła[6].

 

Czyżby to zbiorowa halucynacja tłumu skorego do doznań mistycznych i we wszystkim dopatrującego się cudów? Cokolwiek by nie powiedzieć, epidemia odeszła niemal natychmiast. A po odejściu z Rzymu, przeniosła się do miast znajdujących się w rękach Longobardów. Panika i rozpacz, które przedtem opanowały Rzym, teraz stały się udziałem heretyków. Nad nimi również Grzegorz się litował.

 

Tymczasem, po tym jak odsunął zarazę, przez co jeszcze bardziej wzrosła jego popularność i opinia świętości, musiał w swe dłonie wziąć ster Kościoła.

 

Tektst jest fragmentem książki Papież Grzegorz Wielki. Pontyfikat w czasach zarazy.

Anne Bernet, Wydawnictwo De Reggio, Warszawa 2020.

 

[1] Czyli we środę.

[2] Czasem kościół ten był nazywany kościołem Matki Bożej Śnieżnej; chodzi o bazylikę Santa Maria Maggiore.

[3] W ten oto sposób diakon Agiulf przytoczył mowę Grzegorza skierowaną do ludu, którą w tej właśnie postaci znajdujemy u św. Grzegorza z Tours – Historia Franków, op. cit., księga X, 1, ss. 418-420.

[4] A może jeszcze wówczas nim nie był, ponieważ diakonowi Agiulfowi z Tours zdarza się mylić daty.

[5] Wbrew pozorom, Konstantyn był mistykiem i twierdził, że ma objawienia. Pierwszych doświadczył jeszcze przed nawróceniem i mniemał, że ukazał mu się Apollon. Po nawróceniu uświadomił sobie, że był to prawdopodobnie św. Michał Archanioł, któremu postanowił zawierzyć swe Cesarstwo i na którego cześć wybudował w Konstantynopolu kościół. Czyniąc to, cesarz upominał się o sukcesję Izraela, którym opiekował się właśnie św. Michał. I tak oto w całym Cesarstwie Michał zastąpił Apollona, czy też innych jego lokalnych odpowiedników. Wyjaśnia to, dlaczego większość sanktuariów jemu poświęconych znajduje się na wysokich wzniesieniach, na miejscu świątyń dedykowanych różnym bóstwom światła. Ale Apollon to również łucznik, którego strzały niosły epidemie, a szczególnie dżumę. I tak, logicznie, Michał zastępujący Apollona jest kojarzony z walką z tą chorobą i wzywany, by ona odeszła. W średniowieczu zastąpi go św. Sebastian, męczennik ugodzony wieloma strzałami, które są symbolem tej zarazy.

[6] Grzegorz w akcie wdzięczności przekształcił mauzoleum Hadriana w sanktuarium dedykowane św. Michałowi Archaniołowi. Dzisiaj budowla nosi nazwę Zamek Świętego Anioła (Castel Sant’Angelo).

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie