4 lutego 2015

Nie porywając się na prognozowanie przyszłości więdnącego artystycznie polskiego teatru, spróbujmy powiedzieć jak jest na jednej z trzech oficjalnych narodowych scen, a konkretnie, co chce nam dzisiaj powiedzieć Jan Klata; o czym chce nam opowiadać sam szef Starego Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie biorąc na warsztat klasykę klasyki, czyli „Króla Leara”. Rzecz o tyle istotna, że ostatnia premiera reżysera Klaty (tuż przed świętami Bożego Narodzenia) zamknęła rok wyjątkowy, gdy chodzi o scenę przy Placu Szczepańskim.   

 

„Rok wyjątkowy” dla „Starego” zaczął się w listopadzie 2013 od protestu publiczności, która „zerwała” przedstawienie „Do Damaszku”, adaptację tekstu Augusta Strindberga w reżyserii samego dyrektora Klaty. Powodem reakcji publiki była wulgarność, a nawet obsceniczność tej inscenizacji. Niewiele dni później ujawniono kulisy kolejnej przygotowywanej w teatrze premiery, czyli „Nieboskiej komedii” Zygmunta Krasińskiego. Modna dekonstrukcja klasyki, w tym przypadku więcej niż deprecjonowała arcydzieło jednego z naszych wieszczów. Dyrektor do tej realizacji zaprosił lewicowego bośniackiego reżysera, znanego z wielu obrazoburczych przedsięwzięć, zawsze wykorzystującego literaturę klasyczną (dosłownie: wykorzystującego!) do aktualnych potrzeb politycznych skrajnej lewicy. Dodajmy, że tym razem to nie publiczność poczuła się oburzona, a sami aktorzy teatru, co skończyło się odmową udziału w spektaklu aż siedmiu spośród osiemnastu obsadzonych. W efekcie próby zawieszono, a obrażony reżyser wyjechał. Potem nastąpiły żądania dymisji Klaty z funkcji dyrektora krakowskiej sceny narodowej i bezprzykładna jego obrona przez ministra Zdrojewskiego. Kiedy kurz bitewny nieco opadł, a zanim domknął się sezon artystyczny, wybuchła afera pt. „Golgota Picnic” a Teatr Stary włączył się w pokazy filmowe tego bluźnierczego przedstawienia.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Po wakacjach powrócono do robienia teatru – tak się przynajmniej wydawało. W październiku Jan Klata wziął się bowiem za „Króla Ubu”. Innymi słowy dał sobie twórczą szansę na skomentowanie tego, co zdarzyło się przez 12 minionych miesięcy, także wokół niego samego. Niestety, zamiast kąsania rządzącej absurdalnej władzy absurdalnym tekstem Alfreda Jarryego, zaserwowano publiczności kabaret „na miarę naszych czasów”.  Nie gryzie się ręki, która karmi…

 

Coś mi się wydaje, że nie da się dłużej odwlekać opisu wywołanej we wstępie grudniowej premiery reżysera i dyrektora Starego Teatru. Tak, mamy w tej inscenizacji Szekspira wszystko, co Klata zapamiętał z czasów, kiedy był reżyserem. Ale od niejakiego czasu jest jednak coraz ważniejszym dyrektorem i coraz istotniejszym reprezentantem frontu ideologicznego, który za zadanie postawił sobie przeformatowanie Polaków. I wygląda na to, że to są jego priorytety.

 

Polskie współczesne inscenizacje „Króla Leara” niemal zawsze odwoływały się do tego, „co za oknem”, lub dokładniej – do tego, co na Wiejskiej czy w Belwederze.  Nic w tym złego, bo ten szekspirowski dramat daje takie możliwości, a lokowany w otoczeniu znanym dobrze widzowi, ofiarowuje szansę na dotarcie do niego ze swym skądinąd gorzkim, ale pozytywnym przesłaniem (zło przegrywa). W końcu opowieść o królu/władcy, który przekazuje swą władzę innym – młodszym – dzieciom i zostaje zdradzony – odrzucony – zapomniany, to samograj wpisany w każda epokę. Jan Klata postanowił być oryginalnym, ale niestety w konwencji mającej gwarantować poklask tzw. salonu. Jednym słowem – walimy w Kościół. A jak już walić, to „z rury” najgrubszej. Lear jest więc papieżem. Cała reszta jest temu wyjściowemu pomysłowi podporządkowana. A że z każdą minutą przedstawienia taka wizja deprecjonuje dramat i w ogóle ośmiesza biorących w tym udział aktorów, to pewnie wedle reżysera tym gorzej dla dramatu, a aktorzy w końcu „są do grania, jak…”. 

 

Powiedzmy szczerze, że ten karkołomny pomysł z watykańskim czy jakimś kurialnym anturażem nie musiał być porażką. Dwór Leara ubrany w sutanny; córki króla-papieża, z których tylko jedna jest kobietą, odniesienia do rzeczywistości osób konsekrowanych (ciekawe czy twórcy tego spektaklu znają to pojęcie?),  wszystko to mogło być niesamowitą artystyczną prowokacją. W końcu w dziejach Kościoła nie brakowało ciemnych kart, a niemądre zachowania poszczególnych księży nie raz odpychały ludzi od wiary – nie bez powodu filmowy popkulturowy serial o Borgiach cieszy się obecnie taką popularnością. Potrzeba było tylko jednego – obronić na scenie to, co się wymyśliło. Niestety, „klatowy” poziom bluźnierstwa jest tutaj merytorycznie nawet niższy, niż w karykaturach osławionego Charlie Hebdo. Oczywiście, gdyby krakowski Lear był imamem itd., to i za taki popis ignorancji i braku inwencji twórczej artyści Starego Teatru byliby odstrzeleni albo odcięto by im głowy.  Tutaj, co najwyżej, ludzie wychodzą z przedstawienia i to nie z powodu obrazy ich uczuć religijnych (rok temu w tej sali protestowano zupełnie inaczej…), ale przede wszystkim z powodu serwowanej im nudy.

 

Na scenie mamy kilku aktorów, których trudno posądzać o braki warsztatowe, czy ubóstwo talentu. Być może to, co widzimy, to taki teatralny włoski strajk, gdyż reżyserskiemu bezhołowiu towarzyszy kompletna inercja aktorska. Szekspir na pewno umiał pisać i tworzyć postaci wielowymiarowe, co po stokroć udowodniono, a my mamy teraz w Krakowie do czynienia z tak płaskimi interpretacjami, że zdaje się, iż ziemia, wbrew prawom astronomii, znów stała się płaska. I do tego te obrzydliwe mikroporty, które w niczym nie pomagają, a nawet, jak w przypadku postaci Kordelii/Błazna (Jaśmina Polak) jeszcze uwydatniają ewidentne braki emisyjne. Trochę życia daje swej postaci jedynie Krzysztof Zawadzki (jako Edgar), choć jego wysiłki są skutecznie niweczone przez pomysły inscenizacyjne reżysera (np. scena na „dachu” szkalnej klatki). Aby podobnej pokusy kreacyjnej nie miał bohater tytułowy (w tej roli Jerzy Grałek), to reżyser przez większość spektaklu każe mu siedzieć albo leżeć. To leżenie zresztą jest dość charakterystyczne, bo użyte w tym celu sterowane pilotem łóżko, jest klasycznym przykładem przerostu formy nad treścią. Jeszcze bardziej widać to w dziecięcej fascynacji realizatorów podwieszoną nad sceną kamerą, która towarzyszy kolejnym odsłonom dramatu, aż do znudzenia właśnie. Miałem wrażenie, że w ogóle niektóre sceny zaistniały tylko dlatego, że była ta kamera i w jej obiektywie aktorzy wyglądają na ekranie tak „fajnie”.

 

Statyczną pustkę swej inscenizacji Jan Klata próbuje przykryć ambitną muzyką klubową. Tylko że tych licznych „kawałków”, skądinąd całkiem dobrych, moglibyśmy posłuchać w zdecydowanie bardziej przyjaznych okolicznościach. W każdym bądź razie to, co w intencji dyrektora Klaty miało być najprawdopodobniej uderzeniem w instytucję Kościoła i w wiarę katolicką jako taką, najpierw śmieszy, a potem po prostu żenuje. Żenuje też fakt wykorzystywania sceny narodowej do tak miałkich eksperymentów i zmuszania aktorów do brania udziału w takiej hucpie. Doprawdy, kiedy myślę teraz o Janie Klacie przypomina mi się to, co Wokulski powiedział do pajacowatego kuzyna Izabeli Łęckiej: „W panu jest tyle demona, ile trucizny w zapałce”.

 

Tomasz Górski   

     

               

Wiliam Szekspir, Król Lear. Opracowanie tekstu, opracowanie muzyczne, reżyseria: Jan Klata. Narodowy Stary teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie. Premiera: 19 grudnia 2014. 



Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie

Udostępnij przez

Cel na 2024 rok

Skutecznie demaskujemy liberalną i antychrześcijańską hipokryzję. Wspieraj naszą misję!

mamy: 133 413 zł cel: 300 000 zł
44%
wybierz kwotę:
Wspieram