18 stycznia 2017

Osiem lat Obamy – międzynarodowe porażki i transformacja Ameryki

(fot.REUTERS/Jonathan Ernst TPX IMAGES OF THE DAY/FORUM)

Mało kto dzisiaj pamięta, że rozpoczynając w 2007 roku z ramienia Partii Demokratycznej wyścig o Biały Dom, senator Barack Obama posługiwał się zawołaniem: „Let us transform this nation” – „Przemieńmy ten naród”. Na tym polu kończący swoje urzędowanie osiągnął wielkie rzeczy. Wielkie nie znaczy jednak dobre.


W 2008 roku liberalno-lewicowy mainstream po raz kolejny odkrył wcielenie ducha postępu, któremu na początku dwudziestego pierwszego wieku nadano imię „post-polityki”. Któż – poza samym zainteresowanym – pamięta dzisiaj zachwyty i wielkie oczekiwania towarzyszące obejmowaniu przez Baracka Obamę urzędu prezydenta Stanów Zjednoczonych? Od „New York Timesa” po „Guardiana”, „Le Monde”, „Sueddeutsche Zeitung” i „Gazetę Wyborczą” – by zachować tutaj geograficzną rozległość wielkich oczekiwań, które nastały wówczas w krainie zjednoczonej w post-prawdzie lewicy. Czterdziesty czwarty prezydent Stanów Zjednoczonych przedstawiany był jako swego rodzaju melanż JFK, Che Guevary i Martina Luthera Kinga. Aktualizacja syntezy wszystkich, mocno nieświętych ikon współczesnej lewicy. Amok był tak wielki, że nawet komitet noblowski w Oslo zadbał w 2009 roku o to, by Obama został pierwszym laureatem pokojowej Nagrody Nobla nie za rzeczywiste dokonania, ale „na zachętę”. Tak wielkie były oczekiwania.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Festiwal porażek na światowej arenie

Cóż, można powiedzieć, że oceniając prezydenturę Obamy przez pryzmat takich kategorii jak „amerykańska racja stanu” czy „ład światowego bezpieczeństwa”, dwie kadencje odchodzącego prezydenta okazały się jednym z najgorszych okresów w najnowszych dziejach polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych. Porażka goniła porażkę, poczynając od niesławnego resetu z Rosją, który tylko zachęcił Putina do kolejnych aktów agresji. Ich kulminacją okazała się w 2014 roku „wojna hybrydowa” z Ukrainą. W 2011 roku administracja Obamy mniej lub bardziej – w zależności od państwa – wspierała tzw. arabską wiosnę. Jedynym tego rezultatem okazało się zastąpienie dyktatorskich rządów Mubaraka czy Kadafiego albo kompletnym chaosem, albo dojściem do władzy islamistów (por. Bractwo Muzułmańskie w Egipcie). W drodze wyjątku Obama poczynił korektę w Egipcie, dozwalając tam na (organizując?) przewrót wojskowy. Pucz obalił rządy prezydenta Mursiego, demokratycznie wybranego, tyle że wywodzącego się z fundamentalistycznego Bractwa Muzułmańskiego. O egipskim Komitecie Obrony Demokracji i jego wspieraniu przez odchodzącą administrację, póki co, nie słychać.

Rozegranie sprawy syryjskiej to klejnot w koronie słabości Obamy jako kierownika amerykańskiej polityki zagranicznej. Najpierw zdecydował się on wspierać tzw. demokratyczną opozycję (czyli lokalne odgałęzienia al-Kaidy), potem zaliczył fatalne w skutkach wahanie odnośnie kwestii amerykańskiej interwencji w tym kraju. Na koniec biernie przyglądał się rosyjskiej interwencji na rzecz władz w Damaszku. A w tle owych wszystkich chybionych działań i zaniechań obserwowaliśmy brak stanowczej reakcji Białego Domu wobec grasującego w tym ostatnim regionie Państwa Islamskiego. W tym przypadku mamy do czynienia z biernością dobrze przemyślaną. Trudno bowiem przypuszczać, by prezydent, za którego rządów fizycznie wyeliminowano przywódcę al-Kaidy, nie byłby w stanie tego samego uczynić w odniesieniu do przywódców samozwańczego kalifatu. Bierność Obamy, która była sygnałem do podobnej postawy dla „wiodących demokracji zachodniego świata”, dla tysięcy chrześcijan w Syrii i w północnym Iraku oznaczała bezmiar cierpienia.

W tym samym czasie, gdy islam z całą bezwzględnością pokazywał, do jakiego stopnia jest „religią pokoju”, z ust prezydenta Obamy mogliśmy usłyszeć, że każdy, kto powątpiewa w pokojowy charakter mahometanizmu, jest zagrożeniem dla demokracji, pokoju i tolerancji (przemówienie w Kairze z czerwca 2009 roku). Konserwatywni komentatorzy w rodzaju George’a Willa twierdzą, że „mieliśmy do czynienia z jednym z najbardziej elokwentnych prezydentów. Ale czy ktoś może wskazać jakąś sentencję godną zapamiętania, którą on sformułował?”. Mówią, że nie ma takiej frazy. Mam odmienne zdanie. „Islam jako religia pokoju” z pewnością jest mocnym kandydatem w tej kategorii.

 Dzięki dokumentom ujawnionym na portalu WikiLeaks wiemy też, że administracja Obamy nie ustawała w wysiłkach, by przekonywać zachodnioeuropejskich sojuszników do jeszcze szerszego otwierania drzwi na kolejne fale muzułmańskiej migracji. Kto wie, może klucz do poznania przyczyn zaistnienia tzw. kryzysu imigracyjnego w Europie nie leży tylko w Ankarze, ale w Waszyngtonie, a ściślej, w Gabinecie Owalnym Białego Domu?

 

Lider destrukcyjnej zmiany

Odchodzący prezydent inaugurował swoją pierwszą kadencję pod hasłem „Yes, we can”. Patrząc na serię jego porażek w dziedzinie polityki zagranicznej, slogan powinien raczej brzmieć wręcz przeciwnie: „Nie, nie możemy”. Jednak mało kto dzisiaj pamięta, że rozpoczynając w 2007 roku z ramienia Partii Demokratycznej wyścig o Biały Dom senator Barack Obama posługiwał się innym zawołaniem: „Let us transform this nation” – „Przemieńmy ten naród”. I na tym polu kończący swoje urzędowanie prezydent osiągnął wielkie rzeczy. Wielkie nie znaczy jednak dobre.

Niedawno renomowany ośrodek badania opinii publicznej w USA, Pew Research Center opublikował analizę zatytułowaną: „Jak prezydentura Baracka Obamy zmieniła Amerykę”. Autorzy analizy stwierdzają: „gdy chodzi o religijną tożsamość narodu, najsilniejszym trendem podczas tej prezydentury jest wzrost liczby tych, którzy nie przyznają się do żadnej religii”. Według raportu PRC, na początku prezydentury Obamy (2008 r.) odsetek takich osób (ateistów, agnostyków albo „bezwyznaniowców”) w społeczeństwie amerykańskim wynosił 16 procent. Osiem lat później wzrósł on niemal do 25 procent. W 2008 roku 78 procent obywateli USA określało się jako chrześcijanie. W 2016 roku było ich 71 procent.

Coraz więcej ateistów i coraz mniej chrześcijan – oto bilans ośmiu lat rządów Obamy na najważniejszym polu polityki wewnętrznej, czyli w dziedzinie szeroko rozumianej kultury. Ktoś może spytać, czy taka lub inna administracja ma jakikolwiek wpływ na zachodzące w zachodnich społeczeństwach (bo przecież nie tylko w amerykańskim) procesy laicyzacji i destrukcji świata chrześcijańskich norm w sferze prywatnej i publicznej? Wyznawcom wiary w „obiektywne procesy dziejowe/cywilizacyjne” można tylko przypomnieć, iż rząd amerykański kierowany przez Baracka Obamę nie był biernym obserwatorem przewalającej się przez świat zachodni fali dechrystianizacji, ale czynił wiele, by nadać jej jeszcze większą dynamikę. Zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych.

Osiem lat prezydentury Obamy to bowiem okres agresywnej promocji tzw. ustawodawstwa równościowego oraz ideologii genderyzmu. Ukoronowaniem tej polityki był ogłoszony w czerwcu 2015 roku wyrok amerykańskiego Sądu Najwyższego legalizującego na poziomie federalnym tzw. małżeństwa jednopłciowe. Tak, tej decyzji nie podjął Biały Dom, ale to Obama wysyłał do Sądu Najwyższego sędziów „odpowiednio” myślących. Lewica od lat wie, że prawo nie tylko normuje, ale i wychowuje. W tym przypadku ma wychować do akceptacji dewiacyjnych zachowań („no, skoro prawo na to zezwala…”).

Tamten skandaliczny wyrok nie tylko był policzkiem wymierzonym w zdrowy rozsądek oraz prawo naturalne, ale zapowiadał również radykalne ograniczenie wolności religijnej dla wierzących chrześcijan. Na przykład tych, którzy powołując się na nauczanie Starego i Nowego Testamentu odmawiają udostępniania swoich restauracji na przyjęcia weselne jednopłciowych „młodych par” lub jako urzędnicy stanu cywilnego nie chcą wpisywać takich „małżonków” w urzędowe rejestry. Już znamy przypadki takich właśnie osób, które z powodu wierności moralnemu nauczaniu, nie tyle (czy nie tylko) Kościoła, co Pisma Świętego, są represjonowane poprzez utratę pracy lub karami grzywny. Coraz więcej ateistów, coraz mniej chrześcijan, a dla tych, którzy są – coraz mniej wolności – oto uzupełniona triada „osiągnięć” prezydentury Obamy.

 

Im mniej wolności, tym więcej wolności

Nastawienie prezydenckiej administracji do wolności religijnej chrześcijan doskonale ilustruje opublikowany w 2016 roku raport podporządkowanej Białemu Domowi Amerykańskiej Komisji Praw Obywatelskich (USCCR). Tekst dla niepoznaki został opatrzony tytułem „Pokojowe współistnienie: pogodzenie zasad nie-dyskryminacji z wolnościami obywatelskimi”. O pokoju i wolności chrześcijanie niewiele tam przeczytają, bowiem raport tej rządowej agencji konkluduje, że zasada „nie-dyskryminacji” (przede wszystkim wobec dewiacji seksualnych chronionych tzw. prawem równościowym) ma w amerykańskiej jurysprudencji „pierwszorzędne znaczenie”, podczas gdy powoływanie się przez obywateli na religijnie motywowaną klauzulę sumienia „w sposób znaczący narusza wolności obywatelskie”. Witamy w świecie Orwella – im mniej wolności, tym więcej wolności.

Stojący na czele USCCR Martin R. Castro (nomen omen) nie pozostawił wątpliwości, co do spojrzenia administracji Obamy na sprawę wolności religijnej wierzących chrześcijan. Przedstawiając raport przygotowany staraniem kierowanej przezeń komisji, orzekł on, że takie terminy jak „wolność religijna” są „zastępczymi słowami na określenie dyskryminacji, rasizmu, seksizmu, homofobii, islamofobii i innych form nietolerancji”. Szef rządowej Komisji Praw Obywatelskich kontynuował w tym samym duchu: „dzisiaj, podobnie jak w przeszłości, religia jest używana jako broń i tarcza przez tych, którzy próbują zaprzeczyć prawu do równości dla innych”.

Pracujący dla administracji Obamy pan Castro precyzyjnie oddał sens przeprowadzanej od 2008 roku „transformacji” Ameryki. Podobnie symptomatyczna była zainaugurowana wiosną 2016 roku przez rząd Obamy, a konkretnie departamenty sprawiedliwości i edukacji, akcja „Dear Colleague” (Drogi Kolego) nakazująca szkołom publicznym, by korzystanie ze szkolnych toalet odbywało się wedle zasad ideologii gender („płeć kulturowa”, wedle samopoczucia w konkretnym dniu), a nie według zasad zdrowego rozsądku (czyli chłopcy do toalet dla chłopców, a dziewczęta do toalet dla dziewcząt).

Osiem lat kończącej się prezydentury to wreszcie rozkręcanie przemysłu aborcyjnego na najwyższe obroty, także za przyczyną federalnych dotacji, które administracja Baracka Obamy udzielała hojną ręką takim fabrykom masowego zabijania nienarodzonych dzieci, jak organizacja „Planned Parenthood”. Dzięki ujawnionym rozmowom jego funkcjonariuszek, wiemy również to, że zasilania strumieniami pieniędzy podatników firma zajmuje się też handlem narządami mordowanych dzieci.

To też jest oblicze Ameryki Obamy – pierwszego czarnoskórego prezydenta, który zrobił bardzo wiele, by tysiące czarnoskórych nigdy nie miało szans przyjścia na ten świat (statystyki wskazują, że częstotliwość tzw. aborcji jest szczególnie wysoka wśród czarnej populacji); prezydenta, który zrobił wiele, by ludzie sprzeciwiający się prenatalnemu zabijaniu zostali zmuszeni do współfinansowania tego zbrodniczego procederu. Czy to poprzez federalne, czyli publiczne dotacje dla aborcyjnych koncernów, czy przez przeforsowany projekt Obamacare, zmuszający katolickie szpitale do świadczenia „usług antykoncepcyjnych”. Zgromadzenie Małych Sióstr Ubogich szykanowane przez administrację Obamy z powodu odmowy ich udzielania, coś na ten temat może powiedzieć.

 

Amerykanie włączyli alarm

Na pierwszy rzut oka można powiedzieć, że pod koniec swoich rządów Obama doznał upokarzającej porażki, gdy otwarcie wspierana przez niego Hillary Clinton przegrała wyścig prezydencki z Donaldem Trumpem. Podjęta przez Obamę próba delegitymizowania tej prezydentury (inkryminowanie roli rosyjskich hackerów w czasie niedawnych wyborów) jeszcze zanim się ona zaczęła, jest tylko dodatkowym świadectwem na kiepski stan amerykańskiego systemu bezpieczeństwa narodowego, nad którym miał czuwać ten, który najgłośniej mówi o „zhackowaniu” wyborów.

Czyżby więc odchodził prezydent – nieudacznik? Nie do końca. Przecież, zgodnie z jego zapowiedziami, Ameryka w latach 2008 – 2016 przeszła swoją „transformację”, z której tak łatwo nie będzie mogła się podnieść. Co prawda, ostatnie wybory pokazały, iż miliony Amerykanów instynktownie czują, że ich kraj znajduje się na prostej, przestronnej drodze ku przepaści. Szukając –  być może trochę po omacku – wcisnęli przycisk alarmowy. Po 20 stycznia zobaczymy, jak on zadziała.

 

Grzegorz Kucharczyk

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie